sobota, 25 lipca 2015

W tę upalną, krakowską noc

Wieczór zaczął się jak każdy inny: dzieci poszły spać, potem było do zrobienia jakieś pranie, zmywanie - nic szczególnego. Było tylko trochę bardziej niż zwykle gorąco: Kraków, wzorem całej Polski, przeżywał falę upałów, a ja, choć zawsze wszem i wobec chwalę się swoim uwielbieniem dla gorąca i żaru lejącego się z nieba, trochę już wymiękałam. Bo jednak kolejny dzień spędzony w duchocie, na zmianę na duszącej się w betonie ulicy i w czterech ścianach nagrzanego do granic możliwości mieszkania, to niekoniecznie jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Błogie pół godziny w wannie wydawało się idealnym zakończeniem tego spływającego potem dnia. Podczas popołudniowych zakupów kupiłam sobie płyn do kąpieli - poprzedni się skończył, a ja lubię te wszystkie pachnidła rozpuszczające się w wodzie. No i porządną warstwę piany. Skończywszy z innymi sprawami (dzieci położone, pranie zrobione) odkręciłam wodę i rozejrzałam się za znajomą butelką z czerwonawym płynem.

Pobieżne oględziny półek i innych powierzchni w łazience niczego mi nie dały.

- Kojarzysz może, gdzie jest mój płyn do kąpieli? - zapytałam męża. Uwielbiam zadawać mu takie pytania, bowiem jakimś cudem w większości przypadków zaraz potem zagubione przedmioty odnajdują się same z siebie. I to nie dlatego, że on je znajduje. Ot, po prostu: jakby usłyszały, że ich szukam, objawiają się w pełnej krasie w mniej lub bardziej oczywistym miejscu.
- Hm - zamyślił się małżonek. - Pewnie jest w siatce z Ikei.

Rzeczona torba, a raczej torbiszcze wielkich rozmiarów w kolorze niebieskim, służyło nam do hurtowego przenoszenia zakupów z samochodu na górę. Faktycznie, dziś też go używaliśmy, nawet sama dokonałam czynności rozpakowywania, ale kompletnie nie pamiętałam, co stało się z płynem do kąpieli. Wiedziałam tylko z całą pewnością, że został on zakupiony i schowany do bagażnika.

- Wiesz, wydaje mi się, że jakoś wcześniej kiedy mijałem cię w przedpokoju, miałaś ten płyn w ręce - zastanawiał się małżonek. W tym czasie byłam już po etapie przejrzenia parapetów i półek z książkami. Ryzyko tego, że będę się chlupać w samej wodzie, rosło z minuty na minutę. To żadna tragedia. Dręczyło mnie natomiast, co właściwie mogło się stać z szukanym przedmiotem. Bo przecież nie wyparował.

- Pewnie jest w samochodzie - stwierdziłam.
- Nie ma. Sam wszystko stamtąd wyciągałem.
- No ok, ale jednak coś się musiało z nim stać. Nie rozpłynął się, zejdę sprawdzić.

Wnętrze samochodowego bagażnika ziało pustką. Odruchowo spojrzałam w kierunku okrągłego otworu po lewej, idealnego, by wstawić tam jakiś kubek czy butelkę. Był pusty. Butla płynu do kąpieli raczej by się tam nie zmieściła, ale pamiętałam, że schowałam tam resztkę soku pomarańczowego, który został nam z obiadu. Przez chwilę zastanawiałam się, czy on również rozpłynął się w powietrzu. Było koszmarnie gorąco i wizja łyku czegokolwiek była nader atrakcyjna.

- Bagażnik jest pusty - oznajmiłam ponuro mężowi, kiedy już wróciłam na górę. - Przy okazji zauważyłam też, że nie ma tego soku pomarańczowego, który został nam z obiadu. A był na pewno, pamiętam, gdzie go odstawiałam…
- To akurat proste - ucieszył się mąż. - Wypiłem go, jak wyciągałem zakupy.

I tak zostałam bez soku i płynu do kąpieli, w ten upalny, lepki, duszny wieczór.

- A może schowałam go do szafki w kuchni? Jest tak gorąco, a ja taka zakręcona, że to wcale nie jest taka nieprawdopodobna wersja wydarzeń… - zastanawiałam się. Ale ponieważ sama do końca nie wierzyłam w tę szafkę, nawet tam nie zajrzałam.

Po kilku minutach siedziałam już w wannie. Z płynem czy bez, bo takim dniu powinno to być przyjemne. Z westchnieniem wpuściłam do wody resztki dziecięcego szamponu. Zawsze coś, pomyślałam. Przy odrobinie szczęścia zrobi się z tego leciutka warstwa piany. Nie zrobiła się.

- Masz - usłyszałam nagle nad sobą. Mąż podawał mi poszukiwaną wszędzie butelkę czerwonawego płynu do kąpieli. - I zgadnij gdzie był. Bo byłaś blisko.
- Szafka w kuchni? - spróbowałam, radośnie wlewając sobie na dłoń słuszną ilość pachnidła.
- Nie.
- Parapet? Tam już w sumie sprawdzałam…
- Nie.
- Krzesełko do karmienia?
- Nie.

Nagle coś mnie tknęło. Butelka była całkiem zimna, płyn też, zupełnie jakbym właśnie przyniosła go z zakupów w mroźny, styczniowy wieczór. Nie no, bez przesady…
- W lodówce? - jęknęłam.
- Tak - uśmiechnął się szeroko mąż.
- Jezu - szepnęłam. - Dobrze, że w ten gorąc go przez przypadek nie wypiłam…
- To nadaje się na notkę - stwierdził małżonek.
- Mówisz? - zastanowiłam się. - W sumie niedawno pisałam o tym, jak zgubiłam pasztet…


No, ale co tam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz