Czasami zdarza mi się widzieć oczyma wyobraźni mapę świata poprzecinaną gdzieniegdzie liniami kończącymi swój bieg w Irlandii, na południe od Dublina. To mapa ukazująca szlaki zamówionych przeze mnie kłębków włóczki, które po dotarciu do celu zostają przeze mnie stopniowo zamieniane w kocyki, chusty i szale.
Ok, brzmi to jak jakaś wielka migracja, coś na kształt wielkiej wędrówki ludów. Rzeczywistość jest jednak prostsza - ot, mam kilka ulubionych sklepów zajmujących się sprzedażą włóczki online i tak się składa, że są one rozsiane po różnych krajach i kontynentach. Zamówień dokonuję w miarę potrzeb, upodobań i możliwości finansowych. W praktyce niemal zawsze gdzieś tam na kuli ziemskiej znajduje się jakaś paczka zdążająca w moim kierunku. Większość tych przesyłek pojawia się na progu mojego domu bezproblemowo, w ciągu kilku czy kilkunastu dni od momentu złożenia przeze mnie zamówienia. Niektóre jednak doświadczają przygód wartych osobnej wzmianki.
Weźmy choćby przesyłkę z Izraela, którą usłużny pan listonosz przyniósł mi wczoraj. Została wysłana przez jeden z moich ulubionych sklepów, do którego mam pełne zaufanie - zarówno w kwestii jakości produktu jak i sprawnej wysyłki. Choć ostrzegają, że czas dostawy w do krajów europejskich wynosi zwykle 2-3 tygodnie, w praktyce dostaję swoje zamówienia znacznie szybciej. Aż do wczoraj. Tym razem paczka z Izraela wędrowała do mnie niemal miesiąc. Przez ostatnie dwa tygodnie nerwowo szukałam jej numeru na stronie irlandzkiej poczty, coraz bardziej nastawiając się na to, że po raz pierwszy moja przesyłka zaginęła. Co działo się z nią między 10 października, kiedy opuściła Izrael, a 3 listopada, kiedy bezpiecznie znalazła się w moim domu, tego nie wiem.
Znacznie więcej mogę za to powiedzieć o innej przesyłce, której droga z Niemiec do Irlandii również zajęła dobry miesiąc. I w lokalizacji której pomógł mi Facebook.
Zaczęło się standardowo. W dniu swoich urodzin, czyli szóstego września, złożyłam zamówienie na piękne włóczki, charakteryzujące się ślicznymi, przechodzącymi jeden w drugi kolorami. Wychodzą z nich cudne, delikatne kocyki, wspaniałe szale... Ok, ok - przechodzę do rzeczy.
Przesyłka dość długo, może przez dwa tygodnie, pozostawała w systemie jako "opłacona". W końcu stwierdziłam, że chyba ktoś zapomniał mi ją wysłać i skontaktowałam się z właścicielką sklepu. Było tak jak myślałam - coś tam przeoczyli, bardzo przepraszali, obiecując natychmiastową wysyłkę i dodanie jakiegoś gratisa. Powróciłam zatem do stanu oczekiwania, a gdy po tygodniu status przesyłki nadal nie uległ zmianie, ponownie odezwałam się do właścicielki. Tym razem okazało się, że wszystko już jest w porządku, paczka została wysłana tuż po ostatniej wymianie wiadomości, dostałam numer śledzenia przesyłki, który to potwierdził, uznałam zatem, że mogę spać spokojnie.
Po paru dniach pełna emocji dowiedziałam się ze strony irlandzkiej poczty, że moja przesyłka jest już w Dublinie. Oczekiwałam na nią zatem kolejnego dnia, co jakiś czas odświeżając nerwowo stronę poczty. Wyobraźcie sobie moje poruszenie, gdy okazało się, że dostawa paczki została wstrzymana z powodu niewystarczającego adresu na przesyłce! Znów musiałam uruchamiać kolejne kanały - mejl do poczty, telefon do poczty, koniec końców okazało się, że z adresem jednak wszystko jest w porządku i swoje zamówienie powinnam otrzymać kolejnego dnia.
Tym razem nie mogłam sobie pozwolić na warowanie na listonosza. Mentalnie pogodziłam się z tym, że po powrocie do domu zastanę w nim awizo i czeka mnie wędrówka na pocztę. Nic bardziej mylnego! Według strony poczty, na którą i tego dnia regularnie zerkałam (chciałam wszak wiedzieć, czy awizo leży już na moim progu, czy jeszcze nie) paczka została dostarczona. Jedna z rubryk zawierała nawet nazwisko osoby, która ją odebrała...
Uznałam, że musi chodzić o kogoś z sąsiedztwa. Swoich sąsiadów znam raczej z imion niż nazwisk, czekała mnie zatem wędrówka po kilku domostwach. Nasze osiedle liczy sobie kilkadziesiąt domów, więc raczej nie zakładałam, że odwiedzę wszystkie - z pewnością listonosz zostawił paczkę komuś, kto mieszkał blisko...
Niestety - żaden z moich najbliższych sąsiadów nic nie wiedział o paczce.
Pełna rezygnacji usiadłam z laptopem. Wstukałam w Google nazwisko moich domniemanych sąsiadów, ale rezultaty nie były rewelacyjne - wyszukiwarka z uporem wyświetlała mi informacje o właścicielach pobliskiej apteki, nazywających się tak samo jak osoba u której znajdowała się moja włóczka. Mocno już zniechęcona włączyłam Facebooka. Ten od razu wyrzucił mi poszukiwane nazwisko - moim oczom ukazał się profil kobiety, w którą najwyraźniej miałam wspólną znajomą.
Ową wspólną znajomą była pewna Amerykanka, która od czasu do czasu zajmuje się moimi dziećmi. Skojarzyłam, że swego czasu mówiła, iż ma na moim osiedlu koleżankę z małym dzieckiem. Kobieta z Facebookowego zdjęcia z pewnością miała małe dziecko.
Natychmiast napisałam do znajomej Amerykanki, zerkając jednocześnie tęsknie przez okno. Gdzieś tam, po drugiej stronie drogi w jednym z szeregowych domów przebywała moja włóczka...
Ustalenie tożsamości i numeru domu poszukiwanej osoby poszło sprawnie. Poprosiłam wracającego właśnie do domu małżonka o wstąpienie pod wskazany adres i odebranie przesyłki. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po niedługim czasie pojawił się on na progu nie z jedną, a dwiema paczkami! Listonosz dostarczył bowiem aż dwa zamówienia - owo nieszczęsne niemieckie oraz drugie, amerykańskie, którego jeszcze się nie spodziewałam...
Tak oto kończy się przygoda. Wiecie, nie to żeby mi się nudziło. Ale czekam właśnie aż upiecze mi się obiad i tak jakoś pomyślałam, że w międzyczasie opowiem Wam o wojażach mojej włóczki. Może ktoś z Was też właśnie gotuje i szuka jakiegoś urozmaicenia w tle...;)
Ok, brzmi to jak jakaś wielka migracja, coś na kształt wielkiej wędrówki ludów. Rzeczywistość jest jednak prostsza - ot, mam kilka ulubionych sklepów zajmujących się sprzedażą włóczki online i tak się składa, że są one rozsiane po różnych krajach i kontynentach. Zamówień dokonuję w miarę potrzeb, upodobań i możliwości finansowych. W praktyce niemal zawsze gdzieś tam na kuli ziemskiej znajduje się jakaś paczka zdążająca w moim kierunku. Większość tych przesyłek pojawia się na progu mojego domu bezproblemowo, w ciągu kilku czy kilkunastu dni od momentu złożenia przeze mnie zamówienia. Niektóre jednak doświadczają przygód wartych osobnej wzmianki.
Weźmy choćby przesyłkę z Izraela, którą usłużny pan listonosz przyniósł mi wczoraj. Została wysłana przez jeden z moich ulubionych sklepów, do którego mam pełne zaufanie - zarówno w kwestii jakości produktu jak i sprawnej wysyłki. Choć ostrzegają, że czas dostawy w do krajów europejskich wynosi zwykle 2-3 tygodnie, w praktyce dostaję swoje zamówienia znacznie szybciej. Aż do wczoraj. Tym razem paczka z Izraela wędrowała do mnie niemal miesiąc. Przez ostatnie dwa tygodnie nerwowo szukałam jej numeru na stronie irlandzkiej poczty, coraz bardziej nastawiając się na to, że po raz pierwszy moja przesyłka zaginęła. Co działo się z nią między 10 października, kiedy opuściła Izrael, a 3 listopada, kiedy bezpiecznie znalazła się w moim domu, tego nie wiem.
Znacznie więcej mogę za to powiedzieć o innej przesyłce, której droga z Niemiec do Irlandii również zajęła dobry miesiąc. I w lokalizacji której pomógł mi Facebook.
Zaczęło się standardowo. W dniu swoich urodzin, czyli szóstego września, złożyłam zamówienie na piękne włóczki, charakteryzujące się ślicznymi, przechodzącymi jeden w drugi kolorami. Wychodzą z nich cudne, delikatne kocyki, wspaniałe szale... Ok, ok - przechodzę do rzeczy.
Przesyłka dość długo, może przez dwa tygodnie, pozostawała w systemie jako "opłacona". W końcu stwierdziłam, że chyba ktoś zapomniał mi ją wysłać i skontaktowałam się z właścicielką sklepu. Było tak jak myślałam - coś tam przeoczyli, bardzo przepraszali, obiecując natychmiastową wysyłkę i dodanie jakiegoś gratisa. Powróciłam zatem do stanu oczekiwania, a gdy po tygodniu status przesyłki nadal nie uległ zmianie, ponownie odezwałam się do właścicielki. Tym razem okazało się, że wszystko już jest w porządku, paczka została wysłana tuż po ostatniej wymianie wiadomości, dostałam numer śledzenia przesyłki, który to potwierdził, uznałam zatem, że mogę spać spokojnie.
Po paru dniach pełna emocji dowiedziałam się ze strony irlandzkiej poczty, że moja przesyłka jest już w Dublinie. Oczekiwałam na nią zatem kolejnego dnia, co jakiś czas odświeżając nerwowo stronę poczty. Wyobraźcie sobie moje poruszenie, gdy okazało się, że dostawa paczki została wstrzymana z powodu niewystarczającego adresu na przesyłce! Znów musiałam uruchamiać kolejne kanały - mejl do poczty, telefon do poczty, koniec końców okazało się, że z adresem jednak wszystko jest w porządku i swoje zamówienie powinnam otrzymać kolejnego dnia.
Tym razem nie mogłam sobie pozwolić na warowanie na listonosza. Mentalnie pogodziłam się z tym, że po powrocie do domu zastanę w nim awizo i czeka mnie wędrówka na pocztę. Nic bardziej mylnego! Według strony poczty, na którą i tego dnia regularnie zerkałam (chciałam wszak wiedzieć, czy awizo leży już na moim progu, czy jeszcze nie) paczka została dostarczona. Jedna z rubryk zawierała nawet nazwisko osoby, która ją odebrała...
Uznałam, że musi chodzić o kogoś z sąsiedztwa. Swoich sąsiadów znam raczej z imion niż nazwisk, czekała mnie zatem wędrówka po kilku domostwach. Nasze osiedle liczy sobie kilkadziesiąt domów, więc raczej nie zakładałam, że odwiedzę wszystkie - z pewnością listonosz zostawił paczkę komuś, kto mieszkał blisko...
Niestety - żaden z moich najbliższych sąsiadów nic nie wiedział o paczce.
Pełna rezygnacji usiadłam z laptopem. Wstukałam w Google nazwisko moich domniemanych sąsiadów, ale rezultaty nie były rewelacyjne - wyszukiwarka z uporem wyświetlała mi informacje o właścicielach pobliskiej apteki, nazywających się tak samo jak osoba u której znajdowała się moja włóczka. Mocno już zniechęcona włączyłam Facebooka. Ten od razu wyrzucił mi poszukiwane nazwisko - moim oczom ukazał się profil kobiety, w którą najwyraźniej miałam wspólną znajomą.
Ową wspólną znajomą była pewna Amerykanka, która od czasu do czasu zajmuje się moimi dziećmi. Skojarzyłam, że swego czasu mówiła, iż ma na moim osiedlu koleżankę z małym dzieckiem. Kobieta z Facebookowego zdjęcia z pewnością miała małe dziecko.
Natychmiast napisałam do znajomej Amerykanki, zerkając jednocześnie tęsknie przez okno. Gdzieś tam, po drugiej stronie drogi w jednym z szeregowych domów przebywała moja włóczka...
Ustalenie tożsamości i numeru domu poszukiwanej osoby poszło sprawnie. Poprosiłam wracającego właśnie do domu małżonka o wstąpienie pod wskazany adres i odebranie przesyłki. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po niedługim czasie pojawił się on na progu nie z jedną, a dwiema paczkami! Listonosz dostarczył bowiem aż dwa zamówienia - owo nieszczęsne niemieckie oraz drugie, amerykańskie, którego jeszcze się nie spodziewałam...
Tak oto kończy się przygoda. Wiecie, nie to żeby mi się nudziło. Ale czekam właśnie aż upiecze mi się obiad i tak jakoś pomyślałam, że w międzyczasie opowiem Wam o wojażach mojej włóczki. Może ktoś z Was też właśnie gotuje i szuka jakiegoś urozmaicenia w tle...;)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNiestety czasami i mi także się taka sytuacja trafiała lecz w sumie to do czasu. Teraz jak czekam na paczkę która jest wysłana kurierem to patrzę na śledzenie przesyłek https://www.sendit.pl/sledzenie-przesylek/ gdzie mam mozliwość monitorowania drogi mojej przesyłki. Nigdy już nie było sytuacji, aby coś się zawieruszyło.
OdpowiedzUsuńCałkiem fajny artykuł.
OdpowiedzUsuńNajważniejsze aby paczkę odpowiednio zabezpieczyć przed wysyłką. Wtedy nawet jak paczka będzie podróżować bardzo długo to z produktami w środku nic się nie stanie. A o to nam przecież chodzi.
OdpowiedzUsuń