W ramach tego, że do pojawienia się na świecie Nowego Człowieka zostało już niewiele czasu, postanowiłam zrobić coś, czego potem przez pewien czas zrobić już nie będę mogła. Jako że wyprawa na biegun południowy tymczasowo odpada (w końcu drastyczne zmiany klimatu są raczej niewskazane, nie mówiąc już o tym, ile taka wycieczka kosztuje), postanowiłam wrócić raczej do pewnego projektu, który zaczęłam kilka lat temu i który przerwałam z okazji tego, że dorosłam i poszłam do pracy. Mianowicie: zapisałam się na kurs hiszpańskiego. I żeby nie marnować czasu, postanowiłam, że będzie to kurs intensywny.
I tak od dwóch dni wstaję o jakiejś dziwnej porze (przed ósmą), maluję się trochę, żeby nie przypominać tak do końca zombie, i zostawiając w łóżku śpiącego smacznie męża (w tym domu nawet koty sypiają przynajmniej do 10) idę na przystanek.
Jak myślicie, kto w Szwajcarii chodzi na intensywny kurs hiszpańskiego? W Polsce w mojej grupie byli głównie studenci turystyki i tym podobni. W Zurychu jestem ja i dwójka Szwajcarów w wieku postprodukcyjnym. Oboje deklarują, że uczą się hiszpańskiego, bo lubią i aktywnie uczestniczą w zajęciach. Lekcje prowadzi Hiszpanka, która ponad ćwierć wieku temu wyszła tu za tubylca. W takiej scenerii uchodzę za swego rodzaju okaz. Ciągle muszę mówić, jak różne rzeczy wyglądają w Polsce i jestem zasypywana pytaniami. Dzięki mnie poziom wiedzy Helwetów na temat kraju nad Wisłą bardzo ewoluował. Już nie dziwi ich, że nie mamy dżungli (pan Szwajcar dziwił się, że nie mamy), natomiast pozostają zaskoczeni faktem, że są w naszym kraju ludzie, którzy czytali Cervantesa.
Żeby jednak nie było, że tylko się nabijam: muszę przyznać, że jest bardzo sympatycznie, a zainteresowanie egzotyką mojej osoby przejawia się w sposób miły. Jestem już po etapie tłumaczenia im po hiszpańsku jak się obsługuje Kindle i po pierwszych wpadkach językowych. Z jednej z nich wynikło, że podkochuję się w cudzym mężu. Poza tym pan Szwajcar namawiał mnie dzisiaj, żebym została w Szwajcarii na zawsze, bo to jest fajny kraj. Ucieszył się, że potomstwo przychodzi na świat właśnie tutaj. Jak miło.
Okazuje się też, że moje życie w porównaniu z losem szwajcarskich obywateli 50+ jest szare i nijakie. Nie mam dzieci na Dominikanie jak jedno z nich, nie spędzam weekendów w Barcelonie i nie palę hawajskich cygar.
Poza tym dowiedziałam się dziś, że szkoła przeżywa spadek liczby kursantów. Podobno przyczyną jest to, że zmniejszyło się bezrobocie, więc jest mniej ludzi, którzy mają czas na naukę języka. Ciekawe uzasadnienie.
Oo, hiszpanski. Tez sie ucze :) Ale ja jestem na etapie skladania zamowienia w restauracji :P
OdpowiedzUsuńIle lat sie wczesniej uczylas hiszpanskiego?
Natchniuza
Natchniuza: niecały rok, przy czym większość na takim kursie dwa razy w tygodniu (w Cervantesie). Teraz chodzę na intensywny i mam silne postanowienie chodzić najdalej od lata na "normalny" (1 poziom w semestr). Trochę się też douczam sama z książki.
OdpowiedzUsuńZa mną hiszpański "chodzi" od lat. I ciągle nie mam czasu. Ostatnio, gdy byłam służbowo w Madrycie, znowu ożyło pragnienie nauczenia się tego pięknego, nieco sepleniącego języka. Fakt, że z siedzącym przy mnie na kolacji Hiszpanem musiałam rozmawiać po francusku, okropnie mnie frustrował. I znowu powiedziałam sobie "jak tylko znajdę trochę czasu...". Żeby tylko koniec świata lub - banalnie - mojego życia (na jedno wychodzi) nie zastał mnie w tym samym punkcie. Jak tylko znajdę trochę czasu...
OdpowiedzUsuńPozdrowienia, Agatko Urszulo (lub odwrotnie).