W Krakowie, w cukierni przy Rynku Dębnickim, można było kupić bardzo dobre pączki. I to najróżniejsze. Miałam szczęście pracować kilka budynków dalej. Nie mam pojęcia, ile pączków pochłonęłam w tłusty czwartek 2008 roku, ale na pewno bardzo dużo. Pierwszą porcję miałam za sobą już w pracy. Potem, w drodze do domu, kupiłam nowy zapas. O ile pamięć mnie nie myli, moja lepsza połowa również dostarczyła swoją dolę.
Nie umiem robić pączków, co pewnie ma ścisły związek z faktem, że nigdy nie próbowałam. Co prawda stanie nad płytą i wdychanie oparów to nie jest aktualnie rzecz, o której szczególnie marzę, ale gdyby nie fakt, że w Zurychu pączki można kupić (oczywiście nazywają się tu "Berliner"), pewnie bym zdecydowała się na wersję domową. Tłustoczwartkowy wypad po zakupy miałam zaplanowany już od tygodni. Niestety, jak na złość, skutkiem kilku nie do końca miłych okoliczności w wybranym sklepie na Paradeplatz udało mi się być dopiero o 16. Wyobrażam sobie, że przede mną szturm na Sprüngli musiały przypuścić tłumy Polaków, bo kiedy podeszłam do stoiska, na którym ostatnio, w związku z karnawałem, aż roiło się od pączków, zobaczyłam przed sobą osiem sztuk berlinerek (berlinerków)? Osiem, podczas gdy ja zamierzałam kupić co najmniej dziesięć.
Niewiele myślać, drżąc w myślach ze strachu przed grupą Polaków, która teoretycznie mogła się w każdej chwili pojawić obok mnie i wykorzystać moment mojego wahania, poprosiłam panią o zapakowanie ośmiu pączków, upewniając się, że to absolutnie wszystkie, które w tej chwili mają. Sprzedawczyni rozejrzała się po innych stoiskach i z pewnym zdziwieniem przyznała, że to naprawdę ostatnie pączki. No cóż.
Wniosek: po tłustoczwartkowe pączki w Zurychu trzeba wychodzić o wiele wcześniej. Warto też pomyśleć o własnej produkcji, bo te ze Sprüngli są wprawdzie smaczne, ale o wyborze pomiędzy różnymi nadzieniami i polewami nawet nie ma co marzyć. Akurat w tej dziedzinie myśl szwajcarska jeszcze polskiej nie dorównała.
Nie umiem robić pączków, co pewnie ma ścisły związek z faktem, że nigdy nie próbowałam. Co prawda stanie nad płytą i wdychanie oparów to nie jest aktualnie rzecz, o której szczególnie marzę, ale gdyby nie fakt, że w Zurychu pączki można kupić (oczywiście nazywają się tu "Berliner"), pewnie bym zdecydowała się na wersję domową. Tłustoczwartkowy wypad po zakupy miałam zaplanowany już od tygodni. Niestety, jak na złość, skutkiem kilku nie do końca miłych okoliczności w wybranym sklepie na Paradeplatz udało mi się być dopiero o 16. Wyobrażam sobie, że przede mną szturm na Sprüngli musiały przypuścić tłumy Polaków, bo kiedy podeszłam do stoiska, na którym ostatnio, w związku z karnawałem, aż roiło się od pączków, zobaczyłam przed sobą osiem sztuk berlinerek (berlinerków)? Osiem, podczas gdy ja zamierzałam kupić co najmniej dziesięć.
Niewiele myślać, drżąc w myślach ze strachu przed grupą Polaków, która teoretycznie mogła się w każdej chwili pojawić obok mnie i wykorzystać moment mojego wahania, poprosiłam panią o zapakowanie ośmiu pączków, upewniając się, że to absolutnie wszystkie, które w tej chwili mają. Sprzedawczyni rozejrzała się po innych stoiskach i z pewnym zdziwieniem przyznała, że to naprawdę ostatnie pączki. No cóż.
Wniosek: po tłustoczwartkowe pączki w Zurychu trzeba wychodzić o wiele wcześniej. Warto też pomyśleć o własnej produkcji, bo te ze Sprüngli są wprawdzie smaczne, ale o wyborze pomiędzy różnymi nadzieniami i polewami nawet nie ma co marzyć. Akurat w tej dziedzinie myśl szwajcarska jeszcze polskiej nie dorównała.
Byłam, kupiłam przed Tobą.
OdpowiedzUsuńNie zachwyciły mnie jednak.
Pączki z Krupniczej w Krakowie niestety bardzo wysoko ustawiają poprzeczkę...
Za rok zrobię w domu. Jeśli faktycznie je zrobię - to zapraszam.
No bo pączki w Polsce są o wieeele lepsze. Natomiast te ze Sprungli są w moim mniemaniu o wiele lepsze od tych z Coopa - mniej słodkie i ciasto jakieś takie bardziej pączkowe.
OdpowiedzUsuńJa za rok pewnie też będę robić, o ile wcześniej przećwiczę. Więc możemy zrobić różne i potem się wymienić :)