niedziela, 31 grudnia 2017

Szczęśliwego!

Tak się składa, że mam właśnie przerwę w aktywnościach przedsylwestrowych i postanowiłam wykorzystać ten czas na stworzenie tradycyjnej, podsumowujących kończący się rok notki.

To był chyba najspokojniejszy - może nawet najnudniejszy - rok mojego życia. Nigdzie się nie przeprowadziliśmy, nie snuliśmy też przeprowadzkowych wizji - prawdopodobnie dlatego, że po raz pierwszy od jakichś 10 lat mieszkamy w miejscu, które należy do nas. Po tych wszystkich latach pełnych przenosin to właściwie ulga. W pewnym momencie miło wiedzieć, gdzie się będzie za rok czy dwa lata. A przynajmniej zakładać z dużą dozą prawdopodobieństwa. ;-)

Moje dzieci, których w momencie gdy zaczynałam wrzucać na tego bloga pierwsze notki nawet nie było w planach, znów urosły. Najstarsze zalicza już drugi rok w irlandzkiej podstawówce, a bliźniaczki od końcówki sierpnia chodzą do Montessori. Przeżywam chyba coś w rodzaju złotego wieku macierzyństwa - dzieci są na tyle duże, że w dużym stopniu ogarniają się same, a jednocześnie na tyle małe, że nie sprawiają jeszcze poważniejszych problemów. Gdyby ciąże kończyły się urodzeniem od razu trzylatków mogłabym mieć ich jeszcze z piątkę.

Jakoś na początku tego roku podczas rozpakowywania pudeł z Kalifornii trafiłam na resztki starej włóczki. Wygrzebałam skądś szydełko i zaczęłam dłubać. Skutek jest taki, że pokój, który początkowo planowałam przeznaczyć na domową bibliotekę stał się pokojem szydełkowym. Mam w nim jakąś straszną ilość włóczki, a w głowie - pomysły szydełkowane na kolejnych kilka lat.

Przeczytałam ponad 170 książek, o czym zresztą jak zwykle napiszę osobną notkę. Pod względem czytelniczym mogę pochwalić się nie tylko wynikiem ilościowym, ale też jakościowym - zupełnie przypadkiem trafiłam na dwie serie, które zostaną w moim sercu na wiele lat. Właściwie łapię się na tym, że wracam do nich myślami niemal codziennie.

Nie odbyłam wielkich podróży, choć odwiedziłam Polskę i Niemcy. Za to pod koniec roku zarezerwowałam bilet na samolot do Kalifornii. Uwielbiam Irlandię i mam nadzieję już tu zostać, ale gdybym z jakiegoś powodu nie mogła, to prawdopodobnie myślałabym poważnie o powrocie do USA, mimo że chłodna analiza nie przemawia z tą opcją.

W temacie wyzwań intelektualno - zawodowych wyszło zupełnie nie tak jak miało być, ale trochę wskazuje na to, że jeszcze będzie dobrze.

W maju byłam na koncercie Guns 'N Roses. Warto było.

Nie schudłam tych pięciu kilogramów, które według mojej wagi dzielą mnie od czasów sprzed bliźniaczej ciąży, ale za to mam FitBita - magiczne urządzenie, które poza wskazywaniem godziny liczy moje kroki, analizuje sen i mierzy puls. Jakimś cudem to wszystko naprawdę motywuje mnie do ruchu, zaczęłam też więcej sypiać. Właśnie dziś zorientowałam się, że stało się niemożliwe - od jakiegoś czasu sama z siebie budzę się przed 8 i nie mam problemów ze wstawaniem, mimo że za oknem jest ciemno.

Coś tam próbuję pisać po angielsku - zaczęłam spisywać różne obrazy zapamiętane z dzieciństwa. Wychodzi z tego lekko smętny obraz, ale z jakiegoś powodu gorzej pisze mi się o tych samych rzeczach po polsku. Może angielski to język stworzony do opisywania dzieciństwa spędzonego w Polsce lat osiemdziesiątych?

No i widzicie, to by było na tyle. Nuda. Ale nie martwcie się, za 15 dni wsiadam na pokład samolotu i rozpocznę ten rok z przytupem.

A tymczasem - szampańskiego sylwestra i szczęśliwego 2018!

sobota, 4 listopada 2017

Wariacje pocztowe, czyli wielka wędrówka włoczek

Czasami zdarza mi się widzieć oczyma wyobraźni mapę świata poprzecinaną gdzieniegdzie liniami kończącymi swój bieg w Irlandii, na południe od Dublina. To mapa ukazująca szlaki zamówionych przeze mnie kłębków włóczki, które po dotarciu do celu zostają przeze mnie stopniowo zamieniane w kocyki, chusty i szale.

Ok, brzmi to jak jakaś wielka migracja, coś na kształt wielkiej wędrówki ludów. Rzeczywistość jest jednak prostsza - ot, mam kilka ulubionych sklepów zajmujących się sprzedażą włóczki online i tak się składa, że są one rozsiane po różnych krajach i kontynentach. Zamówień dokonuję w miarę potrzeb, upodobań i możliwości finansowych. W praktyce niemal zawsze gdzieś tam na kuli ziemskiej znajduje się jakaś paczka zdążająca w moim kierunku. Większość tych przesyłek pojawia się na progu mojego domu bezproblemowo, w ciągu kilku czy kilkunastu dni od momentu złożenia przeze mnie zamówienia. Niektóre jednak doświadczają przygód wartych osobnej wzmianki.

Weźmy choćby przesyłkę z Izraela, którą usłużny pan listonosz przyniósł mi wczoraj. Została wysłana przez jeden z moich ulubionych sklepów, do którego mam pełne zaufanie - zarówno w kwestii jakości produktu jak i sprawnej wysyłki. Choć ostrzegają, że czas dostawy w do krajów europejskich wynosi zwykle 2-3 tygodnie, w praktyce dostaję swoje zamówienia znacznie szybciej. Aż do wczoraj. Tym razem paczka z Izraela wędrowała do mnie niemal miesiąc. Przez ostatnie dwa tygodnie nerwowo szukałam jej numeru na stronie irlandzkiej poczty, coraz bardziej nastawiając się na to, że po raz pierwszy moja przesyłka zaginęła. Co działo się z nią między 10 października, kiedy opuściła Izrael, a 3 listopada, kiedy bezpiecznie znalazła się w moim domu, tego nie wiem.

Znacznie więcej mogę za to powiedzieć o innej przesyłce, której droga z Niemiec do Irlandii również zajęła dobry miesiąc. I w lokalizacji której pomógł mi Facebook.

Zaczęło się standardowo. W dniu swoich urodzin, czyli szóstego września, złożyłam zamówienie na piękne włóczki, charakteryzujące się ślicznymi, przechodzącymi jeden w drugi kolorami. Wychodzą z nich cudne, delikatne kocyki, wspaniałe szale... Ok, ok - przechodzę do rzeczy.

Przesyłka dość długo, może przez dwa tygodnie, pozostawała w systemie jako "opłacona". W końcu stwierdziłam, że chyba ktoś zapomniał mi ją wysłać i skontaktowałam się z właścicielką sklepu. Było tak jak myślałam - coś tam przeoczyli, bardzo przepraszali, obiecując natychmiastową wysyłkę i dodanie jakiegoś gratisa. Powróciłam zatem do stanu oczekiwania, a gdy po tygodniu status przesyłki nadal nie uległ zmianie, ponownie odezwałam się do właścicielki. Tym razem okazało się, że wszystko już jest w porządku, paczka została wysłana tuż po ostatniej wymianie wiadomości, dostałam numer śledzenia przesyłki, który to potwierdził, uznałam zatem, że mogę spać spokojnie.

Po paru dniach pełna emocji dowiedziałam się ze strony irlandzkiej poczty, że moja przesyłka jest już w Dublinie. Oczekiwałam na nią zatem kolejnego dnia, co jakiś czas odświeżając nerwowo stronę poczty. Wyobraźcie sobie moje poruszenie, gdy okazało się, że dostawa paczki została wstrzymana z powodu niewystarczającego adresu na przesyłce! Znów musiałam uruchamiać kolejne kanały - mejl do poczty, telefon do poczty, koniec końców okazało się, że z adresem jednak wszystko jest w porządku i swoje zamówienie powinnam otrzymać kolejnego dnia.

Tym razem nie mogłam sobie pozwolić na warowanie na listonosza. Mentalnie pogodziłam się z tym, że po powrocie do domu zastanę w nim awizo i czeka mnie wędrówka na pocztę. Nic bardziej mylnego! Według strony poczty, na którą i tego dnia regularnie zerkałam (chciałam wszak wiedzieć, czy awizo leży już na moim progu, czy jeszcze nie) paczka została dostarczona. Jedna z rubryk zawierała nawet nazwisko osoby, która ją odebrała...

Uznałam, że musi chodzić o kogoś z sąsiedztwa. Swoich sąsiadów znam raczej z imion niż nazwisk, czekała mnie zatem wędrówka po kilku domostwach. Nasze osiedle liczy sobie kilkadziesiąt domów, więc raczej nie zakładałam, że odwiedzę wszystkie - z pewnością listonosz zostawił paczkę komuś, kto mieszkał blisko...

Niestety - żaden z moich najbliższych sąsiadów nic nie wiedział o paczce.

Pełna rezygnacji usiadłam z laptopem. Wstukałam w Google nazwisko moich domniemanych sąsiadów, ale rezultaty nie były rewelacyjne - wyszukiwarka z uporem wyświetlała mi informacje o właścicielach pobliskiej apteki, nazywających się tak samo jak osoba u której znajdowała się moja włóczka. Mocno już zniechęcona włączyłam Facebooka. Ten od razu wyrzucił mi poszukiwane nazwisko - moim oczom ukazał się profil kobiety, w którą najwyraźniej miałam wspólną znajomą.

Ową wspólną znajomą była pewna Amerykanka, która od czasu do czasu zajmuje się moimi dziećmi. Skojarzyłam, że swego czasu mówiła, iż ma na moim osiedlu koleżankę z małym dzieckiem. Kobieta z Facebookowego zdjęcia z pewnością miała małe dziecko.

Natychmiast napisałam do znajomej Amerykanki, zerkając jednocześnie tęsknie przez okno. Gdzieś tam, po drugiej stronie drogi w jednym z szeregowych domów przebywała moja włóczka...

Ustalenie tożsamości i numeru domu poszukiwanej osoby poszło sprawnie. Poprosiłam wracającego właśnie do domu małżonka o wstąpienie pod wskazany adres i odebranie przesyłki. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po niedługim czasie pojawił się on na progu nie z jedną, a dwiema paczkami! Listonosz dostarczył bowiem aż dwa zamówienia - owo nieszczęsne niemieckie oraz drugie, amerykańskie, którego jeszcze się nie spodziewałam...


Tak oto kończy się przygoda. Wiecie, nie to żeby mi się nudziło. Ale czekam właśnie aż upiecze mi się obiad i tak jakoś pomyślałam, że w międzyczasie opowiem Wam o wojażach mojej włóczki. Może ktoś z Was też właśnie gotuje i szuka jakiegoś urozmaicenia w tle...;)

środa, 1 listopada 2017

Byłam wegetarianką. Wyznanie mięsożercy

W październiku byłam wegetarianką. Nie zjadłam tego miesiąca ani kawałka kurczaka, ryby czy skorupiaka. Nawet chrupki krewetkowe nie zdołały mnie skusić.

Na pomysł odstawienia mięsa wpadłam już dość dawno, ale jego realizację wciąż odkładałam w czasie. Przez dłuższy czas po przyjeździe do Irlandii byłam wręcz przekonana, że nigdy nic z tego nie wyjdzie, bo tak bardzo rozsmakowałam się w tutejszej wołowinie. W końcu się udało.

Celowo nie zakładałam, że nigdy już nie będę jeść mięsa. W końcu nie wiedziałam jak to będzie - być może zacznę się źle czuć (mam skłonności do anemii), albo zwyczajnie zacznę strasznie tęsknić za kanapkami z szynką. Obiecałam sobie, że w razie problemów wracam do poprzedniego stylu żywienia. Jeśli zaś wszystko poszłoby dobrze, chciałam traktować ten miesiąc wyrzeczeń jako eksperyment i, być może, początek jakichś trwalszych zmian w jadłospisie.

Mój małżonek dość entuzjastycznie podszedł do tematu i postanowił dołączyć. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym miesiącem do realizacji naszych planów będzie październik - w tym miesiącu nie wybieraliśmy się w żadną podróż (pomijając trzydniowy pracowy wyjazd Dawida), nikt nie zaprosił nas na imprezę, sami też żadnej nie planowaliśmy.

I tak 30 września pojechaliśmy do Bray pożegnać się z mięchem. Każde z nas zjadło porządnego burgera żartując, że na kolejnego wpadniemy 1 listopada.

Na początku było trochę kiepsko. Po trzech czy czterech dniach miałam wrażenie, że zjadłam już większość łatwo osiągalnych i smacznych wegetariańskich potraw. Przepisy, na które wpadałam w sieci odrzucałam z uwagi na długi czas przygotowywania - lubię gotować, ale długie stanie nad garnkami między poniedziałkiem a piątkiem kompletnie nie wpisuje się w mój grafik.

Pomysł, by zastępować mięso tofu wydawał mi się początkowo genialny, szybko jednak okazał się niewypałem. Ludzie, jak ja nienawidzę teraz tofu. To był zdecydowanie najgorszy składnik wszystkich zawierających je wegetariańskich potraw, jakie jadłam w październiku. Na szczęście poza tym elementem potrawy te były bardzo smaczne.

Planowanie obiadów do końca miesiąca pozostawało sprawą najtrudniejszą, choć z drugiej strony zawsze udawało się coś wykombinować i nigdy nie zdarzyło nam się ugotować dwa razy tego samego. Najlepszy obiad wyszedł nam w dniu, w którym Irlandię nawiedził huragan Ofelia - upiekliśmy dwie wielkie zapiekanki z ciasta francuskiego wypełnione mozarellą, cheddarem, szpinakiem, grzybami i suszonymi pomidorami. Jedliśmy też najróżniejsze makarony, racuchy, naleśniki, pizzę wegetariańską, otonomijaki (coś w rodzaju placków kapuścianych), placki kartoflane, kiełbaski wegańskie (zaskakująco smaczne, ale z kiełbasą miały wspólny tylko kształt)...

To czego mi brakowało w październiku, to wybór. W restauracji musiałam mentalnie skreślić 95% menu. Gotując już po kilku dniach musiałam kombinować. Najłatwiej było ze śniadaniem i kolacją - kanapki z żółtym serem i pomidorem uwielbiam od dziecka, więc wegetarianizm w wersji porannej i wieczornej bardzo mi odpowiadał. Nie zrozumcie mnie źle - to nie jest tak, że ja w kółko jem mięso i zjedzenie obiadu, który go nie zawiera, jest problemem. Po prostu wcześniej mogłam zjeść cokolwiek, kierując się co najwyżej swoim gustem bądź apetytem na daną potrawę. Teraz dochodziło upewnienie się, że do jej składników nie będzie się zaliczać mięso. Wszystko to w moim przekonaniu wynik przyzwyczajeń.

Z innych obserwacji: w październiku zdecydowanie częściej niż zazwyczaj podjadałam, często też towarzyszyło mi uczucie wypełnienia. Nie przełożyło się to w żaden sposób na wagę - 1 listopada pokazała mi to samo co 1 października.

Zupełnie nie spełniły się moje obawy związane z ewentualnym złym samopoczuciem. Wręcz przeciwnie - miałam raczej wrażenie, że mam więcej siły i rzadziej chce mi się spać. Były dni, kiedy niemal czułam się naładowana energią. Nie mam pojęcia, czy miało to jakikolwiek związek z odstawieniem mięsa. Tak czy siak - z dwojga złego lepiej w tę stronę.

Dzisiaj rano nie rzuciłam się na mięso. Obrzuciłam spojrzeniem leżącą w lodówce szynkę, ale w końcu zrobiłam sobie kanapkę z serem i pomidorem. Za to w moim obiedzie znalazła się kaczka, a wieczorem zjadłam kromkę chleba z pasztetem. Smaczne było, ale skłamałabym twierdząc, że umierałam z tęsknoty za tymi smakami. Mimo wszelkich niedogodności za smakiem mięsa akurat nie tęskniłam.

Aktualnie nie planuję wegetarianizmu do grobowej deski, ale coś mi się wydaje, że ograniczę spożycie mięsa. I sądzę, że wkrótce powtórzę eksperyment, tym razem dopuszczając do jadłospisu ryby i owoce morza.

Dawid znosił to wszystko gorzej, ale dał radę. Choć do tej pory chce mi się śmiać na wspomnienie jego SMS-a z pracowego wyjazdu, w którym odpowiadał na moje pytanie co u niego słychać:
- Zmęczony. Głodny. Wegetarianin.

P.S. Czy ktoś tu lubi tofu?

niedziela, 15 października 2017

Zegarek od Apple'a, czyli niespodziewane kłopoty

Czy tego chcemy czy nie, spora część tego, co nas w życiu dotyka, jest dziełem przypadku. Po względnym odchowaniu trójki dzieci w sumie nie planowałam czwartego. Nie planowałam tak dalece, że gdy odkryłam, że niespodziewanie znów jestem w ciąży, informacją o tym podzieliłam się tylko z najbliższą rodziną. Miałam szczęście - jakimś cudem przez większość okresu mej brzemienności brzuch dawał się skutecznie skrywać pod ubraniem. Do tego stopnia, że chwilami sama zapominałam o tym, że jestem w ciąży - mimo, że podobnie jak poprzednio była to, o zgrozo, ciąża bliźniacza.

Z myślą, że już wkrótce funkcjonować będę nie jako matka trzech, a pięciu córek, jeszcze nie udało mi się oswoić. Oczywiście trochę mnie to przerażało, choć starałam się wszystko sama przed sobą obracać w żart: piątka dzieci? Czemu nie - przynajmniej raz na zawsze odrzucę wizję kupowania samochodu, bo taka mnogość potomstwa do żadnego mi się nie zmieści.

Tego dnia czekała mnie pierwsza poważna wizyta u lekarki prowadzącej moją ciążę. Ponieważ była ona związana kontraktem ze szpitalem, w którym bardzo chciałam rodzić, zaproponowała, że dzisiejsze badania przeprowadzimy właśnie tam. Przy okazji trochę się tam pani rozejrzy, tłumaczyła.

Do placówki dotarłam nieco przed czasem, ale nawet mnie to cieszyło - pogoda była piękna, już po jesiennemu chłodna, ale ulice Dublina wyglądały przepięknie w promieniach słońca, ozdobione stosami opadłych z drzew złotych liści. Szpital mieścił się w starym budynku z czerwonej cegły, do jego wejścia prowadziły stare, kamienne schody. Z przyjemnością usiadłam na jednym ze stopni i wystawiłam twarz do słońca. Pomyślałam, że już wkrótce na dłuższy czas będę musiała się pożegnać z takimi beztroskimi chwilami...

Spojrzawszy na zegarek upewniłam się, że powinnam już wchodzić. Właściwie i tak o tym wiedziałam, ale samo sprawdzanie godziny było dla mnie przyjemnością. Kilka dni wcześniej dostałam od Dawida Apple Watcha i aktualnie była to moja ulubiona zabawka. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie byłam aż tak na bieżąco z czasem.

Będąc już w środku i czekając na lekarkę zdjęłam zegarek z ręki i po raz nie wiadomo który oglądałam go ze wszystkich stron. Nagle kątem oka zauważyłam, że rozwiązała mi się sznurówka od buta. Niewiele myśląc chwyciłam zegarek ustami i z lekkim trudem schyliłam się w kierunku obuwia.

Nie wiem jak to się stało. Wciąż wydaje mi się to absurdalne. Najwyraźniej jednak takie rzeczy się zdarzają. Oto bowiem z przerażeniem odkryłam, że w trakcie zawiązywania sznurówki... połknęłam Apple Watcha.

Zdenerwowana wstałam i pogładziłam się po brzuchu. Pod dłonią wyczuwałam już wyraźnie główkę jednego z bliźniąt. Gdzieś tam w pobliżu tej główki, myślałam w panice, pływa sobie w moim wnętrzu smart watch. A co jeśli nagle przyjdzie mi na niego jakieś powiadomienie? Czy fale, które zostaną wyemitowane, mogą zagrozić moim dzieciom? I co z wibracjami? Przecież były włączone, a sam zegarek był połączony z moim kontem na Facebooku, Twitterze, Messengerze, Instagramie, Gmailu, WhatsAppie, Hangoutach... Oznaczało to, że jakakolwiek notyfikacja z którejś z powyższych aplikacji będzie powodowała wibracje zegarka. Zegarka pływającego spokojnie w moim wnętrzu, gdzieś nie tak daleko od moich nienarodzonych dzieci.

----------
Nie macie pojęcia, jak dobrze było się obudzić... :)

poniedziałek, 2 października 2017

Nawiedzony sąsiad, czyli moja druga najstraszniejsza przygoda w USA

Moja druga najstraszniejsza przygoda w Kalifornii miała miejsce w tym samym roku, co pierwsza, choć nieco wcześniej. Był początek roku, we mnie rosły bliźniaki co było zresztą już doskonale widoczne, ja zaś przeżywałam prawdziwą manię jedzenia zupy serowo-brokułowej.

Miałam na nią ochotę właściwie 24 godziny na dobę. Na szczęście podawano ją w pobliskiej knajpie, takiej, do której dało się dotrzeć bez wsiadania do samochodu, znajdowała się bowiem tuż obok apartamentowca, w którym wtedy miesz
kaliśmy. Regularnie zatem wynosiłam na dwóch spuchniętych  nogach swoje coraz bardziej puchnące ciało w kierunku wyczekiwanej uczty dla podniebienia. Spacer już wtedy był trochę skomplikowany, idąc przypominałam zapewne pingwina i nawet przyszło mi do głowy, że zamiast kombinować z tymi spacerami i jeszcze wydawać pieniądze, powinnam raczej gotować sobie tę cholerną zupę w domu, wtedy mogłabym mieć ją w ilościach hurtowych, bez ograniczania się do niewielkiej miseczki - niestety, zupa brokułowo-serowa okazała się być jedną z potraw, które absolutnie nie chciały mi się udać, ser zbijał się i nie chciał przemienić w delikatną, lekko słonawą zawiesinę.

Chodziłam zatem na tę swoją zupę, pochłaniałam ją, czytając lepszą lub gorszą książkę, a potem wracałam do domowego zacisza. Tak samo było i tym razem - szłam klikając w smartfona, gdy nagle zauważyłam, że idący koło mnie człowiek zrównuje ze mną krok. Pierwsza myśl, jaka przyszła i do głowy, była taka, że przez nieuwagę jakoś zaszłam mu drogę i on właśnie próbuje mnie minąć, zwolniłam zatem znacznie, czekając, aż przejdzie obok. Gdy to nie nastąpiło, spojrzałam na idącego obok faceta, który ni stąd ni zowąd zapytał:
- All you all right?

Trochę zdębiałam. Fakt, mogłam nie wyglądać na okaz sił witalnych, ciąża bliźniacza jest lekko męcząca, poza tym dopadła mnie anemia i męczył ból kręgosłupa, ale na swój sposób byłam do tego przyzwyczajona i nie wydaje mi się, żebym sprawiała wrażenie kogoś kto może np. zemdleć. Z drugiej jednak strony facet mógł po prostu być troskliwy, może sam miał żonę albo siostrę w ciąży (był mniej więcej w moim wieku), albo jakieś złe doświadczenia. Zapewniłam go zatem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i ruszyłam dalej przed siebie.

Facet też ruszył przed siebie, problem polegał jednak na tym, że najwyraźniej zmierzał w tym samym kierunku. Okazało się bowiem, że mieszkał w tym samym apartamentowcu - kiedy doszliśmy do bramy, otworzył ją swoim dyngsem, a potem szedł wraz ze mną przez ciemne korytarze. W tym czasie zdążył mnie zapytać:
- skąd jestem,
- jakimi językami mówię,
- czy mój mąż się cieszy z ciąży

...i o kilka innych rzeczy, oraz powiedzieć:
- że pracuje w PayPalu
- że jego dziewczyna mówi po angielsku, francusku i jeszcze w jakimś języku
- że nasz apartamentowiec jest super

...i kilka innych rzeczy. Był to trochę dziwny potok informacji jak na kogoś, kogo "znałam" od trzech minut, ale naprawdę przestraszyłam się, kiedy facet podszedł ze mną pod drzwi naszego mieszkania. Zapytał, czy jestem pewna że nic mi nie będzie, a kiedy zwróciłam się w kierunku drzwi, objął mnie na pożegnanie.

Wpadłam do środka, zamknęłam drzwi na klucz, przypominając sobie jednocześnie teorię znajomego, w myśl której włamywać się do kalifornijskiego domu czy mieszkania należy przez ścianę, a nie przez drzwi, bo drzwi akurat są w miarę solidne, natomiast ściana to taka byle jaka sklejka. Siadłam do komputera i spuchniętymi palcami wystukałam kilka spanikowanych wiadomości do D. Wszystko to było kompletnie absurdalnie - facet nie zrobił w sumie nic złego (poza naruszeniem mojego "bąbla", jak nazywa to moje sześcioletnie dziecko), ale to akurat mogło mieć jakieś uzasadnienie i wynikać np. z wychowania czy różnic kulturowych. Całość jednak była dziwna i niepokojąca.

I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi, a ja cała zdrętwiałam.

Oczywiście najprostsze wyjaśnienie było takie, że dzwoni listonosz. W ciąży przeżywałam prawdziwą manię tworzenia biżuterii i non stop przychodziły do mnie jakieś paczki z koralikami. Odczekałam chwilę i podeszłam do drzwi. Wyjrzałam przez wizjer i zauważyłam znajomą sylwetkę mojego nowego znajomego, znikającą za rogiem korytarza.

No i teraz byłam już nieźle przestraszona. A ponieważ wyobraźnia działa u mnie zwykle na wysokich obrotach, przez kilka kolejnych tygodni nie chodziłam już na zupę brokułową, a w torebce nosiłam nóż.

Nic się jednak nie działo - nikt dziwny nie dzwonił do moich drzwi, nikt mnie nie zaczepiał. Oczywiście co jakiś czas myślałam o tym wszystkim - coraz bardziej prawdopodobna wydawała mi się teoria, zgodnie z którą facet miał jakąś obsesję na punkcie bab w ciąży. Samotny nie był, mówił przecież że ma dziewczynę, zdaje się też, że mieszkanie wynajmował wspólnie  kolegą. Po jakimś czasie uspokoiłam się, wyjęłam nóż z torebki (noszenie go tam też nie było super bezpieczne) i powoli zaczęłam zapominać o sprawie.

Pewnego dnia dzwonek do drzwi zadźwięczał ponownie. Nawet nie przyszło mi do głowy, że to może być tamten człowiek - minęło za dużo czasu. Otworzyłam więc bez namysłu i oto miałam go przed sobą, stojącego z niewielkim szmacianym pakunkiem w ręku. Gość zaczął mi tłumaczyć, że mają jakąś akcję w mieszkaniu, jakąś dezinsektyzację czy coś w tym stylu i muszą wynieść swoje rzeczy, on właśnie wynosi do znajomego laptopa i jakiś inny sprzęt (pokazał mi swój wypchany plecak), ale chciał zapytać czy nie mogłabym mu przechować tej paczki, którą trzymał.

Patrzyłam na niego niepewnie, bo w ogóle mi się to nie podobało. Facet musiał to zauważyć, bo zaczął zapewniać, że w tym pakunku niczego takiego nie ma, on mi zresztą zaraz wszystko pokaże - ot, strój na siłownię, wyjaśniał, pokazując mi jakąś zwiniętą koszulkę i spodenki. Pojęcia nie mam, dlaczego kolega mógł mu przechować laptopa, ale koszulki i spodenek już nie. Wiem, że prawdopodobnie w ogóle nie powinnam brać od niego tej paczki, ale z drugiej strony bałam się tego nie zrobić. Kiedy już ją przyjęłam, gość chciał jeszcze się umówić na jej odbiór - najchętniej za kilka godzin. Powiedziałam, że za kilka godzin to absolutnie nie będzie mnie w domu (miałam zamiar być, ale postanowiłam zmienić plany i trzymać się jak najdalej od tego miejsca przez kolejne godziny) i podałam godzinę wieczorną, żeby być pewną iż D. będzie już wtedy w domu.

Nigdy więcej nie widziałam tego człowieka, bo wieczorem paczkę oddał mu mój mąż. I do tej pory nie wiem o co w tym wszystkim chodziło. Wrażenia D. były podobne jak moje - z gościem zdawało się być wszystko w porządku, choć robił dziwne rzeczy. Nie aż tak dziwne jednak, żeby dało się do czegoś jakoś konkretnie przyczepić. Podryw mocno ciężarnej baby na zawiniątko ze strojem gimnastycznym wydaje się dość zaawansowaną teorią.

Kilka miesięcy później wynajęliśmy inne lokum, choć nie ze strachu przed sąsiadem. Jakoś po tym, gdy D. przekazał mu paczuszkę moje nerwy zdołały się uspokoić.

A Wy coś z tego rozumiecie?:)

czwartek, 28 września 2017

Moja najbardziej przerażająca przygoda w Kalifornii

Wczoraj lało i wiało do tego stopnia, że poważniej niż zwykle zaczęłam rozważać kupno samochodu. Broń Boże nie chciałabym nim jeździć codziennie - mieszkam w miejscu zapewniającym mi rzetelną dawkę codziennego spaceru, z którego za nic nie chciałabym rezygnować. Ale jeśli mogłabym od czasu do czasu uniknąć przemoknięcia do suchej nitki, to może jednak...? Dziś jednak poranek przywitał mnie pięknym słońcem i wszelkie samochodowe idee uciekły z mojej głowy w siną dal.

Ale coś mi się przypomniało. Coś, o czym zaraz Wam opowiem. I może nawet niektórzy z Was uwierzą, że czasem lepiej nie mieć samochodu niż go mieć. Albo inaczej: czasem fakt posiadania samochodu może być przyczynkiem do powstania sytuacji co najmniej nieprzyjemnych.

To była końcówka listopada w 2014 roku. Kalifornia tonęła w oparach słonecznych promieni, a ja od dwóch tygodni po raz pierwszy w życiu mieszkałam w domu. W domu, nie w mieszkaniu. Właśnie dlatego tak dobrze pamiętam, kiedy to się wydarzyło: przeprowadziliśmy się z San Jose do Mountain View, z którego było dość daleko do dotychczasowego przedszkola E. Postanowiliśmy zatem ją wypisać i poszukać innej, bliższej placówki. Dzień, o którym mówię, był jej ostatnim w starym przedszkolu. Gdyby coś takiego wydarzyło się wcześniej, ten ostatni dzień nastąpiłby zapewne o wiele dawniej.

Ale po kolei.

Późnym popołudniem jak zwykle podjechałam pod budynek przedszkola. Parking był tam dość mizerny - mieścił może 10 aut, więc o ile nie przyjechało się odpowiednio wcześnie, pozostawało parkowanie przy ulicy. Nawet mi to pasowało - było to jak najbardziej legalne i prostsze niż celowanie w konkretne wąskie miejsce, z którego potem trzeba było jakoś wyjechać. Biorąc pod uwagę fakt, że podobnie jak większość odbierających dzieci matek byłam posiadaczką minivana, jakieś tam znaczenie to miało.

Zaparkowawszy samochód zwróciłam uwagę na pojazd stojący przede mną. Natychmiast go rozpoznałam - niewątpliwie należał do faceta mieszkającego naprzeciwko przedszkola. Gość był dość malowniczym typem - wyglądał jak podstarzały hippis, z długą białą brodą, niedbałym strojem i nieprzytomnym wzrokiem. Pod jego domem zawsze stało kilka zdezelowanych aut. Teraz jedno z nich stało tuż przede mną, a jego właściciel zajęty był wyciąganiem z jego wnętrza kolejnych toreb z zakupami i przenoszeniem ich na drugą stronę jezdni. Nie zastanawiając się nad tym wszystkim za bardzo, wyjęłam ze swojego bagażnika wózek, do którego zapakowałam swoje kilkumiesięczne bliźniaki i poszłam odebrać ich starszą siostrę.

Kiedy wróciłam do samochodu, zapakowałam wózek i trójkę dzieci do środka, zajęłam miejsce kierowcy i zamarłam. Przed sobą nadal miałam zaparkowane auto dziwnego faceta. Za sobą zaś - kolejny z jego zdezelowanych samochodów. Facet zwyczajnie mnie zastawił. W tej chwili stał naprzeciwko, przed swoim domem i kiwając się w przód i w tył wpatrywał się we mnie uważnie. Zauważyłam, że przed jego domem znajduje się przedziwna dekoracja - co najmniej kilkanaście drewnianych krzyży wbitych w ziemię. Pojęcia nie mam o co w tym chodziło (prawdopodobnie po prostu o to, że facet był dziwny), wiem natomiast, że budziło dość przerażające wrażenie. Uwierzcie - ten człowiek nie wyglądał jak ktoś, do kogo powinnam podejść i poprosić o przestawienie samochodu.

Nie wiedziałam co robić, zaczęłam więc od napadu paniki. Potem, zdaje się, wysłałam Dawidowi wiadomość odnośnie sytuacji. Być może powinnam zadzwonić po jakąś policję czy inną pomoc drogową, ale byłam zbyt przerażona żeby racjonalnie myśleć. Myślałam o tym, że facet pewnie celowo zastawił moją Hondę, żebym pieprznęła w jego auto i spowodowała szkodę, za którą musiałabym zapłacić.

To było najdłuższe wycofywanie w moim życiu, polegające na wielokrotnym podjeżdżaniu i cofaniu
- a przynajmniej tak odebrała to moja psychika. Byłam przerażona, dzieci na tylnym siedzeniu również. Ostatecznie wyjechałam szczęśliwie, w czym niewątpliwie pomogła mi kamerka. Jechałam do domu z bijącym sercem i niesamowitym poczuciem ulgi. Do tej pory zdarza mi się opowiadać o tamtym zdarzeniu. Po 3 latach nadal nie wiem dokładnie o co w nim chodziło. Wiem natomiast, że była to jedna z dwóch najbardziej przerażających rzeczy, które spotkały mnie w Stanach*.

Teraz moje dzieci pokonują drogę do przedszkola i szkoły pieszo. Dzięki temu żaden podejrzany koleś z krzyżami pod chałupą nie może mnie zastawić.

P.S. Nie, to nie sen.


*Chcecie usłyszeć o tej drugiej?:)

środa, 20 września 2017

W szafie mojej mamy

Ostatnie miesiące mojego życia, wypełnione przede wszystkim błogim spokojem i beztroską radością okazały się być ciszą przed burzą. Bezmiar możliwości, który zdawał się roztaczać przede mną jeszcze kilka dni temu został nagle zwężony do rozmiarów mentalnego kartonu. Nagle zawaliło się wszystko.
Mój umysł wahał się pomiędzy paniką z serii "z tej sytuacji nie ma wyjścia" a rozpaczliwym przeszukiwaniem świadomości w nadziei odnalezienia czegoś, co jednak mogłoby się owym wyjściem stać. Gorączkowo przeczesywałam też w pamięci listę bliższych i dalszych znajomych, z których rady bądź pomocy mogłabym skorzystać. Tu jednak pojawiał się rozsądek, który podpowiadał, że jedyna osoba na którą mam prawo teraz liczyć, jestem ja sama.

Rozsądek mówił też o tym, że tego upragnionego wyjścia z obecnej sytuacji jednak nie ma. Czekało mnie życie w odosobnieniu, bez kontaktu z dziećmi, które ponownie będą mnie mogły zobaczyć jako zgrzybiałą staruszkę, same zaś będą musiały iść przez życie z piętnem posiadania matki gnijącej w kryminale. 

Zabiłam. Co prawda była to obrona własna, ale zważywszy na okoliczności trudno byłoby mi to udowodnić - a nawet jeśli zdołałabym sprawić, by ta wersja wydarzeń przeszła, pozostawała kwestia bezczeszczenia zwłok. Mojego niedoszłego oprawcę postanowiłam bowiem unicestwić w sensie fizycznym. Początkowo myślałam o czymś prozaicznym, jak zakopanie zwłok, przyszło mi jednak do głowy, że takie zakopane przez laika zwłoki zapewne szybko zostałyby wygrzebane przez okoliczne psy. Wpadłam zatem na inny pomysł, jak początkowo myślałam - lepszy.

- Słyszałaś, że Robert zaginął? - zagadnęła mnie mama, a ja usilnie starałam się, żeby przez moją twarz nie przebiegł ślad żadnych emocji. Nie było to proste, zważywszy, iż Robert w formie małych kawałków mięsa spoczywał w misce ukrytej w szafie. W szafie wyprodukowanej przez firmę Black Red White, która stała w tej chwili zaledwie kilka metrów ode mnie, w mieszkaniu mamy.

Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć: "Tak, mamo wiem! A poza tym słuchaj, co za straszna historia: jego ktoś zabił, pociął na kawałki i schował do twojej szafy!". Coś mi jednak mówiło, że takim tekstem zwróciłabym na siebie niepotrzebną uwagę i podejrzliwość. Mama wprawdzie zawsze mnie kochała i może nawet zgodziłaby się mnie kryć, niewątpliwie jednak cała sytuacja byłaby dla niej kłopotliwa. 

Zrozumiałam, że ukrycie kawałków Roberta w szafie było błędem. Trzeba będzie się ich szybko pozbyć, postanowiłam. Wrzucenie ich w nocy do rzeki powinno rozwiązać sprawę. Tam nie zostaną zbyt szybko odkryte, a kiedy to nastąpi bedą się już znajdować w stanie uniemożliwiającym identyfikację.

Tego wieczoru poszłam spać z poczuciem, że koniec tematu jest jednak bliski. Wprawdzie do końca życia będzie mi towarzyszyć niepokój związany z tym, że ktoś kiedyś mógłby odkryć mój związek ze sprawą zaginięcia Roberta, ale przynajmniej pozbędę się dowodów. Coś jednak nie dawało mi spokoju.
W nocy ze snu obudziło mnie lekkie pukanie w szybę, którego dźwięk jakoś zdołał się przebić przez hałas kropli uderzających o parapet. Wstałam i otworzyłam okno, za którym stał, zmoczony deszczem, mój dawny szkolny kolega. Rozpoznałam jego twarz, ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć imienia. Wiedziałam tylko, a właściwie czułam, że jego osoba i fakt pojawienia się tutaj powinny mnie niepokoić.

- Wiem co zrobiłaś z Robertem - powiedział bez wstępów, wykrzywiając twarz w złośliwym uśmiechu - I wiesz, na czym polega twój największy problem? To nie jest twoje pierwsze zabójstwo.

Mój umysł bronił się przed tym, ale wiedziałam, że on ma rację. Przed oczami zaczęły mi stawać fragmenty jakichś wspomnień - trawnik w parku, leżący nieruchomo człowiek, dół, który kopałam wspólnie z moim nocnym gościem...

- Jeśli się nie dogadamy - kontynuował znajomy - policja dowie się o wszystkim. A aby uprawdopodobnić moją wersję wydarzeń wskażę im miejsce ukrycia tych pierwszych zwłok.

Krople deszczu nadal uderzały miaro w parapet. Wył też silny wiatr. Leżałam spocona i przerażona w łóżku. Po nocnym gościu nie było śladu, a ja po raz enty w życiu czułam ulgę, że to co właśnie się stało było tylko snem.


piątek, 1 września 2017

Myśli o poczcie. I o klockach

Pięć lat temu siedziałam na walizkach. W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy, zostało już niewiele sprzętów, a my powoli zaczynaliśmy żyć wyobrażeniami naszych pierwszych dni za oceanem. I właśnie wtedy Szwajcaria postanowiła uderzyć w nas z całą mocą, za pomocą korespondencji, którą tego dnia znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej. Koperta, której zawartości już nie pamiętam, zaadresowana została w Chinach i wśród namiarów na nadawcę widniały na niej zaledwie dwa elementy: imię i nazwisko mojego męża oraz kraj: Szwajcaria. Zero informacji o ulicy, o mieście już nie wspominając. Cóż - widać dla doskonale zorganizowanej szwajcarskiej poczty ustalenie miejsca pobytu odbiorcy wyłącznie po nazwisku to nie problem.

Poczta od zawsze zajmowała dość ważne miejsce w moim życiu. Mając jakieś jedenaście lat odkryłam ideę zamawiania książek drogą pocztową bezpośrednio od wydawnictw. Do dziś pamiętam wakacje, które niemal spędziłam zbiegając co moment do skrzynki na listy, pełna nadziei, że książki już doszły, tylko leniwy listonosz zamiast wchodzić na pierwsze piętro wolał zostawić awizo. Potem zamawiałam płyty, ubrania, a w okresie mieszkania w Stanach nawet szampon do włosów (mój ulubiony często był w promocji na Amazonie, a że przesyłki były za darmo...). Aktualnie większość odbieranych przeze mnie przesyłek zawiera włóczkę. Tak czy siak mogę zaryzykować stwierdzenie, że od lat niemal wciąż czekam na jakąś paczkę.

Dziś po wejściu do domu podniosłam z podłogi awizo, które zostało wrzucone podczas mojej nieobecności przez wrzutkę w drzwiach, zapowiedziałam więc od razu potomstwu, że nieco później czeka nas wyprawa na pocztę. To co powiedziałam nie spotkało się z przesadną aprobatą ze strony dzieci - no bo co to za frajda, wyprawa na pocztę? A ponieważ córki me są już w wieku, w którym próbuje się podejmować dyskusję, wywiązała się nam całkiem interesująca rozmowa.

- Wolałabym, żeby tu było jak w Kalifornii - oświadczyła sześcioletnia E.
- To znaczy? - mruknęłam, zamykając drzwi. E. opuściła Kalifornię na zawsze kilka dni po swoich piątych urodzinach i nie miałam pewności na ile wyraźne są jej amerykańskie wspomnienia.
- No, bo tam jak przychodziła poczta i ciebie nie było w domu, to listonosz zostawiał ją przed drzwiami.

Tak było. Jeśli coś mieściło się w niewielkiej skrzynce na listy, to lądowało właśnie tam (skrzynka nie była w żaden sposób zamykana), a większe przesyłki zostawiane były pod drzwiami wejściowymi, dostępne dla wszystkich przechodniów. Nie, nigdy żadnej przesyłki przez to nie straciłam.

- No, ale nie wszystko tak było zostawiane - zaczęłam tłumaczyć. - Ważne rzeczy listonosz mógł zostawić tylko wtedy, kiedy podpisałam, że je odebrałam.
- Jakie?
- No, na przykład wasze paszporty, albo inne ważne rzeczy...
- Nieprawda - oświadczyło dziecko. - Jak przyszły moje klocki z magnesami, a to była BARDZO WAŻNA PACZKA (uwierzcie, wręcz słyszałam tego capslocka), to niczego nie musiałaś podpisywać, tylko znaleźliśmy je pod drzwiami jak wróciliśmy do domu...
 - Dziecko drogie - powiedziałam, pomijając kwestię istotności dziecięcych zabawek - to było półtora roku temu, a ty to ciągle pamiętasz?!
- Mamo - westchnęła teatralnie E. - pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć.

No tak, wiadomo - klocki ważna rzecz.


środa, 26 lipca 2017

Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni...

Tak, wiem - nic nie piszę. Nie mam kiedy, moi mili. Dzieci są na swoich pierwszych prawdziwych wakacjach u dziadków, takich porządnych, trzytygodniowych, a ja zwyczajnie nie mam w co rąk włożyć. Sami rozumiecie - nagle jest więcej czasu na czytanie i szydełkowanie, wieczorne wyjścia z mężem do knajpy czy w inne miejsce nie wymagają angażowania opiekunki, przesypia się większą niż zazwyczaj część doby... No i dochodzą jeszcze kwestie spacerów, tak popularnych w tym roku w Polsce, ale nie tylko - zwyczaj ten przedostał się również za granicę, zwłaszcza do większych miast.

A tak na serio: przez całe lata uparcie twierdziłam, że życie człowieka po tym, jak zostaje rodzicem, wcale nie musi się aż tak bardzo zmienić. Owszem, pewne przesunięcia następują, ale na pewno nie jest tak, że po przyjściu na świat potomstwa trzeba od razu zrezygnować z hobby, czasu dla siebie i innych takich - głosiłam. A potem nagle zostałam w domu bez dzieci na trzy długie tygodnie i zmieniłam zdanie. Rezygnować może i nie trzeba, ale...

Jakie zmiany zatem dostrzegłam w domu moim, nagle dziecięcego gwaru pozbawionym? Otóż:

- Prawie nie trzeba zmywać. Ok, mam zmywarkę, ale tak się składa że ona się sama nie napełnia. W normalnych warunkach włączam ją mniej więcej dwa razy na dzień. Czasem rzadziej, ale potem przychodzi weekend i jeśli najdzie nas ochota na poważniejsze gotowanie, to tych zmywań jest z kolei więcej. W ciągu tych trzech tygodni zmywarkę włączyłam trzy razy i przed sobotą (kiedy jadę do maluchów) uruchomię ją już tylko raz.

- Prawie nie trzeba prać. Tak, pierze pralka. Ale to przeważnie rodzic pakuje do niej rzeczy i rodzic je potem układa. To niesamowite ile brudnych ciuchów potrafi wygenerować trójka małych dzieci.

- Nie powiem Wam, że nie trzeba sprzątać, bo trzeba, zwłaszcza jak się ma dwa koty. Ale pomijając koty - mam wrażenie, że łatwiej ogarniam porządek w obecności trzech bałaganiących córek niż bez nich.

- Prawie nie trzeba robić zakupów. Szynka, ser, pieczywo, mleko - wszystko to nagle zaczęło schodzić nam dziwnie powoli. Nie wspomnę już o tym, że nagle znikają ciche prośby o jajka niespodzianki i inne tego typu dobra. W ogóle złapałam się na tym, że kiedy nie ma dzieci, praktycznie nie odczuwam głodu - kilkakrotnie zdarzało mi się zjeść śniadanie około 8 i potem koło 17 zorientować się że nie tylko od rana nie miałam niczego w ustach, ale nawet nie jestem głodna. Gdyby nie to, że korzystając z większej swobody zwiedzamy regularnie wieczorami różne knajpy w Dublinie i testujemy serwowane tam specjały, wyszłabym z tych wakacji bez dzieci lżejsza o kilka kilogramów.

- Wieczorem można siedzieć poza domem tak długo, jak długo się chce. Wprawdzie mamy wspaniałą nianię, która w razie potrzeby zostaje z naszymi dziećmi, ale jednak zawsze z tyłu głowy jest myśl o tym, że nie wypada tej niani przetrzymywać do zbyt późna. Pić o dwa kieliszki wina za dużo też nie wypada. No, może ja się za bardzo przejmuję...

- Można też w końcu odwiedzić te restauracje, które fajnie wyglądają, ale sprawiają wrażenie kiepskich do wizyt z dziećmi. Bo serwują mało dzieciowe jedzenie, albo bo są miejscem bardziej "randkowym", w którym absolutnie nie chciałabym narażać innych gości na ewentualne marudzenie moich pociech.

- Wieczorem można usiąść w towarzystwie męża i dwóch gitar i brzdąkać w Rocksmitha nie oglądając się przesadnie na to, że można kogoś obudzić (sąsiedzi twierdzą że nas nie słyszą, a ja chcę im wierzyć).

- Czasem łapie się totalnego lenia. To dość zabawne uczucie - człowiek przez piętnaście minut nic nie robi, bo może, ale zaraz wścieka się na siebie, że właśnie zmarnował cały cenny kwadrans z tych bezcennych trzech tygodni.

- Można pojechać w miejsca, które z dziećmi, zwłaszcza małymi, kiepsko się zwiedza. Niech mnie ktoś kopnie i każe napisać o naszym wakacyjnym zwiedzaniu Irlandii, co? Bo naprawdę naoglądaliśmy się widoków za wszystkie czasy.

- A na koniec zaczyna się za tymi nieobecnymi dziećmi tęsknić jak cholera. Pojawia się odliczanie dni, mentalne przebywanie w przyszłości i inne takie. Wizje powitania. Mocne postanowienia, że kolejna taka trzytygodniowa rozłąka to ewentualnie dopiero za rok...
Co prawda bywa, że jest się sprowadzonym na ziemię podczas wideorozmowy z dziadkami, kiedy to dzieci  są bardziej zainteresowane kotem, który przemknął przed kamerą laptopa niż rodzoną matką... No ale :-)

Pozdrowienia z wakacji,
Agata


środa, 28 czerwca 2017

Historia pewnej książki

Wyobraź sobie książkę, jaką chciałbyś napisać. Albo książkę, którą ulubiony pisarz napisałby specjalnie dla ciebie: uwzględniając twoją osobowość i doświadczenia - nie tylko te znane w kręgu twoich znajomych czy łatwe do odszukania za pośrednictwem Facebooka, ale również te wewnętrzne, zbyt prywatne by się nimi dzielić, czasem zwyczajnie wstydliwe. A teraz pomyśl, że ja właśnie taką książkę skończyłam czytać.

Ściśle rzecz biorąc, właśnie zakończyłam lekturę "Historii zaginionej dziewczynki", będącej czwartą i ostatnią częścią cyklu neapolitańskiego autorstwa Eleny Ferrante. Pozostałe tytuły wchodzące w skład serii to "Genialna przyjaciółka", "Historia nowego nazwiska" i "Historia ucieczki". Każda z tych książek otrzymała ode mnie najwyższą notę na Goodreads, a ich lekturę, sam jej proces, mam wryty dokładnie w pamięć: pamiętam gdzie siedziałam czytając poszczególne sceny, wielu opisom towarzyszy posmak spożywanego danego dnia obiadu i atmosfera innych, nie związanych z czytaniem spraw, które rozgrywały się niejako w tle mojego pochłaniania kolejnych rozdziałów. Jezu, pamiętam nawet dokładnie kamienie na wybrzeżu w Monkstown, o które rozbijały się fale irlandzkiego morza - bo właśnie wtedy, gdy widziałam je kątem oka, na kartach książki rozgrywały się sprawy, które wywracały moje wewnętrzne "ja" do góry nogami.

Zaczęło się niewinnie: właśnie przeżywałam początek mojej szydełkowej manii po tym, jak w pudłach z Kalifornii znalazłam skrawki wełny. Przy szydełkowaniu lubię słuchać audiobooków - podobnie jak przy wykonywaniu wszelkich prac domowych, które nie wymagają interakcji z innymi śmiertelnikami. Mam kilka zasad rządzących moim audiobookowym wyborom - można powiedzieć, że w tej formie zapoznaję się z dwoma typami książek. Do pierwszej kategorii należą reportaże, które zazwyczaj znakomicie nadają się do słuchania. Kategoria druga to książki typowo rozrywkowe, powieści, które umilają czas i które wraz z przesłuchaniem odchodzą do przeszłości. Kiedy zaczynałam słuchać "Genialnej przyjaciółki" sądziłam, że mam do czynienia z drugą grupą. Kilka godzin później wiedziałam już, że ja tej książki nie chcę słuchać. Ja chcę ją czytać. Muszę ją czytać.

Pozwolę sobie tu na pewien sentymentalizm - na tyle często opisuję różne chore sny i zabawne sytuacje z życia wzięte, że chyba raz na kilka lat mogę to zrobić. Otóż od lat, chyba tych licealnych, nie zdarzyło mi się czytać książki, którą musiałam odkładać co kilka stron po to, by patrząc przez okno przeżyć poznane właśnie sceny na nowo. Nigdy chyba żadnej książki nie dawkowałam sobie wbrew temu, do czego mnie ciągnęło - z obawy, że przeczytam ją zbyt szybko. Pamiętam, kiedy poprzednio zdarzyło mi się czytać coś wzrokiem zamglonym przez zbierające się w oczach łzy - to też było dość dawno, choć akurat ja mam oczy w mokrym miejscu i na filmach (a czasem i po przeczytaniu jakiejś książki, choć to zdarza się dużo rzadziej) płaczę jak bóbr. Od bardzo, bardzo dawna nie miałam ochoty przeczytać danej książki po raz drugi - najlepiej od razu. Mówiąc nieco wzniośle, Ferrante wdarła się ze swoją neapolitańską serię w sam środek mojego życia, uzależniając mnie od losów swoich bohaterów, od ich emocji, jednocześnie grając na moich uczuciach, docierając do tych najgłębiej ukrytych, zazwyczaj ukrytych nawet przed stronami mojego pamiętnika.

Cztery książki opisujące losy dwóch urodzonych w Neapolu kobiet, z cudownie pokazanym tłem społecznym i obyczajowym Włoch drugiej połowy XX wieku bez wahania zaliczam do pierwszej dziesiątki tego, co przeczytałam w swoim dorosłym życiu - a ja sporo czytam, zwykle ponad 100 książek rocznie. To nie jest tak, że teraz będę wszystkich zachęcać do ich lektury. Owszem, nie mam wątpliwości, że powieści Ferrante to świetna literatura - ale poza warstwą językową czy ciekawą intrygą w książkach jest coś jeszcze, co decyduje o ich ewentualnej bliskości względem nas samych. Gdybym miała komuś polecić lekturę neapolitańskiej serii, a potem słyszeć głosy rozczarowania, byłoby trochę tak, jakbym spędziła miesiące nad dzierganiem wyjątkowo skomplikowanego prezentu szydełkowego, a potem usłyszała od obdarowanego, że w sumie mój podarek mu się nie podoba.

Ta notka właściwie w ogóle by nie powstała, w każdym razie nie w obecnej formie, gdyby nie to, że półtorej godziny temu przeczytałam ostatnie zdanie "Historii zaginionej dziewczynki", a kolejną godzinę spędziłam na przeczołgiwaniu dzieci przez etap obiadu i deseru, niecierpliwie czekając na moment, w którym posadzę je na pół godziny przed kreskówką, żeby napisać kilka słów, dopóki jestem wciąż pod wpływem chwili i tego, co czytałam w ostatnich tygodniach. Nie powstałaby, gdybym usiadła do pisania później - bo otrząsnęłabym się i nie dałabym już rady tak się rozkleić.

Taka za mnie głupia i sentymentalna baba. Smutno jej, bo książka się skończyła.




poniedziałek, 19 czerwca 2017

Jak miałam zostać synową Putina

O tym, że coś się wokół mnie dzieje, byłam przekonana na dość wczesnym etapie. Zbyt dużo elementów mojego codziennego życia naruszało zwyczajową rutynę. Płatność kartą kredytową, którą płaciłam za zakupy dziwnie często bywała akceptowana dopiero za drugim razem. Rutynowe kontrole na drogach dopadały mnie przynajmniej dwa razy w tygodniu. Głuche telefony, omyłkowe wizyty ("o przepraszam, pomyliłem drzwi"). Ale kiedy sygnały były już wyraźne, a ja nareszcie dowiedziałam się o co dokładnie chodzi, i tak byłam dość zaskoczona.

Zaskoczona, ale jednocześnie dziwnie obojętna. Apatyczna. Tłumaczyłam sobie to tym, że po pierwsze moje życie jest tak monotonne i jałowe, że coś takiego wyraźnie je zmieni, a ja tej zmiany potrzebuję. A po drugie? Po drugie i tak nie miałam już wyjścia. Nie odmawia się Putinowi, gdy ten oświadcza ci, że poślubisz jego syna.

Informacje przepływały za pośrednictwem przedstawicieli służb. Poważni panowie mówiący po polsku z wyraźnym zaśpiewem (co przywitałam ze sporą ulgą - moja znajomość rosyjskiego ogranicza się bowiem do kilku słów i znajomości alfabetu) przybyli do mnie z kilkoma wizytami niczym przedstawiciele handlowi. Mieli teczki z prospektami i fotografiami mojego przyszłego małżonka. Nie znałam go, nigdy go nawet nie widziałam. I z wzajemnością. Nie byłam jego wybranką, to Putin wypatrzył mnie w Internecie i wybrał na swoją synową, nie zważając na wolę syna.

Mnie też nikt nie pytał o zgodę. Nie zostałam o nic zapytana, przedstawiono mi projekt, który musiałam zaakceptować. Mój przyszły mąż mi się nie podobał - sądząc ze zdjęć stanowił dokładne przeciwieństwo zespołu cech, które składały się na obraz przystający do moich gustów. Nie był również podobny do ojca. Pocieszałam się, że dysponując tak znacznym majątkiem z pewnością większość czasu spędza w podróżach, zatem rzadko będę go widywać. No i mieszkanie na Kremlu nie może być takie złe. Z pewnością mają tam niezłą bibliotekę.

Dziwne to było narzeczeństwo. Nie było randek - o spotkaniu "na żywo" w ogóle nie było mowy. Nie było rozmów telefonicznych, ba - nie zezwolono nam nawet na pogaduszki na internetowym czacie. O tym, co porabia mój przyszły mąż dowiadywałam się za pośrednictwem panów ze służb. Ich teczki pękały od zdjęć z podpisami w stylu: "Putin jr. podczas jazdy konnej", "Putin jr. na nartach" itd. W pewnym momencie zezwolono jednak na podarunki, które narzeczony począł wysyłać na mój adres. Pod drzwiami skromnego mieszkania w bloku z wielkiej płyty, które wciąż zajmowałam, zaczęły piętrzyć się wykwintne paczki. Wszystkie bez wyjątku zawierały zestawy klocków Lego.

Po pracy spędzałam długie godziny konstruując mniej lub bardziej zawiłe budowle. Powstawały domy, dworce kolejowe i budynki straży pożarnej, a ja coraz bardziej czułam się jak w matni. Zaczynało mnie przerażać to, że znalazłam się w sytuacji, z której nie ma odwrotu. Nawet gdybym wyraźnie odmówiła, niczego by to nie zmieniło. W każdym razie nie na lepsze.

Któregoś dnia, zupełnie niespodziewanie, odwiedził mnie chłopak, który kiedyś był dla mnie dość ważny. Wiecie, taka kategoria niespełnionej młodzieńczej miłości, której obiekt idealizowałam i o którym śniłam mając lat, powiedzmy, dwadzieścia. Chciałem pożyczyć od ciebie jakąś książkę, powiedział już w progu, usuwając mi w ten sposób grunt spod nóg. Nie wiedziałam nawet, czy wciąż jestem w nim zakochana - tak naprawdę już od dawna o  nim nie myślałam. Ale nagła świadomość tego, że gdy już poślubię syna Putina, nigdy więcej w moim progu nie stanie żaden chłopak o śmiejących się oczach ze słowami "przyszedłem pożyczyć książkę" na ustach w mgnienia oku sprawiła, iż zrozumiałam, że o żadnym ślubie nie może być mowy.

Tego samego wieczoru wysłałam wiadomość do panów z rosyjskich służb. Wiedziałam, że w ten sytuacji najlepsze co może mnie czekać to zsyłka na Sybir. Bardziej prawdopodobna wydawała się jednak śmierć. Zbyt dużo wiedziałam o moim niedoszłym małżonku, by miano mi pozwolić żyć. A mimo to nawet teraz, kiedy obudziłam się już z tego dziwnego snu i znów jestem w swoim irlandzkim domu, czuję ulgę. Czułam ją także jeszcze śniąc, kiedy leżałam na wąskim tapczanie starego mieszkania i czekałam na złowrogie pukanie do drzwi.

Miłego tygodnia wszystkim życzę :)

piątek, 9 czerwca 2017

Nowa, lepsza kuweta

Wychowywałam się śpiąc na rozkładanych fotelach, na tapczanach i kanapach. W posiadanie pierwszego łóżka-łóżka, w dodatku od razu małżeńskiego, jesienią roku 2008, kiedy to moja przestrzeń życiowa powiększyła się nagle z 35 metrów kwadratowych do jakichś 70 i nareszcie dysponowałam sypialnią, mogącą bez problemu pomieścić łoże z Ikei.

Wydawało mi się zrazu ogromne: z pewnością największe spośród dotychczas posiadanych czy użytkowanych, wśród znajomych, którym zdarzyło się zajrzeć do naszej sypialni oceniane było raczej jako wąskie. Na pytanie: "Ej, ale czemu kupiliście tylko takie na 140cm" odpowiadałam regularnie, z poczuciem, że szerszego łóżka naprawdę nie potrzebujemy.

Potrzebowałam czegoś innego: miejsca na pościel. Bowiem o ile rozkładane fotele, tapczany i kanapy wyposażone były w skrytkę mogącą pomieścić w sobie prześcieradło, kołdrę i poduszkę, o tyle łóżko z Ikei wymogło na nas trzymanie wymienionych wyżej akcesoriów w trzewiach innego szwedzkiego mebla - szafy "Ramberg", której swoją drogą nie polecam.

Do wszystkiego jednak można się przyzwyczaić, nawet do pościeli w szafie, drobny ten problem z czasem w ogóle przestał być problemem i kiedy w roku 2015, już na innym kontynencie, bogatsi życiowo o trzy piękne córki zapragnęliśmy łóżka nieco większego, o pojemniku na to, co ma na owym łóżku leżeć, w ogóle nie myśleliśmy. Życie toczyło się dalej, rządzone oparte na pewnych stałych, wśród których znajdowała się i ta, że na łóżku spaliśmy ja, mąż i ewentualnie dzieci, świat pod łóżkiem należał natomiast do naszych kotów, poszukujących bezpiecznej kryjówki kiedy ktoś nas odwiedzał.

A potem nadszedł czas na nowy początek: nasze szersze łóżko, wraz z innymi meblami, zostało sprzedane anonimowemu mieszkańcowi Doliny Krzemowej, my zaś wyruszyliśmy na Szmaragdową Wyspę, z zamiarem ułożenia sobie życia od początku: w nowym miejscu, wśród nowych ludzi, na nowym łóżku z irlandzkiej Ikei.

Tym razem łóżko wybrał mąż, możliwe że po internetowej konsultacji ze mną, choć głowy nie dam, bo z tamtego chaotycznego okresu w ogóle nie pamiętam żadnych szczegółów. Pamiętam jednak co mi się w tym łóżku od razu spodobało: ogromne szuflady, zajmujące całą przestrzeń pod nim. Nareszcie pojemnik na pościel, ekscytowałam się. I tylko kotów było mi trochę żal: po tylu latach ukrywania się pod łóżkiem będą musiały znaleźć jakieś nowe miejsce.

Ale nic z tego! Koty nasze to istoty i bardzo dużym życiowym doświadczeniu: urodzone pod Tarnowem, mieszkały kolejno w Krakowie, Zurychu i Kalifornii, by ostatecznie zamieszkać w Irlandii. Leciały na pokładzie czterech samolotów i dwukrotnie przekroczyły Atlantyk. Po tym wszystkim otwieranie szuflad na pościel to był pikuś. Czaiły się zatem na każdą szparkę, na każdy skrawek poszewki od poduszki czy prześcieradła, w który mogły wbić pazury i pociągnąć, otwierając tym samym cała wypełnioną miękkimi rzeczami szufladę. I spały tam w środku, w cieple i miękkości, pozostawiając za sobą całą masę białego i czarnego futra. A ja co jakiś czas wyciągałam to wszystko i prałam, prałam bez końca, bo choć do życia wśród kotów jestem przyzwyczajona, to jednak futro w ilościach hurtowych na pościeli to nie jest coś, za czym tęsknię.

Pewnego dnia rzekłam zrezygnowana do męża:
- Wiesz co, dajmy sobie z tym spokój. Trzeba wyjąć tę pościel, wszystko dokładnie przeprać i schować do szafy. Niech już te szuflady będą puste. Koty zechcą to mogą sobie tam spać.
- A może by tak zrobić im tam kuwetę? - zastanawiał się małżonek, mężczyzna praktyczny do bólu, na co dzień starszy inżynier w dużej amerykańskiej firmie.

Zastanowiłam się. Pomysł wydawał się genialny. Jego realizacja rozwiązałaby kilka problemów: pościel wprawdzie musielibyśmy trzymać w szafie, ale szuflady pod łóżkiem też nie stałyby bezużytecznie. Poza tym gdzieś czytałam, że jeśli mieszka się z kotami w domu mającym więcej niż jedno piętro, to kuwety powinny być na każdym z tych pięter, u nas tymczasem kuwety były tylko na parterze. A tu proszę: byłyby na dole i na samej górze. Oczyma wyobraźni widziałam już nasze koty wysuwające łapkami szuflady wypełnione szarym żwirkiem, zadowolone z podniesienia poziomu ich życia. No bo jak to - my mamy swoją dodatkową łazienkę przy sypialni, a takie koty, obudzone w nocy, muszą biec za potrzebą na sam dół...



Nie, to nie sen.
Nie, nie zrobiliśmy kuwety pod łóżkiem.
Nie, nie zrobimy tego również w przyszłości.

sobota, 3 czerwca 2017

O tym, jak Agata w strugach deszczu na koncert Guns N' Roses docierała

Maj okazał się miesiącem wypełnionym wizytami rodziny, świętowaniem urodzin dzieci, dźwiękami audiobooków i machania szydełkiem. Gdzieś tam pomiędzy tym wszystkim udało się nam dotrzeć na koncert Guns N' Roses. A wierzcie mi, nie było łatwo.

Kupiliśmy bilety w grudniu, dzięki telewizorowi. Tak to mniej więcej pamiętam: spieraliśmy się z D. o TV: ja upierałam się przy jakimś niewielkim, on chciał większy model. Zdaje się, że w którymś momencie powiedziałam coś w stylu: "ok, niech ci będzie, ale kup bilety na koncert". To były szalone tygodnie, które dziś zlewają mi się w jedno: mieszanka widoku oczekujących na rozpakowanie pudeł, zmęczenie po kolejnym wieczorze spędzonym na składaniu mebli i układaniu na miejsce kolejnych materialnych elementów naszego życia, niecierpliwość, kiedy to się nareszcie skończy i gdzieś pomiędzy tym wszystkim - radość, że w końcu udało się nam osiąść gdzieś na stałe. Obraz grudnia jest w mojej świadomości lekko zamglony, sądzę jednak, że te bilety kupilibyśmy nawet bez tematu telewizora.

Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że koncert odbędzie się dość daleko od nas - Google Maps prorokowało, że dojazd komunikacją miejską zajmie ponad dwie i pół godziny. Samochodu nie mamy, wypożyczać nie chcieliśmy - skoro już zostawialiśmy dzieci na cały dzień pod opieką niani, żeby zobaczyć i usłyszeć na żywo zespół, którego zobaczyć i usłyszeć raczej się nie spodziewaliśmy, to chcieliśmy skorzystać z okazji i podczas imprezy napić się piwa. Ostatecznie okazało się, że między centrum Dublina a Slane Castle, gdzie odbywał się koncert, będą kursowały specjalne autobusy. Wydawało się, że temat jest rozwiązany.

Kilka dni przed sobotą 27 maja cieszyliśmy się cudowną pogodą - chodziłam w krótkich spodenkach, planowałam zabranie dzieci któregoś dnia nad morze i myślałam o tym, że koncert w takiej letniej aurze to będzie super sprawa. 27 maja wstałam rano przy akompaniamencie deszczu bębniącego o parapet. To nie był irlandzki deszcz, do którego przyzwyczaiłam się tu przez ostatni rok - drobny i zazwyczaj szybko mijający. Tym razem lało jak z cebra. Lało tak bardzo, że dałam sobie spokój z prostowaniem włosów. I chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że tym razem naprawdę nie mam w czym iść.

No bo tak: miałam dwie zimowe kurtki, które pod koniec maja w Irlandii zupełnie mi się nie przydawały. Miałam też wiosenny płaszcz bez jakiejkolwiek podszewki, który nosiłam czasem podczas większych wiatrów. Po krótkim wahaniu zdecydowałam się po prostu na bluzę z kapturem. Telefon, słuchawki i powerbank schowałam do kieszeni jeansów. D. miał kurtkę, mógł się zatem cieszyć dodatkowymi kieszeniami. Tego dnia było to dość istotne - jakiś czas wcześniej dostaliśmy od organizatora konkursu mejla z wytycznymi, zgodnie z którymi nie wolno nam było pojawić się na koncercie z plecakiem. Zakazane były nawet torebki przypinane do pasa.

W ten sposób po raz pierwszy od kilku lat świadomie wyszłam z domu bez Kindle.

Miejsca w kieszeniach wystarczyło, natomiast deszcz zdecydowanie nie był naszym sprzymierzeńcem - z nieba lały się litry wody, a ja wkrótce po wyjściu z domu byłam cała przemoczona. Zaczęłam się martwić o losy telefonów i biletów - wszystko, mimo że schowane, po bliższej inspekcji zaczynało się robić lekko wilgotne.

Biegnąc przez zalane wodą ulice dotarliśmy do Penney'sa, w którym udało mi się kupić względnie chroniącą przed deszczem kurtkę. Towar był chyba dość rozchwytywany - w całym sklepie było może z 5 egzemplarzy, z czego tylko jeden w kolorze czarnym (pozostałe były zdaje się białe w czerwone kropki, co jakoś mi nie pasowało do Guns N' Roses), za to w rozmiarze XS (na szczęście kurtka pasowała - chyba po raz pierwszy w życiu kupiłam sobie coś XS). Potem pobiegliśmy do sklepu spożywczego, gdzie wyposażyliśmy się w kilka foliowych woreczków. Zawinęliśmy w nie zagrożone wodą mienie i ruszyliśmy w kierunku stacji DART-u w Dun Laoghaire. Usiedliśmy wygodnie na fotelach, szczęśliwi, że nareszcie jest w miarę sucho i wtedy usłyszeliśmy złowieszczy komunikat.

Deszcz zalał tory w Blackrock, które leży między nami a Dublinem. Dublinem, z którego za niecałą godzinę odjeżdżał nasz koncertowy autobus. Wypadliśmy na peron i spędziliśmy kolejny kwadrans na próbach zamówienia taksówki. Nic z tego - najwyraźniej zbyt dużo osób w naszej okolicy wpadło na dokładnie ten sam pomysł. W którymś momencie zapowiedziano odjazd pociągu na innym torze. Dopadliśmy go w ekspresowym tempie i z przerażeniem odkryliśmy, że odjazdu możemy się spodziewać za 19 minut. Na szczęście tego dnia wszystko działało na opak i ruszyliśmy po dwóch minutach. Na autobus w Dublinie dotarliśmy wprawdzie lekko spóźnieni, ale zdążyliśmy.

Po dotarciu na miejsce uznałam, że mój żal sprzed kilku dni, że nie pojedziemy na miejsce w przeddzień koncertu (sporo osób się na to zdecydowało - wielu ludzi nocowało w okolicy zamku w namiotach. Między innymi znajomi pani pracującej w szkole Emilki, która poinformowała mnie o tym kilka dni wcześniej podczas odbierania dzieci po lekcjach. Było jej przykro, że sama nie będzie na koncercie) był bezsasadny. Wszędzie było błoto i nadal padał deszcz. Pamiętajcie: jeśli kiedyś wybierzecie się na jakiś koncert w Slane Castle, weźcie kalosze. Serio. Tutaj sporo osób to zrobiło. My nie i do dziś nie jestem pewna czy buty, które tamtego dnia mieliśmy na sobie będą się jeszcze kiedyś do czegoś nadawać.

Po tym, jak wysiedliśmy z autobusu (w którym swoją drogą siedział za nami półnagi facet) ruszyliśmy w ponad półgodzinną wyprawę w kierunku sceny. Po drodze udało nam się zjeść na szybko burgery (pierwszy posiłek od śniadania i jednocześnie ostatni tego dnia, nie licząc piwa i wina, które zdążyliśmy wypić przed pojawieniem się zespołu na scenie) i przejść kilka kontroli biletów i osobistych. Nie wiem jakie procedury obowiązują aktualnie w Watykanie, ale kiedy byłam tam w 2006 roku kontrola była mniej dokładna. Wbrew zakazowi niektórzy przyszli z plecakami i musieli poddać je sprawdzeniu. Zauważyłam faceta, któremu zarekwirowali kilka paczek chipsów. Mimo tych wszystkich środków bezpieczeństwa komuś udało się wnieść na teren koncertu racę, odpaloną przy kawałku "Sweet Child O' Mine" tuż przy nas. Jeśli z jakiegoś powodu chcecie wiedzieć, gdzie byłam podczas koncertu, możecie sobie poszukać na Youtube, raca bardzo ułatwi Wam lokalizację. ;-)

Kolejne godziny przed koncertem spędziliśmy na opróżnianiu naczyń z alkoholem z towarzyszeniem supportowej muzyki w tle. Czas trochę się dłużył - pogoda wprawdzie się poprawiła i o deszczu wkrótce nikt już nie pamiętał, ale stanie na podmokłej ziemi przez kilka godzin nie było szczególnie interesujące. Ciągle myślałam o tym, żeby po prostu zacząć coś czytać na kindlowej aplikacji na telefon, ale martwiłam się trochę o baterię, z którą dość brutalnie obchodził się zanikający ciągle zasięg, a kabel jak na złość zaczął nawalać. No, ale w pewnym momencie koncert się zaczął i potem było już tylko fajnie.

Recenzentem muzycznym nie jestem i raczej nie uda mi się napisać o samym występie więcej niż o poprzedzających go wydarzeniach. Sporo z tego, co działo się na irlandzkim koncercie można zobaczyć na Youtube, ale nagrywane komórkami filmiki zdecydowanie nie oddają atmosfery, a chór śpiewających fanów zagłusza wokal. Na miejscu to wszystko brzmiało i wyglądało (przynajmniej z naszego miejsca) naprawdę świetnie. Spośród bardziej znanych utworów Guns N' Roses zabrakło chyba tylko "Don't Cry". Z ciekawych spostrzeżeń: wygląda na to, że aktualnie przy wolnych piosenkach zamiast lasu świateł z zapalniczek na koncertach funkcjonuje zbiorowe falowanie dłońmi ze smartfonami wyposażonymi w latarkę. Z daleka efekt jest w zasadzie ten sam.

Co jeszcze mogę Wam powiedzieć? Axl schudł i dalej umie śpiewać, a Slash zagrał na gitarze motyw z "Ojca chrzestnego" (kojarzyłam to wykonanie z fragmentów koncertów oglądanych na Youtube i zawsze przy jego okazji czułam niemal fizyczny ból z powodu mojego marnego gitarowego talentu). A, właśnie - wśród publiczności aż roiło się od Slashów. Z trzema zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie. Dwie godziny minęły bardzo szybko i od "November Rain" czułam, że koncert zmierza ku końcowi.

Z jakiegoś pokręconego powodu następnego dnia miałam lekkiego doła, że jest już po wszystkim. No cóż - trochę na ten koncert czekałam, a jak już przyszło co do czego, wszystko minęło w ciągu kilku godzin. Jedno jest pewne - jeśli Guns N' Roses przyjadą jeszcze kiedyś do Irlandii, to będę na koncercie.

Zakwasy miałam przez dwa kolejne dni.

Ale warto było.

No i mam nową kurtkę.

czwartek, 4 maja 2017

Plany planami, czyli o naiwności z czasów maturalnych

Mój Facebook huczy dziś od maturalnych wspomnień. Zauważyłam to zerknąwszy dziś na smartfona, czekając na zielone światło przy którymś z zatłoczonych przejść w centrum Dublina. Policzyłam, że od mojego egzaminu dojrzałości minęło już 15 lat. Jakoś tak dużo, zwłaszcza że pisząc maturę byłam już pełnoletnia, a przecież nadal jestem młoda (no nie?). Ale bardziej zastanowiło mnie coś innego: pomyślałam o tym, jak wyobrażałam sobie swoją przyszłość w tamte majowe dni. Nie sposób nie stwierdzić, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam.

Początek nawet się zgadza. Plan był taki: dostać się na UJ, przy odrobinie szczęścia związać się z facetem, który bardzo mi się wtedy podobał (mogę o tym szczerze pisać, bo gość nie ma Facebooka), napisać książkę i zostać w Krakowie na całe życie. To było przecież najwspanialsze miasto świata. Szybko postanowiłam, że dam moim dzieciom dobry start i urodzę je właśnie tam, w promieniu maksymalnie kilku kilometrów od Wawelu. Dopuszczałam też do siebie możliwość, że powyższe zamierzenia nie wypalą - wtedy zawsze mogłam wrócić do Lubartowa i też byłoby w porządku. Prawdziwą krakowianką i tak nie miałabym szansy dostać - gdzieś usłyszałam, że prawdziwymi Krakusami są ci, których korzenie w stolicy Małopolski sięgają przynajmniej dwustu lat.

Na UJ się dostałam. Z facetem nie wyszło, ale poznałam innego, który został potem moim mężem, więc nie mam powodów do narzekań. No i to by było na tyle - książki nie napisałam, choć od tamtych lat spod moich długopisów wyszło kilka ładnych brulionów zapisanych pamiętnikarskimi relacjami, poza tym marzenia o karierze pisarskiej są wciąż jak najbardziej aktualne.

Dzieci pojawiły się, a jakże. Tylko z lokalizacją poszło trochę nie tak jak pójść miało. Pierwsza córka przyszła na świat jakieś 1000 km od Wawelu, w przypadku dwóch następnych tych kilometrów było już 10000, więc naciągnąć się tego w żaden sposób nie da. Zresztą, pal licho odległości - nigdy, w żadnych marzeniach nie pomyślałam nawet o tym, żeby mieć bliźniaczki.

Przez te piętnaście lat mieszkałam w pięciu różnych krajach, przy czym zaledwie w dwóch przypadkach było to efektem jakiegoś planowania. Przez pół roku przebywałam w Niemczech na stypendium, o które sama złożyłam podanie, a od niecałego roku mieszkam w Irlandii, ponieważ na podstawie małżeńskiej kalkulacji życiowych plusów i minusów wyszło nam, że w naszym przypadku ten kraj ma największy sens. Swoją drogą, analiza została przeprowadzona bardzo prawidłowo - naprawdę się nam tu podoba. Nawet jeśli w Wielki Piątek nie da się nigdzie kupić alkoholu. Szwajcaria i Stany wyszły nam zupełnie przez przypadek. Polska siłą rzeczy również.

Sęk w tym, że w czasach maturalnych naprawdę marzyło mi się spokojne życie. W dzieciństwie zaliczyłam sporo przeprowadzek i na progu dorosłości widziałam swoją przyszłość dość stabilnie - w jednym mieszkaniu przez wiele lat. O wyjeździe za granicę, zwłaszcza takim na stałe, nie myślałam w ogóle. O podróżach marzyłam właściwie od dzieciństwa, ale wyłącznie w kategorii wakacyjnej. Miałam wtedy chyba coś w rodzaju takiego niesamowitego spokoju ducha połączonego z idealizmem i przekonaniem, że dobre nastawienie i zadowolenie z tego, co się ma, może zdziałać cuda. Krótko mówiąc, poza pisarskim, nie marzył mi się kompletnie żaden sukces. Pamiętam nawet, że podczas jakichś młodzieńczych analiz rozmaitych problemów doszłam do wniosku, że mój ewentualny sukces nie byłby dobry dla moich ewentualnych dzieci. No bo przecież gdybym np. była piosenkarką, to część rówieśników moich dzieci mogłaby źle reagować na moją muzykę i moje dzieci miałyby wtedy przerypane. No nie?

Tu akurat wszystko się sprawdziło - sukcesu żadnego nie odniosłam, za co w zasadzie jestem wdzięczna losowi, bo zamiast udzielać wywiadów mogę szydełkować, pisać bloga i czytać książki.

Tak czy siak - 15 lat w życiu człowieka to sporo. A plany są fajne, trzeba jednak pamiętać, że nie zawsze wypalają. A czasem jeśli wypalają, to w trochę inny sposób niż ten z góry założony.

W każdym razie, gdyby ktoś w dniu matury zapytał mnie, z czym kojarzy mi się Irlandia, pewnie udzieliłabym jakiejś typowej odpowiedzi w stylu "z deszczem". Na pewno nie przyszłoby mi do głowy, że będę tam kiedyś mieszkać. Zwłaszcza w budynku z panelami słonecznymi na dachu. No, ale to ostanie nie przyszłoby mi do głowy nawet rok temu.

Życie zaskakuje.


niedziela, 30 kwietnia 2017

Kolonia - kilkanaście lat później

Kilka miesięcy temu nadszedł nareszcie moment, w którym mogliśmy rozpakować wszystkie przywiezione z Kalifornii pudła. W jednym z nich trafiłam na kłębki wełny i kordonka - pozostałość po hobby, które towarzyszy mi od dość dawna, ma jednak tę właściwość, że fascynacja nim pojawia się i znika. Ostatnią większą fazę na szydełko przeżywałam w pierwszej połowie 2014 roku, kiedy czekałam na urodzenie się bliźniaczek i poza obsesyjnym tworzeniem okrągłych serwetek było niewiele rzeczy, do których się nadawałam. Kolejna faza nadeszła w Irlandii, wraz z rozpakowaniem rzeczonego pudła. No i wsiąkłam.

Wsiąkłam tak bardzo, że w odstawkę poszło pisanie, między innymi tego bloga. Nie żebym o nim w ogóle nie myślała - wręcz przeciwnie, w głowie dość regularnie pojawiają mi się pomysły na notki, od czasu do czasu rozważam opisanie kolejnego szalonego snu, a niektóre tematy podsuwa samo życie. Dziś rano stwierdziłam, że coś musi się nareszcie przełamać. Tydzień temu wróciliśmy z krótkich wakacji i jak o tym w końcu nie napiszę, to temat się zwyczajnie zdezaktualizuje.

Polecieliśmy do Kolonii. Temat wyszedł trochę spontanicznie. Nasza najstarsza córka miała dwa tygodnie ferii w szkole, a nas korciło, żeby gdzieś się wybrać. Z miejsca odrzuciliśmy Hiszpanię i Włochy, na które wprawdzie od pewnego czasu mamy ochotę, ale które nie zachęcają cenami za przelot. Kolonia natomiast od dawna jest dla mnie miastem na swój sposób magicznym.

To było pierwsze zagraniczne miasto, do którego się wybrałam. Miałam wtedy niecałe szesnaście lat, mieszkałam w małym mieście, w którym wszędzie docierało się na piechotę i wbrew tendencjom panującym wśród większości moich szkolnych znajomych chciałam nauczyć się niemieckiego. Rodzice wysłali mnie na obóz językowy do Kolonii. Przez trzy tygodnie miałam mieszkać wraz z kompletnie mi obcą Niemką i jej dziećmi, uczęszczać na zajęcia w szkole językowej i... przeżywać pierwsze samotne wakacje. Tak to się zaczęło. Spodobało mi się tak bardzo, że w Kolonii pojawiałam się przez trzy kolejne lata.

Z perspektywy czasu mogę wypowiadać się o tych wyjazdach w samych superlatywach. Sporo się nauczyłam, zarówno językowo, jak i życiowo. To było trochę jak skok na głęboką wodę. Oto ja, mieszkanka małego miasta we wschodniej Polsce, nie posiadająca nigdy nawet biletu miesięcznego, dostałam do ręki bilet na trzy tygodnie przejazdów komunikacją miejską. Dobrze mówiłam co prawda tylko po polsku, ale teraz nagle miałam zacząć sobie radzić korzystając ze szczątkowego niemieckiego. Jeśli doda się do tego fakt, że nie należałam do osób, które łatwo nawiązują kontakty międzyludzkie... No cóż, jak nic był to skok. Z nurkowaniem włącznie.

Dość często wspominam tamte pobyty w Kolonii. W porównaniu z tym, co znałam z Polski, wszystko wydawało mi się niesamowicie nowoczesne i kolorowe. Nie tylko budynki czy wystawy. Kolorowi byli również ludzie - na ulicach nie brakowało przechodniów o fantazyjnych barwach włosów, ułożonych w najprzedziwniejsze fryzury. Schludne, ozdobione pięknymi kwiatami bulwary nad Renem wydawały się niemal rajem i w taki sposób zapisały się w mojej pamięci.

Przez to wszystko niesamowicie ciekawa byłam, jak obecnie odbiorę Kolonię. Ze zdziwieniem myślałam o tym, że od tamtych wyjazdów minęło już blisko 20 lat. W tym czasie zdążyłam pomieszkać w pięciu różnych krajach, zostać matką trzech córek i przeżyć całe mnóstwo mniej i bardziej normalnych przygód. Co w tym czasie działo się z miastem nad Renem?

Wrażenie po przyjeździe było dość dziwne. Z jednej strony czułam się jak w miejscu dobrze sobie znanym - katedra była taka, jaką ją zapamiętałam, tuż obok niej nadal stał gmach znajomego muzeum. Ulice handlowe, które dawno temu przemierzałam zafascynowana, zajęta kalkulacją, co jeszcze spośród tych bajecznie kolorowych przedmiotów będę mogła kupić, okazały się jednak nagle pełne szyldów firm, do których przez te wszystkie lata zdążyłam się przyzwyczaić. Ludzie też wyglądali jakby inaczej - miejsce barwnych, punkowych fryzur zajęły bardziej tradycyjne stylizacje. Wygląda na to, że szalone lata dziewięćdziesiąte naprawdę się skończyły.

Wyobrażałam sobie sytuację, w której pojawiam się wraz z mężem i dziećmi u mojej dawnej gospodyni. Zapamiętałam ją jako zadbaną czterdziestoparolatkę, samotną i niepracującą matkę czwórki dzieci, której dom obwieszony był nagrodami dla najlepszej mamy w dzielnicy i która spędzała weekendowe wieczory w pobliskiej dyskotece. Stanowiłam chyba dla niej swoiste indywiduum - dość łatwo ją rozśmieszałam, a kiedy przyjechałam do niej po raz drugi, twierdziła, że gdy w wiadomościach słyszy cokolwiek o Polsce, natychmiast myśli o mnie.

Miała na imię Petra. Przed wyjazdem próbowałam znaleźć ją w Internecie. Teraz musi być już po sześćdziesiątce. Pamiętam jej ówczesne nazwisko i nazwę ulicy, przy której mieszkała, pamiętam, że aby tam dojechać trzeba było jechać autobusem 121 albo 123 z Wiener Platz (ale w którym kierunku?) Gdybym była w Kolonii sama, pewnie zaryzykowałabym wyprawę w tamte rejony, ale z trójką małych dzieci, których pojęcie o atrakcyjnym spędzaniu czasu raczej nie obejmuje tropienie duchów z przeszłości, wydawało mi się to ryzykowne.

Ale odwiedziliśmy kilka innych miejsc, które zapamiętałam. Bonn, Phantasialand, Zoo...

Po kilku dniach pobytu wróciła mi nawet w miarę umiejętność mówienia po niemiecku. Wbrew temu co sądziłam na początku nie było to tak oczywiste - zaczynałam coś mówić i natychmiast na język przychodziły mi słowa angielskie.

Pewnie jeszcze kiedyś wrócimy do Kolonii - teraz mamy tam dość blisko. No a ja muszę się kiedyś zebrać na odwagę i spróbować odszukać Petrę.

środa, 5 kwietnia 2017

Morderstwo w San Escobar (7). W budce strażnika

Juan stał pod prysznicem w łazience swojego apartamentu. Chłodna woda spływała po jego wciąż dającym się określić jako wysportowane ciele, dając uczucie ulgi po upalnym dniu. Przynajmniej w sensie fizycznym. Z psychiką było znacznie gorzej - żaden prysznic tego świata nie był w stanie zmyć z niego poczucia niesmaku, wywołanego przez wydarzenia kończącego się właśnie dnia. Choć jeszcze o tym nie myślał, gdzieś w zakamarkach świadomości wiedział, że to co się wydarzyło będzie mu ciążyło przez całe tygodnie, miesiące, a może nawet na zawsze, kładąc wieczny cień na jego policyjnym doświadczeniu.

Po tym, jak delegacja z Polski powróciła do Europy, śledztwo w sprawie śmierci Santiago Moravskiego musiało dokonać poważnego zwrotu. Juan pomyślał po raz nie wiedzieć który, że nagły brak świadków zza granicy zmieniał postać rzeczy. Sprawa morderstwa, przedawkowania, czy jak kto zechce to nazwać nabierała nagle bardziej lokalnego znaczenia. Tym samym metody postępowania zdawały się przybierać bardziej lokalny charakter.

Tym razem Juan nie zdołał wybrać się na kolejne przesłuchanie Hectora, choć powodów mu nie brakowało. Sekcja zwłok zmarłego jednoznacznie wskazywała na obecność narkotyku w jego organizmie. Przeszukano jego willę, poddano analizie chyba każdy znajdujący się w niej przedmiot, od olbrzymiej kanapy zaczynając, a na porcelanowej figurce kota kończąc, nie doszukano się jednak najmniejszych śladów popełnienia przestępstwa. Oczywiście nie wspominając o jednym drobnym szczególe: zwłoki gościa, który według wszelkiego prawdopodobieństwa po prostu przedawkował narkotyki, pozbawione były serca.

Hector szalał. Po początkowo okazywanej pokorze i chęci współpracy nie było już śladu. Facet niemalże trząsł się z żądzy odwetu, udzielał wywiadom wszystkim mediom, za każdym razem zapowiadając odwet na politycznych adwersarzach. Juan nie był psychologiem, ale cała ta szopka wydawała mu się podejrzana. To jasne, że brat bliźniak kolesia, którego pozbawione serca zwłoki znaleziono pewnego dnia w nadmorskiej willi, ma prawo do nieco chwiejnych, nawet histerycznych zachowań, coś tu jednak nie pasowało. Hector się bał.

Do przesłuchania jednak nie doszło. Nie z winy śledczego. Po prostu tego ranka, tuż po przebudzeniu, ale jeszcze przed wypiciem pierwszej kawy, Juan usłyszał zdecydowane pukanie do drzwi, a kiedy je otworzył, ujrzał dwóch rosłych kolesi w mundurach wskazujących jednoznacznie na zatrudnienie w firmie ochroniarskiej obsługującej drobiową twierdzę Hectora Moravskiego. Usłyszał od nich, że ma natychmiast udać się z nimi do samochodu, nie zadawać zbędnych pytań oraz nie korzystać z telefonu komórkowego. Juan wiedział, że dyskusja nie ma sensu. Jasne było, że jego rola śledczego usiłującego rozwiązać zagadkę dobiegła końca.

Początkowo oczekiwał, że finałem podróży będzie dom Hectora, szybko jednak zorientował się, że ich celem jest siedziba firmy drobionego potentata. Przez chwilę poczuł nawet podekscytowanie: czyżby miał stać się jednym z nielicznych, którym dane będzie dostać się na teren twierdzy? Szybko okazało się jednak, że czeka go rozczarowanie - koleś, który siedział za kierownicą, zaparkował auto za chroniącym dostępu do siedziby firmy murem, tuż przy małej budce strażnika.

Strażnika jednak w niej nie było - był za to Hector Moravski. Kiedy Juan wszedł co ciasnego wnętrza, facet sprawiał wrażenie, jakby był lekko nie na miejscu. Król drobiu pasował do bogato wykończonych wnętrz i puszących się imperialnym stylem foteli, nie zaś do nijakiego biurka w mikroskopijnej stróżówce. Ale kiedy otworzył usta, to wszystko nie miało już znaczenia.

- Mór brat został bestialsko zamordowany przez naszych politycznych wrogów. Kreatury, które od lat usiłują sprzedać ten kraj, które za nic mają patriotyzm i moralność. Obiecuję panu, jako katolik i obywatel kochający swoją ojczyznę, że jeśli śledztwo nie pójdzie tym tropem, a satysfakcjonujący  mnie wyrok nie zostanie ogłoszony już wkrótce, potrafię wyciągnąć konsekwencje, zarówno wobec pana, jak i szerszej grupy pana współpracowników i najbliższych - wygłosił Hector, patrząc przy tym w oczy Juana spojrzeniem, które niwelowało wszelki sprzeciw.


Juan przełknął ślinę, czując, że właśnie przegrywa swoją karierę i zawodową dumę. Spuścił wzrok, ale zanim jego spojrzenie zawędrowało w kierunku podłogi, zatrzymało się na czymś, co właściwie go nie powinno zaskakiwać, a jednak przykuło jego uwagę na kolejne sekundy. W maleńkim pomieszczeniu, w którym wszystko stało blisko siebie, panował uciążliwy rozgardiasz. A jednak policjant zdołał zauważyć stojące na biurku pudełko pełne kolorowych spinaczy do papieru. Pudełko, które zawierało coś jeszcze: niewielką, przezroczystą foliową torebkę, w zasadzie pustą, a jednak jak gdyby przyprószoną od środka białymi drobinkami. Juan patrzył na nią zaledwie przez chwilę: wiedział już, że jeśli nie opuści wzroku na swoje buty, może ryzykować nie tylko swoją karierę, ale także życie.

poniedziałek, 6 marca 2017

Gra z wyrokiem śmierci

Niby od dawna mówiło się, że zakup i rejestracja najnowszego dodatku do Gry będzie niosło ze sobą pewne ryzyko, ale chyba nikt do końca nie traktował tego poważnie. A może niepewność i ewentualne zagrożenie podnosiło poziom adrenaliny, co z kolei przekładało się na lepszą sprzedaż? Coś w tym wszystkim musiało być. Nie jestem odważna, po kilkunastu latach od pierwszego lotu wciąż boję się podróży samolotem, wizja moich dzieci bawiących się na placu zabaw pod okiem opiekunki pełna jest krwi i złamanych kończyn, a na nartach nie nauczę się jeździć ze strachu przed pędem powietrza i możliwością zderzenia się z drzewem.

A jednak bez większego wahania kupiłam Grę, w której zarejestrowanie się pociągało za sobą bardzo poważne konsekwencje.

Umowa producent - gracz zakładała bowiem, że użytkownicy dysponujący ostatnim dodatkiem muszą go przejść i to w określonym z góry czasie. Jeśli tego nie zrobią - umrą. Nie tak na niby, wirtualnie. Umrą naprawdę, w realnym życiu, pozostawiając za sobą zrozpaczonych przyjaciół i członków rodziny, niezapłacone rachunki i nieukończone projekty. Być może dlatego, że brzmiało to tak nierealnie, groźba nie wpłynęła negatywnie na zainteresowanie Grą.

Przejście gry miało w sobie element losowy. Należało ukończyć kilka niezależnych od siebie sekwencji, na pojawianie się których na ekranie nie miało się większego wpływu. Dana sekwencja mogła pojawić się wielokrotnie, każdorazowo zmuszając gracza do ponownego uporania się z nią - co za którymś razem nie stanowiło już wysiłku intelektualnego, zjadało jednakże cenny czas. Szansa na trafienie na daną sekwencję po raz pierwszy związana była z natężeniem ruchu na serwerach Gry. Logika podpowiadała, że największe będzie one pod koniec okresu ochronnego (po którym gracze, którym nie udało się przejść Gry, będą umierać). Obiecałam sobie zatem, że wezmę się za to wszystko od razu, tak by spokojnie ukończyć wszystkie elementy dzielące mnie od sukcesu.

A potem zachorowałam.

Dobrze pamiętam ten poniedziałkowy poranek, kiedy obudziłam się nareszcie bez gorączki i pulsującego bólu w zatokach. Wstałam rześka, ubrałam dzieciaki. To był dzień basenu, co prawdopodobnie nie było najlepsze w pierwszy dzień po chorobie. Będę musiała odebrać E. z zajęć poszkolych nieco wcześniej niż zwykle, po to by odprowadzić ją na lekcję pływania. Budynek mieszczący w sobie basen znajdował się na wzgórzu, na które wchodzenie z obciążeniem w postaci zawierającej dwie bliźniacze dziewczynki spacerówki nie należało do przyjemności. No, ale skoro trzeba...

Tuż przed wyjściem do szkoły zastygłam w bezruchu. Uświadomiłam sobie, że dziś jest ostatni dzień Gry. Co gorsza, w wyniku różnicy czasu między Irlandią a miejscem, w którym znajdowały się serwery, do otrzymania wyroku śmierci zostało mi zaledwie kilka godzin. Czy mam szansę wyrobić się przed popołudniem? Nerwowo myślałam o tym, że chyba tak: Grę udało mi się całkiem solidnie rozgrzebać w ubiegłym tygodniu. Zostawiłam ją tylko na kilka dni, które spędziłam w łóżku z gorączką. Po przeanalizowaniu sytuacji doszłam do wniosku, że na wszystko może mi zabraknąć mniej więcej pół godziny.

Odprowadziłam E. do szkoły i żegnając się z nią powiedziałam:
- Będziesz musiała dziś sama pójść na basen. Mama może nie zdążyć po ciebie przyjść. Wypatruj mnie na miejscu, a jeśli mnie nie będzie, po prostu idź na zajęcia.

Wróciwszy do domu posadziłam bliźniaki przed telewizorem, sama zaś włączyłam komputer. Starałam się skupić na grze, wyciszając emocje, ale nie było to proste. Czy zobaczę jeszcze kiedyś E.? A jeśli nie zdołam ukończyć gry, jak to wszystko się odbędzie? W jaki sposób umrę? Czy będzie to przypominało omdlenie i po prostu mąż znajdzie mnie wieczorem martwą na podłodze, czy może domem wstrząśnie nagle eksplozja, szkodząc nie tylko mnie, ale i dzieciom?

Uderzałam w klawiaturę komputera sparaliżowana strachem przed niewiadomą.

Jak na ironię postaci występujące w Grze reprezentowane były przez bohaterów disneyowskiej "Krainy lodu". Patrzyłam z nienawiścią na Annę i Elsę, które były dla mnie prostą drogą do niepewnej śmierci.

A potem się obudziłam, ze świadomością, że może to i jest poniedziałek z basenem, pierwszy dzień po weekendzie spędzonym w łóżku wprawdzie bez gorączki, za to z zapchanymi zatokami i fatalnym samopoczuciem, za to motyw Gry należy do innego świata. Do którego nie mam szansy trafić tak długo, jak długo znów nie zasnę.