wtorek, 28 lipca 2015

Kraków, który wciąż istnieje, czyli subiektywny spacer po tym, co lubię od lat

Żeby nie było, że Kraków to dla mnie tylko miasto przeszłości, na które składają się elementy już nie istniejące, rozprawię się teraz z miejscami i zjawiskami, które jak dotąd nie przeminęły. Dzięki nim mam wrażenie, że czas w Krakowie mimo wszystko się zatrzymał, a ja wcale nie zakreślam kolejnego już roku spędzonego poza nim. Z góry zastrzegam, że kolejność jest przypadkowa.

Uwaga, może powiać sentymentem. Ostatecznie, to jest blog, a nie książka telefoniczna.

1. Stary Port
Był czas, kiedy odwiedzałam to miejsce regularnie. To żeglarska tawerna, a ja z żeglarstwem nie mam absolutnie nic wspólnego -  nawet kiepsko pływam i nie znam się na szantach. Nie zmienia to jednak faktu, że w Starym Porcie było zawsze klimatycznie i że robili tam świetne grzane piwo (bo ja, jak wiecie, lubię wyłącznie piwo smakowe lub takie z syropem. A ta druga opcja w wersji na ciepło, z goździkami i cynamonem, to już o ogóle odjazd). Niby z tym grzanym piwem to żadna filozofia - ot, dolać trochę syropu malinowego bądź imbirowego, dodać to i owo, a na koniec podgrzać, ale jednak w różnych miejscach przyrządza się ten napój z różnym efektem końcowym. W Starym Porcie ten efekt był bardzo satysfakcjonujący.

2. Awaria
Nie pamiętam już, w jakich okolicznościach odkryliśmy to miejsce. Wiem jednak, że było to jeszcze w czasach, gdy w krakowskich knajpach można było palić. Ja akurat nie palę, ale pamiętam, że podczas tej pierwszej wizyty w Awarii siedziałam naprzeciwko kolegi i widziałam jego twarz zasnutą papierosowym dymem. Knajpa miała dobrą lokalizację - gdzieś pomiędzy moją uczelnią, moją pracą i pracą mojego męża, tak więc po zakończeniu dziennych obowiązków często lądowaliśmy tam na piwie. Na Awarię składało się kilka ciemnych pomieszczeń, do których schodziło się schodkami w dół. Wszystko było tu stare i wyglądało (a niekiedy również pachniało), jakby za chwilę miało się rozpaść. Klimat nieziemski. Byłam tam ostatnio dwa razy, po długiej przerwie i nadal jest fajnie. Przy okazji odkryłam, że przygotowują bardzo smaczną sangrię (choć ten i ów narzekał, że trochę za słodka, ale to już kwestia gustu).

3. Zapiekanki na Kazimierzu
Jeśli kiedyś przyjdzie mi mieszkać na krakowskim Kazimierzu, to od razu, tak na wszelki wypadek, stanę się zwolenniczką rubensowskich kształtów. Być na placu Nowym i nie zjeść zapiekanki z okrąglaka? Nierealne. Wieczorami ciągną się tam długie kolejki fanów tej przekąski, którą tu można zjeść w wielu różnych wariantach. Dla mnie od lat nie do przebicia jest „zapiekanka full wypas z salami, szczypiorkiem, prażoną cebulką i sosem czosnkowym”. Wolę piwo w którejś z okolicznych knajp i spontaniczny wypad na taki specjał, niż wykwintny obiad w super restauracji. Może trochę mnie ponosi, ale kurcze, dobre są te zapiekanki i przez te dwa lata spędzone na drugim końcu świata naprawdę za nimi tęskniłam.

4. Mleczarnia
Moja ulubiona knajpa na Kazimierzu. Dostępna w wersji pod dachem i pod chmurką. Osobiście wolę tę pierwszą. Ciemne wnętrze o ścianach obwieszonych starymi fotografiami. Zawsze smaczne piwo. Kiepski wybór win - ale zawsze jakieś udaje się dostać. Jedna ubikacja, do której późnym wieczorem ustawia się długa kolejka narzekających na konieczność czekania, ale w gruncie rzeczy tryskających dobrym humorem klientów. Wielkie okno, wychodzące na ulicę Meiselsa i dobiegający z niej gwar. Zawsze jako tak wychodziło, że do "Mleczarni" chodziliśmy większą grupą. Piliśmy grupowo piwo, a co jakiś czas kilka osób odłączało na pewien czas od stołu, by ustawić się w kolejce po obowiązkowy punkt programu - zapiekankę.

5. Bukier Sztuki (tak, wiem - Bunkier Cafe)
Chyba moje ulubione miejsce do samotnego sączenia piwa (albo herbaty, kawy, wina). Położone między Rynkiem Głównym a Plantami, posiada przezroczyste ściany, które są usuwane w gorące dni. Lubię tam być sama, w „Bunkrze” świetnie mi się czyta. Mogę też patrzeć daleko przed siebie, obserwując przechadzających się Plantami ludzi. To miejsce jest trochę jak szklana bańka, w której można wygodnie siedzieć, obserwując zewnętrzny świat.

6. Rynek Główny
Pewnie oklepane. Ale dla mnie to jedno z najwspanialszych miejsc na świecie. Wielki plac, mnóstwo ludzi, gołębie, dorożki, restauracje, zabytki, barwni performerzy… Kiedyś z dumą patrzyłam na przechadzających się tu turystów - oni przyjechali tu specjalnie, chcąc zwiedzić ten kawałek świata, który dla mnie był codziennością. Studiowałam na Gołębiej, pracowałam raptem kilka ulic dalej - przez wiele lat moje życie kręciło się wokół ścisłego centrum Krakowa. W takiej atmosferze życie jawiło się jako dynamiczne, barwne i piękne. To tutaj poznałam całe mnóstwo ludzi, z których wielu pozostało w moim życiu na dłużej - z osobami poznanymi na ircu czy w innym miejscu w sieci umawiałam się pod skarbonką albo Empikiem (tym, który teraz jest Zarą).

7. Nowa Huta - okolice Placu Centralnego
Jestem żywym dowodem na to, że filmy mogą wpłynąć na życie widzów. Fakt, że w 2003 roku zamieszkałam w Nowej Hucie, miał ścisły związek z moim uwielbieniem dla „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy. Nie mam pojęcia, ile razy oglądałam ten film. Na pewno mnóstwo. Jakby tego było mało, raczyłam nim różnych bliższych znajomych. Jedna całkiem obiecująca znajomość zaczęła mi się sypać w momencie, gdy pewien młodzian z kpiną podszedł do tej mojej fascynacji (ale zanim wyszedł z tą kpiną, przyniósł mi śniadanie i kolację. Tak, w tej właśnie kolejności. Między śniadaniem a kolacją było zresztą kilka dni przerwy).
Nie umiem dokładnie powiedzieć, co takiego zafascynowało mnie w Nowej Hucie. Było to chyba połączenie wszystkiego: specyficznej historii tej części miasta, klimatu, który tam panował, kojarzącego mi się trochę z latami mojego dzieciństwa (te dzieciaki bawiące się na podwórkach, starsi panowie przy stolikach do gry w szachy), inności (bo okolice Placu Centralnego pasowały do Krakowa powszechnie znanego jak pięść do nosa, albo jeszcze mniej). Grunt, że ta moja obsesja nigdy nie spotkała się z bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. W Nowej Hucie mieszkało mi się rewelacyjnie. Spędziłam tam w sumie prawie cztery lata.
Plac Centralny nosi dziś zaszczytne imię Ronalda Reagana (nigdy się nie przyzwyczaję). Trochę się tam pozmieniało, między innymi w okolicy ronda, przez co po raz pierwszy w życiu musiałam szukać przystanku tramwaju 22. Nie ma już księgarni, którą mijałam codziennie rano w drodze na czwórkę. Za to wciąż istnieje Restauracja Stylowa - miejsce, do którego nigdy nie odważyłam się pójść, choć swego czasu regularnie odgrażaliśmy się ze znajomymi, że zrobimy tam ircową imprezę.
_________________________________

Właściwie to myślę, że ta lista mogłaby być dłuższa. Musiałabym mieć tylko trochę więcej czasu na sprawdzenie, czy kilka innych spośród moich ulubionych miejsc nadal istnieje. Póki co, jestem wdzięczna za te, które już wymieniłam. Fajnie tak wrócić gdzieś po latach i zastać lubiane okolice niemal niezmienione. Tak jakby nie było pomiędzy nami obecnymi i tymi dawnymi tych wszystkich lat, błędów, problemów i radości. Trochę jakbyśmy żyli poza czasem, odporni na rządzące nim prawidła.

(Ostrzegałam, że może się zrobić sentymentalnie)

5 komentarzy:

  1. Witam Cie Agata.
    I zrobilo sie sentymentalnie. Kocham Kraków, chociaz bylam tam tylko raz. Cudowny tydzien. Nie pochodze z tamtad, a mieszkam tez bardzo daleko. Ale jesli mialabym mozliwosc wybierac gdzie chce byc - to tylko Kraków. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie zaczęło się od cudownego popołudnia. I potem kolejnego. I już wiedziałam, że muszę tam mieszkać. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kraków jest na drugim miejscu moich ulubionych polskich miast :-) Póki mieszkałam na Śląsku bywałam tam b. często; potem już dużo rzadziej, a ostatni raz chyba w 2009? W każdym razie też mam wiele fajnych wspomnień związanych z; m.in. zlot IRC-owy w akademikach AGH-u ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czekaj, to co jest na pierwszym miejscu? Gdańsk?:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak :-) A na trzecim Toruń.

    OdpowiedzUsuń