Maj okazał się miesiącem wypełnionym wizytami rodziny, świętowaniem urodzin dzieci, dźwiękami audiobooków i machania szydełkiem. Gdzieś tam pomiędzy tym wszystkim udało się nam dotrzeć na koncert Guns N' Roses. A wierzcie mi, nie było łatwo.
Kupiliśmy bilety w grudniu, dzięki telewizorowi. Tak to mniej więcej pamiętam: spieraliśmy się z D. o TV: ja upierałam się przy jakimś niewielkim, on chciał większy model. Zdaje się, że w którymś momencie powiedziałam coś w stylu: "ok, niech ci będzie, ale kup bilety na koncert". To były szalone tygodnie, które dziś zlewają mi się w jedno: mieszanka widoku oczekujących na rozpakowanie pudeł, zmęczenie po kolejnym wieczorze spędzonym na składaniu mebli i układaniu na miejsce kolejnych materialnych elementów naszego życia, niecierpliwość, kiedy to się nareszcie skończy i gdzieś pomiędzy tym wszystkim - radość, że w końcu udało się nam osiąść gdzieś na stałe. Obraz grudnia jest w mojej świadomości lekko zamglony, sądzę jednak, że te bilety kupilibyśmy nawet bez tematu telewizora.
Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że koncert odbędzie się dość daleko od nas - Google Maps prorokowało, że dojazd komunikacją miejską zajmie ponad dwie i pół godziny. Samochodu nie mamy, wypożyczać nie chcieliśmy - skoro już zostawialiśmy dzieci na cały dzień pod opieką niani, żeby zobaczyć i usłyszeć na żywo zespół, którego zobaczyć i usłyszeć raczej się nie spodziewaliśmy, to chcieliśmy skorzystać z okazji i podczas imprezy napić się piwa. Ostatecznie okazało się, że między centrum Dublina a Slane Castle, gdzie odbywał się koncert, będą kursowały specjalne autobusy. Wydawało się, że temat jest rozwiązany.
Kilka dni przed sobotą 27 maja cieszyliśmy się cudowną pogodą - chodziłam w krótkich spodenkach, planowałam zabranie dzieci któregoś dnia nad morze i myślałam o tym, że koncert w takiej letniej aurze to będzie super sprawa. 27 maja wstałam rano przy akompaniamencie deszczu bębniącego o parapet. To nie był irlandzki deszcz, do którego przyzwyczaiłam się tu przez ostatni rok - drobny i zazwyczaj szybko mijający. Tym razem lało jak z cebra. Lało tak bardzo, że dałam sobie spokój z prostowaniem włosów. I chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że tym razem naprawdę nie mam w czym iść.
No bo tak: miałam dwie zimowe kurtki, które pod koniec maja w Irlandii zupełnie mi się nie przydawały. Miałam też wiosenny płaszcz bez jakiejkolwiek podszewki, który nosiłam czasem podczas większych wiatrów. Po krótkim wahaniu zdecydowałam się po prostu na bluzę z kapturem. Telefon, słuchawki i powerbank schowałam do kieszeni jeansów. D. miał kurtkę, mógł się zatem cieszyć dodatkowymi kieszeniami. Tego dnia było to dość istotne - jakiś czas wcześniej dostaliśmy od organizatora konkursu mejla z wytycznymi, zgodnie z którymi nie wolno nam było pojawić się na koncercie z plecakiem. Zakazane były nawet torebki przypinane do pasa.
W ten sposób po raz pierwszy od kilku lat świadomie wyszłam z domu bez Kindle.
Miejsca w kieszeniach wystarczyło, natomiast deszcz zdecydowanie nie był naszym sprzymierzeńcem - z nieba lały się litry wody, a ja wkrótce po wyjściu z domu byłam cała przemoczona. Zaczęłam się martwić o losy telefonów i biletów - wszystko, mimo że schowane, po bliższej inspekcji zaczynało się robić lekko wilgotne.
Biegnąc przez zalane wodą ulice dotarliśmy do Penney'sa, w którym udało mi się kupić względnie chroniącą przed deszczem kurtkę. Towar był chyba dość rozchwytywany - w całym sklepie było może z 5 egzemplarzy, z czego tylko jeden w kolorze czarnym (pozostałe były zdaje się białe w czerwone kropki, co jakoś mi nie pasowało do Guns N' Roses), za to w rozmiarze XS (na szczęście kurtka pasowała - chyba po raz pierwszy w życiu kupiłam sobie coś XS). Potem pobiegliśmy do sklepu spożywczego, gdzie wyposażyliśmy się w kilka foliowych woreczków. Zawinęliśmy w nie zagrożone wodą mienie i ruszyliśmy w kierunku stacji DART-u w Dun Laoghaire. Usiedliśmy wygodnie na fotelach, szczęśliwi, że nareszcie jest w miarę sucho i wtedy usłyszeliśmy złowieszczy komunikat.
Deszcz zalał tory w Blackrock, które leży między nami a Dublinem. Dublinem, z którego za niecałą godzinę odjeżdżał nasz koncertowy autobus. Wypadliśmy na peron i spędziliśmy kolejny kwadrans na próbach zamówienia taksówki. Nic z tego - najwyraźniej zbyt dużo osób w naszej okolicy wpadło na dokładnie ten sam pomysł. W którymś momencie zapowiedziano odjazd pociągu na innym torze. Dopadliśmy go w ekspresowym tempie i z przerażeniem odkryliśmy, że odjazdu możemy się spodziewać za 19 minut. Na szczęście tego dnia wszystko działało na opak i ruszyliśmy po dwóch minutach. Na autobus w Dublinie dotarliśmy wprawdzie lekko spóźnieni, ale zdążyliśmy.
Po dotarciu na miejsce uznałam, że mój żal sprzed kilku dni, że nie pojedziemy na miejsce w przeddzień koncertu (sporo osób się na to zdecydowało - wielu ludzi nocowało w okolicy zamku w namiotach. Między innymi znajomi pani pracującej w szkole Emilki, która poinformowała mnie o tym kilka dni wcześniej podczas odbierania dzieci po lekcjach. Było jej przykro, że sama nie będzie na koncercie) był bezsasadny. Wszędzie było błoto i nadal padał deszcz. Pamiętajcie: jeśli kiedyś wybierzecie się na jakiś koncert w Slane Castle, weźcie kalosze. Serio. Tutaj sporo osób to zrobiło. My nie i do dziś nie jestem pewna czy buty, które tamtego dnia mieliśmy na sobie będą się jeszcze kiedyś do czegoś nadawać.
Po tym, jak wysiedliśmy z autobusu (w którym swoją drogą siedział za nami półnagi facet) ruszyliśmy w ponad półgodzinną wyprawę w kierunku sceny. Po drodze udało nam się zjeść na szybko burgery (pierwszy posiłek od śniadania i jednocześnie ostatni tego dnia, nie licząc piwa i wina, które zdążyliśmy wypić przed pojawieniem się zespołu na scenie) i przejść kilka kontroli biletów i osobistych. Nie wiem jakie procedury obowiązują aktualnie w Watykanie, ale kiedy byłam tam w 2006 roku kontrola była mniej dokładna. Wbrew zakazowi niektórzy przyszli z plecakami i musieli poddać je sprawdzeniu. Zauważyłam faceta, któremu zarekwirowali kilka paczek chipsów. Mimo tych wszystkich środków bezpieczeństwa komuś udało się wnieść na teren koncertu racę, odpaloną przy kawałku "Sweet Child O' Mine" tuż przy nas. Jeśli z jakiegoś powodu chcecie wiedzieć, gdzie byłam podczas koncertu, możecie sobie poszukać na Youtube, raca bardzo ułatwi Wam lokalizację. ;-)
Kolejne godziny przed koncertem spędziliśmy na opróżnianiu naczyń z alkoholem z towarzyszeniem supportowej muzyki w tle. Czas trochę się dłużył - pogoda wprawdzie się poprawiła i o deszczu wkrótce nikt już nie pamiętał, ale stanie na podmokłej ziemi przez kilka godzin nie było szczególnie interesujące. Ciągle myślałam o tym, żeby po prostu zacząć coś czytać na kindlowej aplikacji na telefon, ale martwiłam się trochę o baterię, z którą dość brutalnie obchodził się zanikający ciągle zasięg, a kabel jak na złość zaczął nawalać. No, ale w pewnym momencie koncert się zaczął i potem było już tylko fajnie.
Recenzentem muzycznym nie jestem i raczej nie uda mi się napisać o samym występie więcej niż o poprzedzających go wydarzeniach. Sporo z tego, co działo się na irlandzkim koncercie można zobaczyć na Youtube, ale nagrywane komórkami filmiki zdecydowanie nie oddają atmosfery, a chór śpiewających fanów zagłusza wokal. Na miejscu to wszystko brzmiało i wyglądało (przynajmniej z naszego miejsca) naprawdę świetnie. Spośród bardziej znanych utworów Guns N' Roses zabrakło chyba tylko "Don't Cry". Z ciekawych spostrzeżeń: wygląda na to, że aktualnie przy wolnych piosenkach zamiast lasu świateł z zapalniczek na koncertach funkcjonuje zbiorowe falowanie dłońmi ze smartfonami wyposażonymi w latarkę. Z daleka efekt jest w zasadzie ten sam.
Co jeszcze mogę Wam powiedzieć? Axl schudł i dalej umie śpiewać, a Slash zagrał na gitarze motyw z "Ojca chrzestnego" (kojarzyłam to wykonanie z fragmentów koncertów oglądanych na Youtube i zawsze przy jego okazji czułam niemal fizyczny ból z powodu mojego marnego gitarowego talentu). A, właśnie - wśród publiczności aż roiło się od Slashów. Z trzema zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie. Dwie godziny minęły bardzo szybko i od "November Rain" czułam, że koncert zmierza ku końcowi.
Z jakiegoś pokręconego powodu następnego dnia miałam lekkiego doła, że jest już po wszystkim. No cóż - trochę na ten koncert czekałam, a jak już przyszło co do czego, wszystko minęło w ciągu kilku godzin. Jedno jest pewne - jeśli Guns N' Roses przyjadą jeszcze kiedyś do Irlandii, to będę na koncercie.
Zakwasy miałam przez dwa kolejne dni.
Ale warto było.
No i mam nową kurtkę.
Kupiliśmy bilety w grudniu, dzięki telewizorowi. Tak to mniej więcej pamiętam: spieraliśmy się z D. o TV: ja upierałam się przy jakimś niewielkim, on chciał większy model. Zdaje się, że w którymś momencie powiedziałam coś w stylu: "ok, niech ci będzie, ale kup bilety na koncert". To były szalone tygodnie, które dziś zlewają mi się w jedno: mieszanka widoku oczekujących na rozpakowanie pudeł, zmęczenie po kolejnym wieczorze spędzonym na składaniu mebli i układaniu na miejsce kolejnych materialnych elementów naszego życia, niecierpliwość, kiedy to się nareszcie skończy i gdzieś pomiędzy tym wszystkim - radość, że w końcu udało się nam osiąść gdzieś na stałe. Obraz grudnia jest w mojej świadomości lekko zamglony, sądzę jednak, że te bilety kupilibyśmy nawet bez tematu telewizora.
Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że koncert odbędzie się dość daleko od nas - Google Maps prorokowało, że dojazd komunikacją miejską zajmie ponad dwie i pół godziny. Samochodu nie mamy, wypożyczać nie chcieliśmy - skoro już zostawialiśmy dzieci na cały dzień pod opieką niani, żeby zobaczyć i usłyszeć na żywo zespół, którego zobaczyć i usłyszeć raczej się nie spodziewaliśmy, to chcieliśmy skorzystać z okazji i podczas imprezy napić się piwa. Ostatecznie okazało się, że między centrum Dublina a Slane Castle, gdzie odbywał się koncert, będą kursowały specjalne autobusy. Wydawało się, że temat jest rozwiązany.
Kilka dni przed sobotą 27 maja cieszyliśmy się cudowną pogodą - chodziłam w krótkich spodenkach, planowałam zabranie dzieci któregoś dnia nad morze i myślałam o tym, że koncert w takiej letniej aurze to będzie super sprawa. 27 maja wstałam rano przy akompaniamencie deszczu bębniącego o parapet. To nie był irlandzki deszcz, do którego przyzwyczaiłam się tu przez ostatni rok - drobny i zazwyczaj szybko mijający. Tym razem lało jak z cebra. Lało tak bardzo, że dałam sobie spokój z prostowaniem włosów. I chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że tym razem naprawdę nie mam w czym iść.
No bo tak: miałam dwie zimowe kurtki, które pod koniec maja w Irlandii zupełnie mi się nie przydawały. Miałam też wiosenny płaszcz bez jakiejkolwiek podszewki, który nosiłam czasem podczas większych wiatrów. Po krótkim wahaniu zdecydowałam się po prostu na bluzę z kapturem. Telefon, słuchawki i powerbank schowałam do kieszeni jeansów. D. miał kurtkę, mógł się zatem cieszyć dodatkowymi kieszeniami. Tego dnia było to dość istotne - jakiś czas wcześniej dostaliśmy od organizatora konkursu mejla z wytycznymi, zgodnie z którymi nie wolno nam było pojawić się na koncercie z plecakiem. Zakazane były nawet torebki przypinane do pasa.
W ten sposób po raz pierwszy od kilku lat świadomie wyszłam z domu bez Kindle.
Miejsca w kieszeniach wystarczyło, natomiast deszcz zdecydowanie nie był naszym sprzymierzeńcem - z nieba lały się litry wody, a ja wkrótce po wyjściu z domu byłam cała przemoczona. Zaczęłam się martwić o losy telefonów i biletów - wszystko, mimo że schowane, po bliższej inspekcji zaczynało się robić lekko wilgotne.
Biegnąc przez zalane wodą ulice dotarliśmy do Penney'sa, w którym udało mi się kupić względnie chroniącą przed deszczem kurtkę. Towar był chyba dość rozchwytywany - w całym sklepie było może z 5 egzemplarzy, z czego tylko jeden w kolorze czarnym (pozostałe były zdaje się białe w czerwone kropki, co jakoś mi nie pasowało do Guns N' Roses), za to w rozmiarze XS (na szczęście kurtka pasowała - chyba po raz pierwszy w życiu kupiłam sobie coś XS). Potem pobiegliśmy do sklepu spożywczego, gdzie wyposażyliśmy się w kilka foliowych woreczków. Zawinęliśmy w nie zagrożone wodą mienie i ruszyliśmy w kierunku stacji DART-u w Dun Laoghaire. Usiedliśmy wygodnie na fotelach, szczęśliwi, że nareszcie jest w miarę sucho i wtedy usłyszeliśmy złowieszczy komunikat.
Deszcz zalał tory w Blackrock, które leży między nami a Dublinem. Dublinem, z którego za niecałą godzinę odjeżdżał nasz koncertowy autobus. Wypadliśmy na peron i spędziliśmy kolejny kwadrans na próbach zamówienia taksówki. Nic z tego - najwyraźniej zbyt dużo osób w naszej okolicy wpadło na dokładnie ten sam pomysł. W którymś momencie zapowiedziano odjazd pociągu na innym torze. Dopadliśmy go w ekspresowym tempie i z przerażeniem odkryliśmy, że odjazdu możemy się spodziewać za 19 minut. Na szczęście tego dnia wszystko działało na opak i ruszyliśmy po dwóch minutach. Na autobus w Dublinie dotarliśmy wprawdzie lekko spóźnieni, ale zdążyliśmy.
Po dotarciu na miejsce uznałam, że mój żal sprzed kilku dni, że nie pojedziemy na miejsce w przeddzień koncertu (sporo osób się na to zdecydowało - wielu ludzi nocowało w okolicy zamku w namiotach. Między innymi znajomi pani pracującej w szkole Emilki, która poinformowała mnie o tym kilka dni wcześniej podczas odbierania dzieci po lekcjach. Było jej przykro, że sama nie będzie na koncercie) był bezsasadny. Wszędzie było błoto i nadal padał deszcz. Pamiętajcie: jeśli kiedyś wybierzecie się na jakiś koncert w Slane Castle, weźcie kalosze. Serio. Tutaj sporo osób to zrobiło. My nie i do dziś nie jestem pewna czy buty, które tamtego dnia mieliśmy na sobie będą się jeszcze kiedyś do czegoś nadawać.
Po tym, jak wysiedliśmy z autobusu (w którym swoją drogą siedział za nami półnagi facet) ruszyliśmy w ponad półgodzinną wyprawę w kierunku sceny. Po drodze udało nam się zjeść na szybko burgery (pierwszy posiłek od śniadania i jednocześnie ostatni tego dnia, nie licząc piwa i wina, które zdążyliśmy wypić przed pojawieniem się zespołu na scenie) i przejść kilka kontroli biletów i osobistych. Nie wiem jakie procedury obowiązują aktualnie w Watykanie, ale kiedy byłam tam w 2006 roku kontrola była mniej dokładna. Wbrew zakazowi niektórzy przyszli z plecakami i musieli poddać je sprawdzeniu. Zauważyłam faceta, któremu zarekwirowali kilka paczek chipsów. Mimo tych wszystkich środków bezpieczeństwa komuś udało się wnieść na teren koncertu racę, odpaloną przy kawałku "Sweet Child O' Mine" tuż przy nas. Jeśli z jakiegoś powodu chcecie wiedzieć, gdzie byłam podczas koncertu, możecie sobie poszukać na Youtube, raca bardzo ułatwi Wam lokalizację. ;-)
Kolejne godziny przed koncertem spędziliśmy na opróżnianiu naczyń z alkoholem z towarzyszeniem supportowej muzyki w tle. Czas trochę się dłużył - pogoda wprawdzie się poprawiła i o deszczu wkrótce nikt już nie pamiętał, ale stanie na podmokłej ziemi przez kilka godzin nie było szczególnie interesujące. Ciągle myślałam o tym, żeby po prostu zacząć coś czytać na kindlowej aplikacji na telefon, ale martwiłam się trochę o baterię, z którą dość brutalnie obchodził się zanikający ciągle zasięg, a kabel jak na złość zaczął nawalać. No, ale w pewnym momencie koncert się zaczął i potem było już tylko fajnie.
Recenzentem muzycznym nie jestem i raczej nie uda mi się napisać o samym występie więcej niż o poprzedzających go wydarzeniach. Sporo z tego, co działo się na irlandzkim koncercie można zobaczyć na Youtube, ale nagrywane komórkami filmiki zdecydowanie nie oddają atmosfery, a chór śpiewających fanów zagłusza wokal. Na miejscu to wszystko brzmiało i wyglądało (przynajmniej z naszego miejsca) naprawdę świetnie. Spośród bardziej znanych utworów Guns N' Roses zabrakło chyba tylko "Don't Cry". Z ciekawych spostrzeżeń: wygląda na to, że aktualnie przy wolnych piosenkach zamiast lasu świateł z zapalniczek na koncertach funkcjonuje zbiorowe falowanie dłońmi ze smartfonami wyposażonymi w latarkę. Z daleka efekt jest w zasadzie ten sam.
Co jeszcze mogę Wam powiedzieć? Axl schudł i dalej umie śpiewać, a Slash zagrał na gitarze motyw z "Ojca chrzestnego" (kojarzyłam to wykonanie z fragmentów koncertów oglądanych na Youtube i zawsze przy jego okazji czułam niemal fizyczny ból z powodu mojego marnego gitarowego talentu). A, właśnie - wśród publiczności aż roiło się od Slashów. Z trzema zrobiliśmy sobie nawet zdjęcie. Dwie godziny minęły bardzo szybko i od "November Rain" czułam, że koncert zmierza ku końcowi.
Z jakiegoś pokręconego powodu następnego dnia miałam lekkiego doła, że jest już po wszystkim. No cóż - trochę na ten koncert czekałam, a jak już przyszło co do czego, wszystko minęło w ciągu kilku godzin. Jedno jest pewne - jeśli Guns N' Roses przyjadą jeszcze kiedyś do Irlandii, to będę na koncercie.
Zakwasy miałam przez dwa kolejne dni.
Ale warto było.
No i mam nową kurtkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz