środa, 18 maja 2011

O szwajcarskich rachunkach, co do których nie zna się dnia ani godziny

Szwajcaria to taki dziwny kraj, w którym co prawda wszystko działa, ale często ze sporym opóźnieniem. Można się o tym łatwo przekonać przy okazji kwestii płacenia rachunków.

Przyzwyczaiłam się, że rachunki za wszelkie wizyty u lekarza wyjmuję ze skrzynki pocztowej mniej więcej trzy-cztery tygodnie po terminie wizyty. Niedawno samą siebie przeszła okulistka, którą odwiedziłam w lutym, a rachunek zobaczyłam ponad trzy miesiące później. Nieco inaczej, choć też z opóźnieniem, działa płacenie za zakupy spożywcze, które zamawiam z dostawą do domu. Jeśli wybiorę płatność "przez fakturę", to rzeczona faktura przychodzi na maila, kiedy już połowa zakupów została przerobiona na posiłki. Oczywiście termin płatności jest nieco wysunięty w przyszłość - w przypadku zakupów jest to kilka dni od daty faktury, ale jeśli chodzi o rachunki od lekarzy, może to być nawet miesiąc. Nieskromnie dodam, że cały ten system wymaga pewnych zdolności w ogarnianiu domowego budżetu. Zapłacić trzeba zawsze, ale kiedy - tego już nie wiemy.

Jako osoba, która z jednej strony nałogowo czyta, z drugiej zaś jest podatna na pułapki wszelkich promocji, skorzystałam ostatnio po raz drugi w życiu z bonu zniżkowego, który przysłała mi mailowo moja ulubiona księgarnia. Oczywiście gdyby nie to, nie kupiłabym niczego i wtedy mój zysk finansowy byłby jeszcze większy, poza tym mam i tak sporą kolejkę na półkach, no ale. Prawie dwa tygodnie temu zamówiłam zatem dwie kolejne części cyklu Diany Gabaldon, który zaczęłam czytać jakiś czas temu (jedna koleżanka mówiła mi, że takich książek się nie powinno czytać w ciąży, ale ja lubię denerwować ludzi, poza tym po przeczytaniu pierwszej części nie mam pojęcia, co w tej treści miało być niewłaściwego). Książki dostałam po kilku dniach. Od razu rzuciłam się na paczkę w poszukiwaniu faktury (przy poprzednim zamówieniu przysłali mi ją razem z książkami), ale znalazłam tylko coś w rodzaju potwierdzenia zamówienia, na którym wyszczególnione były jego elementy, nawet bez podania ich wartości.

Pełna wątpliwości napisałam do księgarni. No bo niby fajnie, że nie ma faktury, ale ja bym chciała od nich w przyszłości zamawiać kolejne rzeczy, a jakoś zapłacić by wypadało. Następnego dnia dostałam utrzymaną w radosnym tonie odpowiedź, że faktura została wystawiona dzień po wysłaniu książek. Pewna, że powinnam ją znaleźć w skrzynce lada dzień ( co jak co, ale poczta działa tu akurat błyskawicznie), poczekałam sobie aż do dzisiaj - w sumie 6 dni. I oczywiście mam za te książki zapłacić do kiedyś tam. 

Cóż - rachunek za kurs dzieciowy dostałam jakiś miesiąc po kursie.

Z innych ciekawostek: przez cały kwiecień chodziłam na francuski, za który zapłaciłam jakoś na przełomie kwietnia i maja, bo dopiero wtedy dostałam rachunek. Było to może dwa-trzy dni przed końcem kursu. Za kurs na który chodzę obecnie (od 10 maja, a mamy 18) też jeszcze nie muszę płacić. Cóż - pamiętam, jak lata temu w krakowskim Cervantesie powiedzieli mi, że miejsce na kursie dostanę dopiero po tym jak zaksięgują wpłatę na konto. W Szwajcarii zdają się wychodzić z założenia, że skoro już się na coś zapisałam, to za to zapłacę.

Dziwne to trochę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz