Piłka nożna to sport, który jest mi kompletnie obojętny. Ale jego kibice już nie. Powiem Wam, że ulegając pewnym uogólnieniom, w ogóle ich nie lubię.
Są w życiu chwile, w których przyznaję sama przed sobą, że jestem ułomna. Przynajmniej w sensie społecznym. Może i znam na pamięć trasy większości tramwajów i autobusów jeżdżących po Krakowie (Dawid się z tego trochę nabija; ja z kolei nabijam się z tego, że on tych tras nie zna, choć jest rodowitym krakowianinem), ale moje wyczucie jest absolutnie odporne na pewne kwestie. Np. te związane z piłką nożną.
Oczywiście do faktu, że świat składa się w dużej mierze z fanów futbolu, zdążyłam się już w jakiś sposób przyzwyczaić. Ba, ja sama obejrzałam raz większość transmisji z pewnych mistrzostw świata. Było to jakieś 18 lat temu, kiedy leżałam w łóżku chora na świnkę. Nawet pamiętam, że wygrała wtedy Brazylia, a drugie miejsce zajęli Włosi. To było to samo lato, w którym nad naszym miasteczkiem przeszła potworna burza, po której wszędzie pełno było powyrywanych konarów drzew. Nawiasem mówiąc, zdaje się, że tego samego dnia jakiś mecz grała Słowenia. Widzicie? Pamiętam.
Innym razem oglądałam jakiś mecz Polska - USA, który nawet wygraliśmy. Tzn. oglądałam przez pierwsze piętnaście minut, bo wtedy do mieszkania wparował mój wówczas trzynastoletni mniej więcej brat. Zaliczył właśnie pierwszą samodzielną wizytę u fryzjera i ściął się praktycznie na zero. Powiedziałam mu, że wygląda jak ograniczona małpa i jakoś tak straciłam serce do piłki.
Poza tymi pojedyczymi wyskokami, muszę przyznać, że istnienie futbolu raczej mi przeszkadzało niż cieszyło. Zwłaszcza po wyprowadzce z rodzinnego miasta. W wielu krakowskich knajpach w okresie mundialowym puszczano mecze, przez co niektóre z moich ulubionych lokali czasowo przestały się nadawać na swobodne upijanie się piwem w towarzystwie totalnie afutbolowym. Od czasu do czasu po mieście biegali fani jakiejś drużyny (przez dłuższy czas mieszkałam blisko stadionu Wisły), zachowując się cokolwiek agresywnie. A kiedy skorzystałam po raz pierwszy w życiu z wynalazku samolotu i odwiedziłam Barcelonę, to ostatnią noc spędziłam głównie na wsłuchiwaniu się w odgłosy ogólnej dewastacji czynionej przez fanów Barcy, która właśnie tego wieczoru grała ważny mecz. No, ale to było przynajmniej kształcące - dowiedziałam się, że w Hiszpanii mają nie tylko Real Madryt. Żeby lepiej zapamiętać, powiedziałam sobie, że Real Madryt to pewnie taka Legia, a Barca to jakby Wisła Kraków.
W ostatnie wakacje znów były jakieś mistrzostwa. Tym razem byłam w Zurychu. Spokojnie było mniej więcej do etapu ćwierćfinałów, ale o tym, że jestem w jakiejś dziwnej, nieprzystającej do ogółu mniejszości, przekonałam się dość szybko. Otóż nagle wszyscy wokół mnie (wyłączając Dawida, który miłością do piłki chyba też nie pała) zaczęli się umawiać na oglądanie jakichś transmisji, albo wymawiali się od spotkania ze względu na ważny mecz. Moje zdolności empatyczne pozwoliły jeszcze to jakoś zrozumieć. Ale ludzie wrzeszczący na ulicach, wymachujący flagami, walący w klaksony i do tego niekiedy pijani - no, tu moja wyrozumiałość już nie sięgała. I tak, faktem jest, że obejrzałam finał (byliśmy akurat u kolegi pod Amsterdamem), ale on sam chyba nie był futbolowym radykałem, więc nie było groźnie.
Pewnie, że pisząc o mojej niechęci do piłki trochę przejaskrawiam. Wszak piszę ze stanowiska osoby, która fenomenu futbolu w ogóle nie rozumie. Sam temat kojarzy mi się głównie z bajzlem na ulicach i głośno się zachowującymi ludźmi. I knajpami, które czasowo przestają spełniać istotną dla mnie funkcję.
Ostatnio dowiedziałam się, że w wyniku pewnych zamieszek na jakieś mecze w Polsce nie wpuszczono bądź nie będzie się wpuszczać kibiców. Media trąbią o tym od kilku dni. No i sama nie wiem: dobrze to czy źle? Może lepiej, żeby ci agresywni fani piłki nożnej powybijali się na terenie zamkniętym, zamiast szaleli po ulicach. Ewolucji trzeba czasem trochę pomagać.
Ja w ogóle nie rozumiem, jak można chodzić na mecze polskch drużyn - przecież są beznadziejne (ale lubię sobie popatrzeć na Ligę Mistrzów). Bardzo dobrze, że zamknęli stadiony i aresztowali najbardziej agresywnych kibiców. Oby to były działania długofalowe. Ale prawda jest taka, że politykom, którzy mogliby jakoś sytuację na stadionach poprawić np. poprzez uchwalenie odpowiedniego prawa i dopilnowanie jego przestrzegania, opłaca się żyć w zgodzie z klubami piłkarskimi i kibicami.
OdpowiedzUsuń