Siedzę sobie daleko, na obczyźnie, tęskniąc za Krakowem czy Warszawą i próbuję tę swoją tęsknotę zwalczać wspomnieniami na temat komunikacji miejskiej w dużych miastach w Polsce. Te najbardziej mrożące krew w żyłach dotyczą Krakowa. Po kilku latach spędzonych w autobusach i tramwajach sunących po ulicach stolicy Małopolski, warszawska komunikacja wydała mi się całkiem przyjazna.
Oczywiście pespektywa zmienia się, gdy porównamy transport publiczny w Warszawie z tym, z którego korzystam na co dzień w Zurychu. Wygodne wnętrza, wolne miejsca (gorzej bywa w godzinach szczytu), stosunkowo niskie stężenie autobusowych dziwadeł, brak elementu poczucia, że rzuca tobą po całym pojeździe... No i przede wszystkim - jest jak czytać.
Jest jak czytać tak bardzo, że kiedyś, w deszczowy dzień, zdarzyło mi się spędzić pewien czas na podróżowaniu tramwajem z książką w ręku. Bez celu - chodziło o to, by poczytać w spokoju.
W krakowskich tramwajach też da się czytać. Do trzech kolejnych miejsc zatrudnienia jeździłam linią numer 4 - jedną z popularniejszych w Krakowie, przemierzającą miasto od Nowej Huty po odległe z mojej perspektywy Bronowice. Czwórka jeździła jak na tamtejsze warunki bardzo często (zdaje się, że w godzinach szczytu częściej niż co dziesięć minut) i rzadko kiedy oferowała warunki zbliżone do komfortowych. Zwykle panował w niej ścisk i harmider, tworzony przez rozmawiających ze sobą pasażerów, zabijających czas podróży fanów telefonów komórkowych i posapujących staruszków. Czasem było tak, że pasażer stojący nie musiał się niczego trzymać - otaczający ciasno tłum zapewniał stabilność.
Jasne, że w czwórce dało się czytać. Wszędzie się da. Zdaje się, że Honej opowiadał kiedyś o metodzie na czytanie pod prysznicem. Ale, jak możecie się domyślać, we własnym fotelu jest wygodniej. Oraz występuje znacznie mniejsze ryzyko, że ktoś - prawdopodobnie nieznajomy - nagle zacznie wyrażać swoje niezadowolenie powodu tego jak stoisz, gdzie stoisz i ile stoisz.
Pewnego razu, podróżując po Krakowie, w dodatku siedząc, trafiłam na niezwykle obeznanych w kwestii literatury współpasażerów. Obaj byli płci męskiej, mieli może po pięćdziesiąt lat i bardzo zainteresował ich fakt, że czytam Cortazara. Cóż - miałam wtedy może dziewiętnaście, dwadzieścia lat i Cortazara pochłaniałam kilogramami (ku nieuświadomionej radości wydawnictwa MUZA S.A.).
- Takie to teraz wszystko młode, bezmyślne - mówil pan numer jeden.
- Zostaw, to nie jej wina, młode toto, wszystko da się temu wcisnąć - zawtórował mu drugi.
- No tak, skąd oni teraz mają wiedzieć o dobrej literaturze?
- Wpierają młodym, że to dobre, to i czytają.
- A próbowała kiedyś poczytać pani Łysiaka? - zwrócił się w końcu do mnie jeden z obgadujących mnie panów.
Coś tam Łysiaka czytałam byłam, ale jako młoda, nieobeznana i mało odporna na manipulacje rynku księgarskiego nie czułam się na siłach, by ciągnąć rozmowę.
Tak mi się jakoś to przypomniało na wieść, że w tramwajach kilku krakowskich linii wprowadzono eksperymentalnie miejsca dla czytających. Co prawda nie wiem za bardzo, jak wygląda sytuacja z przeludnieniem wspomnianych linii, ale oczyma duszy swojej widzę już kolejki ustawiające się do eksperymentalnych miejsc oraz wypraszanie starszych pań, które ważyły się takie miejsce zająć kosztem młodszego czytelnika. Ale na to jest sposób: ja po prostu pojechałabym najpierw na pętlę, zajęła od razu czytelnicze miejsce i nie ruszała się z niego aż do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz