piątek, 1 września 2017

Myśli o poczcie. I o klockach

Pięć lat temu siedziałam na walizkach. W mieszkaniu, które wynajmowaliśmy, zostało już niewiele sprzętów, a my powoli zaczynaliśmy żyć wyobrażeniami naszych pierwszych dni za oceanem. I właśnie wtedy Szwajcaria postanowiła uderzyć w nas z całą mocą, za pomocą korespondencji, którą tego dnia znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej. Koperta, której zawartości już nie pamiętam, zaadresowana została w Chinach i wśród namiarów na nadawcę widniały na niej zaledwie dwa elementy: imię i nazwisko mojego męża oraz kraj: Szwajcaria. Zero informacji o ulicy, o mieście już nie wspominając. Cóż - widać dla doskonale zorganizowanej szwajcarskiej poczty ustalenie miejsca pobytu odbiorcy wyłącznie po nazwisku to nie problem.

Poczta od zawsze zajmowała dość ważne miejsce w moim życiu. Mając jakieś jedenaście lat odkryłam ideę zamawiania książek drogą pocztową bezpośrednio od wydawnictw. Do dziś pamiętam wakacje, które niemal spędziłam zbiegając co moment do skrzynki na listy, pełna nadziei, że książki już doszły, tylko leniwy listonosz zamiast wchodzić na pierwsze piętro wolał zostawić awizo. Potem zamawiałam płyty, ubrania, a w okresie mieszkania w Stanach nawet szampon do włosów (mój ulubiony często był w promocji na Amazonie, a że przesyłki były za darmo...). Aktualnie większość odbieranych przeze mnie przesyłek zawiera włóczkę. Tak czy siak mogę zaryzykować stwierdzenie, że od lat niemal wciąż czekam na jakąś paczkę.

Dziś po wejściu do domu podniosłam z podłogi awizo, które zostało wrzucone podczas mojej nieobecności przez wrzutkę w drzwiach, zapowiedziałam więc od razu potomstwu, że nieco później czeka nas wyprawa na pocztę. To co powiedziałam nie spotkało się z przesadną aprobatą ze strony dzieci - no bo co to za frajda, wyprawa na pocztę? A ponieważ córki me są już w wieku, w którym próbuje się podejmować dyskusję, wywiązała się nam całkiem interesująca rozmowa.

- Wolałabym, żeby tu było jak w Kalifornii - oświadczyła sześcioletnia E.
- To znaczy? - mruknęłam, zamykając drzwi. E. opuściła Kalifornię na zawsze kilka dni po swoich piątych urodzinach i nie miałam pewności na ile wyraźne są jej amerykańskie wspomnienia.
- No, bo tam jak przychodziła poczta i ciebie nie było w domu, to listonosz zostawiał ją przed drzwiami.

Tak było. Jeśli coś mieściło się w niewielkiej skrzynce na listy, to lądowało właśnie tam (skrzynka nie była w żaden sposób zamykana), a większe przesyłki zostawiane były pod drzwiami wejściowymi, dostępne dla wszystkich przechodniów. Nie, nigdy żadnej przesyłki przez to nie straciłam.

- No, ale nie wszystko tak było zostawiane - zaczęłam tłumaczyć. - Ważne rzeczy listonosz mógł zostawić tylko wtedy, kiedy podpisałam, że je odebrałam.
- Jakie?
- No, na przykład wasze paszporty, albo inne ważne rzeczy...
- Nieprawda - oświadczyło dziecko. - Jak przyszły moje klocki z magnesami, a to była BARDZO WAŻNA PACZKA (uwierzcie, wręcz słyszałam tego capslocka), to niczego nie musiałaś podpisywać, tylko znaleźliśmy je pod drzwiami jak wróciliśmy do domu...
 - Dziecko drogie - powiedziałam, pomijając kwestię istotności dziecięcych zabawek - to było półtora roku temu, a ty to ciągle pamiętasz?!
- Mamo - westchnęła teatralnie E. - pewnych rzeczy po prostu nie da się zapomnieć.

No tak, wiadomo - klocki ważna rzecz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz