piątek, 30 kwietnia 2010

Malediwy. Obrazki

Piątego dnia pobytu Malediwy wciąż zachwycają. Jednocześnie jest to ten rodzaj piękna, do którego człowiek - a przynajmniej Europejczyk, zamknięty na co dzień w schemacie dom - praca - zakupy, oddający się kolejnym czynnościom z działaniem klimatu umiarkowanego w tle - przyzwyczaja się zbyt łatwo. Jakaś część mnie nie miałaby nic przeciwko temu, by każdego dnia budzić się w klimatyzowanym pokoju, otwierać drzwi i chłonąć upalne powietrze. Chodzić w klapkach, spędzać godziny nad wodą w książką w ręce. Taplać się w wodzie. Wewnętrzny głos przypomina mi od czasu do czasu, że tak naprawdę za upałami nie przepadam, poza tym jestem typowym mieszczuchem, któremu egzotyka podoba się na zdjęciach i podczas kilkudniowego pobytu tu i tam.


Na Malediwach jest teraz około trzydziestu stopni. Powietrze jest wilgotne. Najdotkliwiej doświadczyły tego moje włosy, które w domowych warunkach każdego niemal dnia uparcie prostuję. Tutaj nie ma to wielkiego sensu: po dwóch godzinach od zakończenia mozolnej pracy nad fryzurą na ramiona znów opadają mi rude loki. Bezsens przesadnego dbania o włosy wzmagają godziny spędzane w oceanie: kuracja ze słonej wody robi z nich coś, co da się odkręcić tylko i wyłącznie kąpielą z użyciem szamponu.


Z lekkim przerażeniem obserwuję czasem parę, która przychodzi często na plażę. Oboje młodzi i śniadzi. On ubiera się po europejsku, w krótkie szorty i t-shirta. Ona ubrana jest jak muzułmanka: w czarną, powłóczystą szatę, okalającą również głowę. Robi zdjęcia wchodzącemu do wody towarzyszowi. On również ją fotografuje, kiedy stoi na plaży w czarnym, rozwiewanym przez wiatr ubraniu. Filmowy obrazek. Mam opory przed uwiecznieniem go swoim aparatem. Tej pary nie widzę tu w żadnej innej sytuacji, ani podczas posiłków, ani przy okazji organizowanych przez ośrodek eventów. Wszystko wskazuje jednak na to, że są tu turystycznie.

Wczoraj wieczorem przy basenie spotkaliśmy ptaka przypominającego czaplę. Stał na brzegu i co jakiś czas sięgał dziobem do wody. Zaskoczeni czekaliśmy nieruchomo, aż odleci. 

W pokoju odkryliśmy małą jaszczurkę. Wspinała się po ścianie, ignorując naszą obecność i mój strach. Przez moment pomyślałam o tym, że na pewno są jakieś sposoby na usuwanie tego typu zwierzątek. Być może zgłoszenie tego nieplanowanego gościa na recepcji pomogłoby rozwiązać sprawę. Zmusiłam się jakoś do zmiany toku myślenia: jaszczurka póki co nic mi jeszcze nie zrobiła. 

środa, 28 kwietnia 2010

Dubaj zupełnie przelotem

Perspektywę kilkugodzinnego pobytu na lotnisku w Dubaju witałam z lekkim przerażeniem, zwłaszcza, że chodziło o godziny nocne. Oczyma wyobraźni widziałam puste o tej porze hale i siebie samą na jakimś plastikowym krzesełku, zajętą nerwową drzemką, przerywaną atakami niepokoju o leżący obok bagaż. Wylatywałam z Dubaju około czwartej nad ranem lokalnego czasu z poczuciem niedosytu - wiedziałam, że od tej pory pomysł na odwiedzenie Zjednoczonych Emiratów Arabskich będzie za mną chodzić aż do czasu, gdy uda się go zrealizować.

Na lotnisku w Dubaju zaskoczyło mnie przede wszystkim to, że mimo późnej pory (byłam tam między północą a 3.30 czasu lokalnego) toczyło się tam bujne życie. Tysiące pasażerów przemierzających korytarze, przedstawiciele najróżniejszych kultur (ode mnie, ubranej w letnią spódnicę do kolan, po muzułmanki okryte szczelnie czarnymi tkaninami, spomiędzy których widać było jedynie oczy), gwar rozmów, otwarte wszędzie wokół kawiarnie i sklepy. Wśród tego wszystkiego - znane w Europie sieciówki, takie jak Starbucks, ale też miejsca, których nigdy nie widziałam.

Moją uwagę zwracają miejscowe wersje zapisu nazw znanych marek. Zafascynowana chcę zrobić zdjęcie. Czy można? Pytamy o to przechodzących strażników. Z rozbawieniem pytają, czy to ich chcemy fotografować, po czym mówią, że z robieniem zdjęć nie ma problemów. 

Zwiedzamy miejscowe sklepy. Fascynują shishe, które można kupić w najróżniejszych odmianach i rozmiarach. Postanawiamy kupić którąś z niedużych przy okazji drogi powrotnej. Nie są drogie, a wybór jest naprawdę imponujący. Zauważam też czekoladowe wielbłądy, opakowane w złotawy papier. No cóż - my mamy czekoladowe zajączki, dlaczego inni nie mieliby mieć czekoladowych odpowiedników przedstawicieli lokalnej fauny?

Próbujemy ustalić, czy ceny proponowane w tutejszych sklepach są wysokie czy niskie. W wielu miejscach podana jest cena w dolarach. Szybko liczymy, że to dość standardowe kwoty, może nawet niższe niż te na europejskich lotniskach. Shake truskawkowy w ogromnym kubku kosztuje 5 dolarów.

Na lotnisku w Dubaju jest zielono. Pełno tu imponujących wysokością roślin, sztucznych bajorek, małych wodospadów. W połączeniu z ciepłym i wilgotnym klimatem tworzy to niesamowity, egzotyczny nastrój.

Nigdy nie zdarzyło mi się, by lotnisko zachęciło mnie do zwiedzenia jakiegoś miasta. Dubaj jest pierwszy. Wyleciałam zachwycona barwami, głosami, różnorodnością miejsca, w którym znalazłam się przecież trochę przypadkiem, w oczekiwaniu na kolejny samolot.

sobota, 24 kwietnia 2010

Urlop. Notatki z samolotu

Światowy Dzień Książki spędziłam w sposób godny Światowego Dnia Podróży (czy taki w ogóle istnieje?). Spakowana jeszcze w nocy, będąc w pracy śledziłam uważnie czas wyświetlany w prawym górnym rogu ekranu mojego służbowego laptopa. 7 godzin… 5… 2…

Piszę ten tekst w samolocie, trochę jako remedium na lęki i stres. Samotna podróż samolotem niespełna dwa tygodnie po katastrofie prezydenckiego samolotu to, nawet przy sporym stanie świadomości na temat lotów, sytuacja nie do końca komfortowa. Gdzieś w tyle myśli czai się irracjonalny zapewne strach, nieco przyćmiony czerwonym winem wypitym podczas podróży.

Katastrofa Tu-154 siłą rzeczy przełożyła się w jakiś sposób na moje życie. Przynajmniej zawodowe. Praca w mediach nie uznaje w takim przypadku indywidualnej wrażliwości. Starałam się jak mogłam podejść do tematu na zimno, traktować redagowane teksty jak fikcję. Początkowo udawało mi się to całkiem nieźle - informacje o śmierci pasażerów rządowego Tupolewa brzmiały wszak nierealnie. Z biegiem czasu było coraz gorzej: obrazy trumien, zapłakanych twarzy, przekazywane obywatelom przez media nie dawały o sobie zapomnieć. Któregoś dnia wyszłam z pracy wcześniej. Szczęśliwa, że mam przed sobą tyle wolnych od obowiązków godzin zamknęłam się w pokoju z książką. I wtedy zza ściany usłyszałam głos spikera radiowego, informującego o przybyciu do Polski kolejnych ciał.

Urlop (na jego wizji cień położyła na jakiś czas chmura wulkaniczna, która przykryła na kilka dni dużą część Europy, uniemożliwiając normalne funkcjonowanie portów lotniczych) przyszedł, zdawałoby się, w porę. Cieszyłam się na mentalny odpoczynek po kilkunastu dniach życia wśród śmierci. Nie spodziewałam się, że przez okno hali warszawskiego lotniska zobaczę CASĘ, wojsko i tłum ubranych na czarno ludzi, oczekujących na ostatnie zidentyfikowane ciała katastrofy Tu-154.

Nie spodziewałam się, że tak inaczej wygląda to w rzeczywistości niż na ekranie telewizora. Niemal nieruchome, czarne postaci. Sylwetka CASY tak dokładnie znana z internetu i telewizji. Spojrzałam na zegarek: czas się zgadzał. Wyjechałam zatem na urlop wtedy, gdy ostatnie ciała z katastrofy wróciły do Polski. Makabryczne zestawienie.

O "Brudnym dotyku" Moniki Mularczyk




Ninę, główną bohaterkę "Brudnego dotyku" Moniki Mularczyk, poznajemy najpierw jako kilkuletnią dziewczynkę, przerażoną śmiercią matki. Kolejne rozdziały to skoki czasowe, ukazujące obrazki z coraz doroślejszego życia bohaterki. Właściwa akcja książki ukazuje Ninę jako dwudziestokilkuletnią, piękną kobietę sukcesu, właścicielkę prężnie działającej agencji reklamowej, która ma własne mieszkanie i nowoczesny samochód.

Po tym, jak zostaje sierotą, Nina trafia do rodziny zastępczej. Do surowego traktowania przez "matkę" dochodzi problem molestowania seksualnego ze strony opiekuna. Dziewczynka jest zupełnie bezsilna: poddaje się losowi, uciekając kiedy to tylko możliwe w świat wyobraźni. Kolejny rozdział jej życia - pobyt w domu dziecka, w którym o wszystkim decyduje lubujący się w niepełnoletnich ciałach Pan Dyrektor, tylko to pogłębia. Wyobraźnia bohaterki to niebezpieczna przestrzeń: pozwala jakoś znieść codzienny los, ale jednocześnie oddala od realnego życia, zamykając Ninę w klatce imaginacji.

Jako dorosła kobieta, Nina zdaje się żyć w świecie rzeczywistym. Ale jej wersja życia jest jakby ograniczona: nie ma w niej miejsca dla mężczyzny. W momencie gdy na jej drodze stają przedstawiciele płci przeciwnej, dziewczyna wpada w pułapkę zastawioną przez przeszłość. W jej świadomości ścierają się ze sobą naturalna potrzeba uczucia i strach wywołany doświadczeniem przeszłości. Okazuje się, że Nina, tak dojrzała w kwestiach zawodowych, nie potrafi dokonywać życiowych wyborów. Czy się tego nauczy? Odpowiedź na to pytanie przynosi lektura powieści.
Książka jest napisana bardzo przyjemnym językiem. Mało wyszukany, ale poprawny sposób prowadzenia narracji zachęca na każdej stronie do przeczytania kolejnej. Intryga jest ciekawie prowadzona. Wydarzenia współczesne głównej akcji książki przeplatane są z obrazami z przeszłości. Czytelnik poznaje pełnię dramatu Niny tak naprawdę w trakcie czytania, w miarę poznawania jej "obecnego" życia. Przeszłość dopełnia tu teraźniejszość.

Świat przedstawiony "Brudnego dotyku" dzieli się jak gdyby na dwie strefy: "brudną", związaną z dramatycznym dzieciństwem bohaterki, pełną brutalności, krzywdy, bólu i biedy, oraz "luksusową", czyli współczesną. Dwudziestokilkuletnia Nina to szefowa jednej z pierwszych w Polsce agencji reklamowych. Jeździ względnie nowoczesnym samochodem (co prawda nie poznajemy jego marki, wiemy jednak, że wyposażony jest w klimatyzację), spłaca kredyt na mieszkanie. Nosi fajne ciuchy, może sobie pozwolić na względnie luksusowy urlop. Mężczyźni, którzy o nią zabiegają, to także ludzie z "lepszego" świata - Wiktor jest hodowcą koni, Adam zaś pochodzi z wpływowej rodziny polityków. I tu właśnie pojawia się zgrzyt. Nina jako kobieta sukcesu zawodowego może się wydawać wiarygodna, jednak rozmach jej kariery zdaje się kłócić z młodym wiekiem. Jeśli zestawimy to z faktem, że bohaterka wychowywała się w domu dziecka, otrzymujemy współczesną wersję bajki o Kopciuszku.

O ile życiorys Niny może budzić skojarzenia z niezbyt wysokich lotów telenowelą, o tyle obraz jej dramatu jest przedstawiony niezwykle sugestywnie. Autorka nie opisuje szczegółowo scen gwałtu, ale tragedię bohaterki ukazuje bardzo przekonująco. Uwagi o tym, że ciało dziewczynki nosi ślady przypalenia papierosami, albo że bohaterka siedziała zamknięta w sobie, kiwając się w przód i w tył nie potrzebują komentarza. Rozpatrywana pod tym kątem książka naprawdę porusza.

Podczas lektury "Brudnego dotyku" czytelnik ma problem polegający na tym, że wierzy w dramat bohaterki, powątpiewa natomiast w realność jej współczesnego życia. Choć wszystko ma tu swoje uzasadnienie (sukces Niny zapoczątkowała wygrana w konkursie na projekt biznesowy), zawodowe losy dziewczyny trącą telenowelą rodem z TVN. Na pytanie, czy psuje to odbiór powieści, nie mogę jednak udzielić odpowiedzi twierdzącej. W końcu za takim światem tęsknimy: pięknym, luksusowym, pełnym zadbanych kobiet i eleganckich mężczyzn.

Powieść powstała m.in. na podstawie raportu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, ukazującego dramatyczny los wychowanków polskich domów dziecka.

czwartek, 22 kwietnia 2010

"Reportaże z warszawskiego getta" Pereca Opoczyńskiego

Perec Opoczyński przez szereg lat próbował zabłysnąć na polu literackim. Publikacje, których doczekał się przed wybuchem II wojny światowej, nie zdążyły mu przynieść wielkiej sławy. Dziś, dzięki Stowarzyszeniu Centrum Badań nad Zagładą Żydów, trzymamy w rękach zbiór jego reportaży, pisanych w getcie warszawskim. “Reportaże z warszawskiego getta” to zbiór tekstów tłumaczonych na język polski z jidysz, ukazujących tragedię zagłady od środka, współcześnie do opisywanych wydarzeń.

Opoczyński podczas wojny pracował jako listonosz żydowskiej poczty. Praca ta dawała mu niepowtarzalną możliwość podejrzenia wielu sytuacji i zjawisk właściwych życiu w tamtych warunkach. Jego obserwacje są bardzo szczegółowe. Reportaże mają grupę stałych bohaterów, wiele postaci jest jednak anonimowych. Nierzadko bohaterem jest grupa: biedota, której nie stać na opłacenie dostarczenia listu, dzieci umierające na ulicach czy szmuglerzy, dzięki którym mieszkańcy getta mają co jeść.

Autor opisując otaczającą go rzeczywistość nie szuka sensacji. Nie epatuje okrucieństwem, nie ma na celu szokowania czytelnika. Skupia się na tym, co obserwuje, dokonuje rzetelnej analizy, opisuje wnioski. Z prawdziwą skrupulatnością przedstawia zjawisko i problemy komitetów domowych – organizacji, które z założenia miały pomóc społeczności żydowskiej, w praktyce zaś często bywały siedliskiem problemów. Innym ciekawym, jednocześnie budzącym grozę zjawiskiem przedstawionym przez autora są parówki – obowiązkowe wizyty w łaźni organizowane przez Niemców. Według oficjalnej propagandy, parówki miały być narzędziem walki z chorobami panującymi w getcie. W praktyce sprowadzały się do tortury wobec bezbronnych ludzi, pretekstem usprawiedliwiającym zmuszanie ich do wielu godzin marznięcia, a w dalszej perspektywie – do zapadania na choroby.
Reportaże Opoczyńskiego, przy całej ich dokładności, nie są suche. Wśród opisów poszczególnych scen, konstruowanych z precyzją godną zawodowego dokumentalisty,  nie sposób nie dostrzec stosunku autora do przedstawianych zjawisk. I nie chodzi tu tylko o odautorski komentarz, którego na kartach książki nie brakuje. Opoczyński jako uczestnik życia, które przedstawia, naprawdę lituje się nad tymi, którzy cierpią. Trudy wojny, które wielu osobom kazały dbać wyłącznie o los swój i swojej rodziny, nie zgasiły w nim zapału społecznika. Wrażenie robi scena, w której żydowski listonosz błaga sąsiadów ubogiego odbiorcy listu, by pokryli koszty dostarczenia przesyłki. Jak sam przyznaje, taka operacja wymagała niekiedy stukania do drzwi lokatorów na kilku piętrach…
Zaletą tekstów Pereca Opoczyńskiego jest to, że sprawiają wrażenie bardzo autentycznych. Nie wiemy, na ile reportaże te uległy fabularyzacji, jednak czytając je mamy wrażenie bliskości opisywanych miejsc i ludzi. Ludzkie proporcje pomiędzy tragedią, współczuciem i tym, co jeszcze mogło być pozytywne dodają tekstom realności.
W przypadku książki poruszającej tematykę zagłady trudno mówić o “przyjemnej lekturze”. Polecam jednak zbiór tekstów Opoczyńskiego jako ciekawy dokument zza muru, który kilkadziesiąt lat temu rozdzielił warszawiaków.
Recenzja ukazała się w serwisie lekturyreportera.pl/

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Wygrać z Eyjafjoellem, czyli jak się dostać do Szwajcarii?

Niedzielne popołudnie. Pracuję, siedząc wygodnie w fotelu w dużym pokoju mieszkania rodziców. W miarę możliwości skupiam się na czytanych tekstach. Co jakiś czas natręctwo bierze górę: klikam na jedno z otwartych okien przeglądarki i odświeżam stronę. Przyjęłam prostą zasadę: na news.google.com wpisuję "pył wulkaniczny" i wybieram wiadomości z ostatniej godziny. Robię to średnio co piętnaście minut.

Mam jeszcze pięć dni do planowanego lotu do Zurychu, ale jestem już kłębkiem nerwów. Ta podróż nie jest aż takim kłopotem. Swobodnie mogłaby się odbyć kilka dni później, gdyby nie to, że tym razem Szwajcaria ma być tylko przystankiem. Dalsza część wycieczki ma zacząć się w niedzielę. Muszę stanąć na głowie, żeby przechytrzyć islandzką chmurę i najpóźniej w sobotę wieczorem być w Zurychu.

Dawid sugeruje pociąg. Jestem sceptyczna: mam pewne doświadczenie w wycieczkach autokarowych. Nie wiem ile jedzie się pociągiem z Warszawy do Szwajcarii, ale obawiam się, że bardzo długo. Po sprawdzeniu strony przewoźnika okazuje się, że 18 godzin. Nie tak źle.

Po kilku godzinach pracy przetykanej zerkaniem na najnowsze informacje dotyczące funkcjonowania lotnisk nie wytrzymuję. Idę do przedpokoju i wykręcam numer informacji PKP. Głos automatycznej sekretarki zapowiada, że obecnie czas oczekiwania na połączenie wyniesie około 10 minut. Zrezygnowana siadam na podłodze przy telefonie z laptopem na kolanach i czekam na zgłoszenie się konsultanta.

Jestem przygotowana: wiem, który pociąg mnie interesuje, potrafię podać dokładną godzinę. Konsultant wypowiada kwotę, której wolałabym nie płacić. Nie wiem jednak, czy mam wybór. Jeśli zrezygnuję z podróży koleją 24 godziny przed, odzyskam 90 proc. ceny. Nie tak najgorzej. Być może warto kupić sobie spokój ducha. Pytam o zniżki, które przysługują mi na terenie Niemiec i Szwajcarii na podstawie szwajcarskiej karty Halbtax, ale konsultant stwierdza lekko protekcjonalnym tonem, że nic mu o takich nie wiadomo. Udziela też prostej odpowiedzi na pytanie, czy nie będzie problemów ze zwrotem pieniędzy za niewykorzystany bilet, jeśli kupię go przez Internet: - Nie da się kupić tego biletu przez Internet, więc nie ma problemu.

W poniedziałek rano wracam do Warszawy. Na Dworcu Centralnym udaję się od razu do Hali Głównej. Są tylko dwa okienka kasy międzynarodowej, a kolejka jest dość pokaźna. Gdy podchodzę bliżej okazuje się, że to prawdziwa Wieża Babel. Pomiędzy ludźmi kręcą się reporterzy z TVN-u. Zagadują po angielsku potencjalnych pasażerów, słuchają ich historii o odwołanych lotach. Na jednej ze ścian wisi telewizor, w którym zdjęcia groźnie wyglądającej chmury przeplatają się ze wspomnieniami wczorajszego pogrzebu pary prezydenckiej.

Dwaj stojący za mną mężczyźni głośno się zastanawiają, o której jechać do Berlina. Rozkład pociągów oferuje szereg możliwości. Berlin to w ogóle pożądana destynacja wśród stojących w kolejce. To krok w kierunku Londynu, do którego wielu chce się dostać. Być może z północy wyspy uda się polecieć w kierunku Kanady i Stanów Zjednoczonych. 

Do Berlina chce pojechać Rosjanka, która stojąc w kolejce zaprzyjaźniła się z amerykańskim małżeństwem. Oni także postanowili szukać połączenia do stolicy Niemiec. Rosjanka jest pierwsza przy okienku kasy. - You stay here! - mówi do swoich nowych znajomym dramatycznym tonem - No tickets to Berlin for today! Niestety mówi prawdę. Warto dodać, że jest dopiero 11.30 przed południem...

W kolejce zawiązują się znajomości. Grupa ludzi, którzy dopiero co się poznali, rozmawia o wspólnych zainteresowaniach. Urocza Kanadyjka usilnie zagaduje lekko przestraszoną Rosjankę, która usiłuje się dostać do Moskwy. Ta druga w końcu chyba rezygnuje - przychodzi po nią jakiś mężczyzna i kobieta żegna się. Kanadyjka przenosi swoje zainteresowanie na mnie. Uspokaja, mówi, że w piątek samoloty na pewno będą już latały. Ja wolę dmuchać na zimne. Kolejka jest długa. Podczas rozmowy nie wypada mi tak po prostu wyjmować z plecaka książki i brać się za lekturę, dlatego stoję i mówię sobie w myślach: jak minę tę barierkę, to będę już blisko. Kiedy będę na wysokości tego automatu... tej plamy na ziemi... Zaklinanie czasoprzestrzeni w kolejce po bilet, którego może tak naprawdę nawet nie wykorzystam.

Po prawie 50 minutach docieram w końcu do okienka. Upewniam się, że informacje dotyczące zasad rezygnacji z biletu, których wczoraj udzielił mi przez telefon konsultat są prawdziwe. Kupuję bilet na pociąg, który ma mnie zawieźć z Warszawy do Berlina, a potem przez całe Niemcy do Bazylei. Do Zurychu kupię bilet już w Szwajcarii. Tak czy siak, dobrze, że zdecydowałam się na zakup dziś. Już teraz nie było dużego wyboru jeśli chodzi o miejsca...

Kiedy po wieczornym spacerze wracam do domu, wieści są nieco bardziej optymistyczne: od wtorku zostaje częściowo przywrócony ruch lotniczy. Jest bardzo duża szansa na to, że w piątek będzie normalnie.

sobota, 17 kwietnia 2010

W drodze do domu

Mój pociąg odjeżdżał o 16:55. Byłam na Dworcu Centralnym z godzinnym wyprzedzeniem, przekonana, że to wystarczy. Wystarczyło, ale musiałam odstać swoje w kilometrowej kolejce. Warszawski dworzec stał się prawdziwym węzłem komunikacyjnym dla tych, którzy przybyli odwiedzić Pałac Prezydencki i tych, którzy mają to już za sobą.

Na widok tłumów postanowiłam kupić bilet pierwszej klasy. Pociągi na trasie Warszawa-Lublin w godzinach popołudniowych w piątek są prawie zawsze wypełnione po brzegi. W obecnej sytuacji należało się spodziewać sytuacji o wiele gorszej. 

Czerwony wagon, do którego wsiadłam, był pełen ludzi. W korytarzu kłębił się prawdziwy tłum. Każdy chciał zajrzeć do kolejnego przedziału, upewniając się, że tu również zabrakło miejsc siedzących. Kartki na drzwiach informowały, że pierwszeństwo do zajęcia miejsc mają pasażerowie, którzy wykupili miejscówkę. W myślach klęłam swoje nieogarnięcie: będąc jeszcze przy kasach biletowych szybko doszłam do wniosku, że kwestia miejscówek to problem kasjerki, nie mój (ja nie mam pojęcia, czy w pierwszej klasie pociągów TLK miejscówki w ogóle są, ale jeśli są, to chyba PKP zależy na tym, żeby je sprzedać). 

W jednym z przedziałów poprosiłam o możliwość położenia na półce bagażu i z rozłożoną na kolanach książką usiadłam na podłodze. Obok mnie siedziała starsza pani z torbami wypełnionymi sadzonkami kwiatów. Nie będzie źle, pomyślałam. To tylko dwie i pół godziny. Może nawet uda się zasnąć?

Nie trwało to długo. Na stacji Warszawa Wschodnia nastąpił zwrot akcji: trochę ludzi wysiadło, a ja i starsza pani znalazłyśmy się w grupie szczęśliwców, którym udało się usiąść w przedziale. Korytarz nadal straszył stojącymi pasażerami, którzy w nadziei na lepsze warunki zapłacili za pierwszą klasę.

- Ta chmura jest teraz jakoś nad Polską - poinformowała mnie konspiracyjnym tonem starsza współpasażerka. - Mówią, że to jest nieszkodliwe, ale skąd oni tak naprawdę to wiedzą? 
- Tak czy siak to spore utrudnienie teraz - odpowiadam, unikając dalszej dyskusji o potencjalnym zagrożeniu. Jestem świeżo po lekturze reportażu dotyczącego radzieckich prób jądrowych i nie czuję się rewelacyjnie omawiając tajemnicze pyły spadające z góry. Zwłaszcza, że zaczynam się bać o mój mający się zacząć w piątek urlop. - Wie pani, ja w ogole jestem ciekawa jak oni to zorganizują, przecież w Balicach jest małe lotnisko...
- Pani - wypaliła kobieta. - A co to w ogóle za wariactwo z tym Krakowem? Przecież on powinien leżeć w Warszawie. To Jarosław wymyślił - oświadczyła.

Naprzeciwko nas siedział może trzydziestopięcioletni mężczyzna. Ubrany półelegancko (jeansy, do tego koszula, w rękach gazeta). Przez telefon opowiadał, że jedzie do Kazimierza Dolnego. Prowadził pogodną, półwesołą rozmowę. Idealnie harmonizowała się ze słoneczną pogodą na zewnątrz pociągu. 

Pozazdrościłam mu spokoju, niezakłóconej niczym radości życia. I pomyślałam, że dobrze jest wyjechać na weekend z Warszawy. Tęsknię za spokojem.

środa, 14 kwietnia 2010

"W rajskiej dolinie wśród zielska" Jacka Hugo Badera



W rajskiej dolinie wśród zielska Jacka Hugo-Badera to jedna z najnowszych ofert wydawnictwa Czarne. Nowych, ale nie do końca – siedemnaście reportaży, które zawiera pięknie wydany tom, ujrzało światło dzienne między 1993 a 2001 rokiem. Publikowane przez lata w dodatkach do “Gazety Wyborczej”, zostały wydane w 2002 roku przez Prószyńskiego.
Choć teksty swoje lata mają, dla większości czytelników będą miały z pewnością powiew nowości. Hugo Bader przenosi nas do świata, którego w zasadzie nie znamy. Ukazuje nam Związek Radziecki, ale nie ten znany z lekcji historii. Zagłębia się weń, przechodzi od jednego rozmówcy do drugiego, snując dziesiątki fascynujących opowieści. ZSRR z kart książki może przerażać, ale jednocześnie ujmuje swoją egzotyką i kolorytem. A właściwie egzotykami i kolorytami, bo Bader nie poprzestaje na ogółach: jego bohaterowie pochodzą z różnych republik, różna też była ich rola w budowaniu sukcesu Kraju Rad. Nie łączy ich również pozycja społeczna: autor rozmawia zarówno z ludźmi, którzy za czasów Związku Radzieckiego piastowali wysokie stanowiska, jak i ze zwykłymi, chciałoby się powiedzieć “bezimiennymi” obywatelami (chociaż ci stanowią tu mniejszą grupę).


Jest jednak coś, co bohaterów Rajskiej doliny łaczy. To tęsknota za dawnym światem. Czy za ZSRR można tęsknić? Owszem, w dodatku wydaje się to tęsknota całkiem uzasadniona. Obywatele byłego Kraju Rad nie odnajdują się w nowej rzeczywistości. Tęsknią za ustalonym z góry porządkiem, za celem, który mieli w czasach, gdy najważniejszym zadaniem człowieka miało być budowanie socjalizmu. Nie dziwi to zwłaszcza w przypadku tych, którzy w minionej epoce byli uważani za bohaterów i cieszyli się powszechnym poważaniem i względnym dobrobytem finansowym, dziś zaś znajdują się na skraju nędzy i jedzą to, co zdołają wyhodować w ogródku.
Dzięki takiemu a nie innemu doborowi rozmówców (pamiętajmy, że Bader postawił głównie na osoby dosyć znane w czasach ZSRR) poznajemy pewne tajniki Związku Radzieckiego niejako “od kuchni”. Dowiemy się co nieco o produkcji kałasznikowów, o tajemniczym miejscu nazwanym Arzanas-16 (nie było go nawet na mapie!), o próbach jądrowych widzianych oczami zwykłych mieszkańców kraju, o mało znanych faktach dotyczących lotu Walentyny Tierieszkowej (warto tu wspomnieć mało apetyczną, ale jednak… ciekawą historię jej wymiotów w stanie nieważkości) czy historie jej od zawsze przebywających w cieniu dublerek.
Bader nie ogranicza się do rozmów. Tam gdzie jest to możliwe próbuje przynajmniej częściowo wejść  skórę Rosjanina. Wchodzi do wnętrza góry, w której przeprowadzano próby jądrowe, próbuje zgodnie z instrukcją kupić dawkę heroiny.
W rajskiej dolinie… to również niezwykle barwny obraz mentalności rosyjskiej. Narodu, którego przedstawiciele wolą o zbyt wielu sprawach między sobą nie rozmawiać. Nie dopytywać, bo to niesie za sobą ryzyko. Bohaterowie Badera to ludzie, którzy nauczyli się czytać emocje z twarzy. Są również akcenty humorystyczne: żona człowieka, który niespodziewanie dorobił się fortuny na akcjach Gazpromu przed wyprawą na wczasy na Cyprze przygotowuje słoiki z prowiantem. Urocze.
Wróciłam dziś z rajskiej doliny wśród zielska i jestem szczerze zachwycona. Krajem dziwnym, egzotycznym, z jednej strony trochę mrocznym – z innej jednak niezwykle barwnym. Krajem, którego już nie ma, choć miał trwać wiecznie na straży międzynarodowego pokoju.

Materiał ukazał się pierwotnie w serwisie lekturyreportera.pl

wtorek, 13 kwietnia 2010

Kaczyńscy na Wawelu?

Muszę przyznać, że od kilku dni czuję się trochę jak podczas nieustającej lektury książki z gatunku political fiction. Gdy czytam o Lechu i Marii Kaczyńskich jako ofiarach katastrofy lotniczej, przypominają mi się różne czytane w życiu powieści przedstawiające alternatywną wersję historii (była nawet taka książka, zdaje się, że New Romantic Michała Zygmunta, w której polityk stylizowany na Lecha Kaczyńskiego ginie w zamachu - który z kolei jest stylizowany na śmierć Kennedy'ego). Idea, by zmarłego tragicznie prezydenta pochować na Wawelu wpisuje mi się w ten schemat wprost idealnie.

Dzisiejszy pomysł (po godzinie 18 ma się okazać, gdzie w końcu odbędzie się pogrzeb) wprawił mnie w lekkie osłupienie. Sądząc z wymiaru społecznego zainteresowania tematem, nie tylko mnie. Blip dosłownie oszalał, a grupa zrzeszająca przeciwników niedzielnego pochówku na Wawelu w momencie gdy piszę te słowa liczy przeszło tysiąc członków (grupa zwolenników tego pomysłu liczy w tej chwili 9 członków - przynajmniej ta, którą ja znalazłam). Pomijając kwestię politycznych sympatii i antypatii, powstaje pytanie: jakie są argumenty przeciwko temu, by Kaczyńscy spoczęli na Wawelu? I jakie są za?

Wawel jako miejsce pochówku kojarzy się raczej z wielkimi postaciami polskiej historii. Spoczęcie Kaczyńskiego w tym towarzystwie może się wydawać mało uzasadnione: zmarły prezydent był niewątpliwie człowiekiem o silnych, bardzo patriotycznych poglądach, ale czynów, które będą wspominane przez stulecia, z pewnością nie dokonał. Mało tego - za życia nie był szczególnie lubiany. W dodatku był od zawsze związany z Warszawą. Zebrawszy to wszystko razem muszę stwierdzić, że jakkolwiek za oczywistą uważam potrzebę pochowania go w miejscu wyjątkowym, należnym randze urzędu prezydenta, to pomysł z Wawelem wydaje mi się zupełnie od czapy. Nie rozumiem również do końca, czemu miałoby to służyć - miastem Kaczyńskiego jest Warszawa. 

Oczywiście pochówek na Wawelu to wyraz szacunku i nobilitacji. Pytanie tylko, czy pamięć po Lechu Kaczyńskim czegoś takiego rzeczywiście potrzebuje. Tragedia w Smoleńsku naprawdę wzruszyła Polaków - niezależnie od wyznawanej opcji politycznej. Kontrowersyjny pomysł odnośnie pogrzebu oczywiście prowokacją w tych warunkach być nie może, ale pełni rolę kija w dość łagodnie nastawionym od kilku dni mrowisku. Świat zaczął się tym razem dzielić na tych, których zdaniem prezydent powinien spocząć na Wawelu i tych, których to denerwuje.

Jeśli wybór padnie rzeczywiście na Kraków, nie podetnę sobie żył i nie będę płakać. Taką decyzję trudno mi będzie natomiast zrozumieć. Nie widzę przekonującego argumentu "za". Jedną z dość często padających dziś opinii jest ta, że Lech Kaczyński był polskim prezydentem, który zginął podczas pełnienia narodowej misji i jest to oczywiście prawdą. Ale czy argumentem?

Proszę, nie popadajmy tylko w paranoję pod tytułem "prezydent musi leżeć na Wawelu". Prezydentem był również Wojciech Jaruzelski, a jego jakoś nie chciałabym tam widzieć. Dzisiejsza atmosfera wokół sprawy wydaje mi się czymś w rodzaju zabawy w kotka i myszkę. Bo może będzie Wawel, a może nie będzie? Ogłosimy o 14. Ogłosimy o 18...

Chciałoby się powiedzieć "ciszej nad tą trumną". I mieć nadzieję, że z całej tej sprawy zapamiętamy coś innego niż kłótnię o miejsce pochówku.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

O żałobie, sklepach i Stadionie Narodowym

Oczywiście trudno jest mieć pretensje o wprowadzenie żałoby narodowej, nawet jeśli wiąże się to z odwołaniem różnych imprez zapowiadanych na ten tydzień. Niezależnie od politycznych sympatii prawda wygląda tak, że zginęły osoby pełniące najwyższe funkcje w państwie. Nawet w kraju nie szafującym (jak to się dzieje u nas), instytucją żałoby narodowej, zostałaby ona w takiej sytuacji ogłoszona. 


Niektórych przejawów żałoby nie potrafię jednak zrozumieć. Na przykład zamknięcia sklepów. Czy w dniu żałoby narodowej nie wypada robić zakupów? Trochę marudzę, bo sama nie odczuwałam szczególnej potrzeby kupowania czegokolwiek, a nawet gdybym odczuwała, to akurat sklepik na moim osiedlu był czynny. W fakcie kupowania dóbr materialnych w dniu po tak wielkiej tragedii nie widzę jednak niczego złego. Poza tym sieci supermarketów były zamknięte, za to większość restauracji w Warszawie działała na całego. Przy niektórych ustawiały się kolejki ludzi czekających na wolny stolik. Zapewne wracali z trasy konduktu z trumną Lecha Kaczyńskiego.


Próba zjedzenia czegoś w centrum miasta w okolicach godziny 17 udała się przy którymś z kolei podejściu. W restauracji, w której gdy wchodziłam były dwa wolne stoliki, szybko ustawiła się kolejka głodnych klientów. Niektórzy nie byli zbyt szczęśliwi - no bo jak to, stać muszą, a kelner z jakiegoś tajemniczego powodu nie ma na zbyciu krzeseł, na których mogliby usiąść...

Pomyślałam przez chwilę, że jakiś poszukiwacz spiskowych teorii zapewne powiedziałby, że sklepy zamknięto po to, by spędzić więcej ludzi pod Pałac Prezydencki. Tylko że ci ludzie przychodziliby i tak - w tej chwili jest ich tam mnóstwo. Tak czy siak, niektóre sieci sklepów mogły by się nieco bardziej postarać. Żałobna kreacja sieci Real "z przyjemnością" przy całej świadomości ogromu tragedii wygląda groteskowo. 

Groteską trącą też jak dla mnie niektóre pomysły, które zrodziły się na fali sobotnich wydarzeń. Zdaniem niektórych, Stadion Narodowy powinien otrzymać imię Lecha Kaczyńskiego. Z całym szacunkiem, ale czy nie lepiej by było zachować pamięć o prezydencie tam, gdzie jej miejsce: na kartach historii, w muzeum i świadomości, zamiast przystępować do seryjnego nazywania jego imieniem różnych mało z jego osobą związanych obiektów? 

Szkoda, że ten który to wymyślił nie poszedł dzisiaj na zakupy. Może miałby czymś innym zajęte myśli i nie wpadłby na ten genialny pomysł.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Sobota

Trochę trudno napisać tekst na temat, który choć jest ważny i porusza, jakoś nie chce się przekładać na konkretnie sformułowane zdania. Niedawno wstałam: po porannej pracy i popołudniowym spacerze Nowym Światem z rodzicami byłam tak nieprzytomna, że kilka niezależnych od siebie osób musiało mnie budzić dzwoniąc na moją komórkę, żebym ostatecznie przerwała wieczorną drzemkę.

Rano podczas pracy zrzędziłyśmy trochę z koleżanką odnośnie tego, że nic się nie dzieje. No tak - nadeszła wiosna, ludzie zaczęli spędzać czas nieco inaczej niż przed ekranem komputera. Posucha dla redaktora. Kiedy dotarła do nas wieść o katastrofie samolotu, wszystko zaczęło się dziać tak szybko, że te kilka godzin zapamiętałam jako ledwie trzydzieści minut.  Pamiętam trzęsące się ręce, dzwoniący ciągle telefon i poczucie, które w zasadzie nie opuściło mnie do teraz: to nie dzieje się naprawdę. Spojrzałam w prawo - na półce stał mój kubek z kawą. Patrzyłam na pokrywające go czerwone i różowe obrazki i zastanawiałam się, czy możliwe jest, by we śnie z taką wyrazistością dostrzegać szczegóły.

Kubek wyglądał dosyć realnie. Zupełnie inaczej było z listą pasażerów, pełną znanych nazwisk. Odrealniona była strona TVN24, na której w pewnym momencie pojawiło się zestawienie miniaturek zdjęć ofiar katastrofy. Że niby jak? Oni wszyscy nie żyją? Przecież to niemożliwe: katastrofy lotnicze się zdarzają, giną w nich ludzie, również ci znani. Ale być może ta grupowość sobotniej śmierci odrealniała całe to wydarzenie. Sprawiała, że wszystko wydawało się być jakimś chorym snem.

Po południu: spotkanie z rodzicami. Wydania specjalne gazet rozdawane na ulicy, przy wejściach do przejść podziemnych. I mnóstwo ludzi. Belweder udało mi się zobaczyć jedynie z daleka, ponad głowami zgromadzonych ludzi. 

To prawda, że na świecie zdarzają się większe tragedie, w tym takie, które wciąż postępują przy naszym milczącym przyzwoleniu. Tylko czy śmierć powinno się wartościować? Mimo wszystko nagle, zupełnie niespodziewanie zginęły jedne z najważniejszych osób w kraju. Nawet jeśli za większością z nich nie przepadałam, wciąż wolałabym się rano obudzić i dowiedzieć, że znów jest sobota, a ja mam przed sobą spokojne przedpołudnie w pracy.

piątek, 9 kwietnia 2010

Pan od wina w kartonikach

Wczoraj wieczorem dowiedziałam się o śmierci Thomasa Angrove'a, wynalazcy wina w kartonie. Odejście tego pana nie odbiło się szczególnym echem w mediach, ale mnie przypomniało o samym problemie win w kartonikach i o spożywaniu tego szlachetnego trunku w ogóle. 

Z winem w kartonach miałam do czynienia zaledwie kilka razy w życiu. Po raz pierwszy na pierwszym roku studiów, kiedy po kilku dniach imprezy nie mieliśmy już funduszy na nic lepszego. Z zaskoczeniem stwierdziłam wtedy, że smak napoju, którego litr kosztował 4,5 wcale nie jest taki straszny. Zresztą piliśmy to kulturalnie, w kieliszkach do białego wina. Kryzys przyszedł następnego dnia rano. Kac po kartonowej nalewce miał wspólny z kacem typowym tylko fakt bólu głowy. Czułam się mniej więcej tak, jakby ktoś przybił moją głowę gwoździami do podłogi. Tamten poranek skutecznie oduczył mnie oszczędzania na alkoholu. Doszłam do wniosku, że jeśli już mam ochotę na wino - lepiej za dogodzenie swojej chęci zapłacić i czuć się potem normalnie.

Kiedy kilka lat później pojechałam na Erasmusa do Niemiec, zakochałam się w grzanym winie, kupowanym w wersji "chłodnej" na butelki w zasadzie w każdym supermarkecie. Przyzwyczajona do słodkiego smaku krakowskiego Grzańca Galicyjskiego, na co dzień jednak preferująca wina wytrawne, z przyjemnością popijałam w chłodne, zimowe wieczory cierpki, gorący napój. Na grupowe, studenckie imprezy również zabierało się materiały do grzańca: cena litrowej butelki wahała się, w zależności od producenta, od 0,80 do 2 euro. Była też wersja kartonowa: litr za 0,45 euro, ale pamiętając ciągle o swoich nieprzyjemnych doświadczeniach wolałam nie ryzykować. Wśród moich erasmusowych znajomych byli jednak tacy, którzy zapewniali, że to trunek całkiem na poziomie.

Do tematu "win z papierka" powróciłam w Szwajcarii. Zafascynowało mnie wydanie kartonikowe. Małe pudełka, każde mieszczące ćwierć litra napoju, ze słomką. Idealne do konsumpcji w terenie. Co prawda wolę warunki domowe bądź knajpowo-restauracyjne, ale... zakazane kręci. Tyle że w Szwajcarii wolno pić alkohol na ulicach. Sączenie przez słomkę Cabernet Savignon na głównej ulicy szwajcarskiego miasta to nic ciekawego. A ponieważ te kolorowe, winne kartoniki cieszyły mnie jak dziecko, postanowiłam przywieźć kilka do Polski i wypić je gdzieś w Warszawie.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Sceneria była sprzyjająca: nieco chłodny, czerwcowy wieczór, plac Teatralny w Warszawie - nic tylko korzystać z uroków szlachetnego trunku ukrytego w damskiej torebce. Kartoniki zostały oczywiście opróżnione, ale okazało się, że znajduję się na terenie imprezy, podczas której sprzedawane jest piwo. Moje wykroczenie zatem traciło dość mocno na wyrazistości.

Kiedy dowiedziałam się o śmierci twórcy kartonikowego wina, zatęskniłam za urokiem małych, subtelnych opakowań, do złudzenia przypominających soczki Fortuny czy Horteksu. Do podanego w ten sposób wina, sączonego nad brzegiem Wisły czy innej rzeki, pod pozorem spożywania orzeźwiającego, oczywiście bezalkoholowego napoju. 

Czy picie alkoholu w miejscach publicznych będzie w Polsce kiedykolwiek legalne? I czy gdyby pan Thomas był Polakiem, coś by to zmieniło?

wtorek, 6 kwietnia 2010

"Koło kwintowe" Szymona Bogacza, czyli czego zdecydowanie nie polecam

Mam za swoje. Powinnam sobie przykleić do karty płatniczej napis: nie kupuj książek na podstawie wyglądu okładki! Co prawda ta metoda, uprawiana przeze mnie od lat, wielokrotnie mnie nie zawiodła, ale tym razem było inaczej. Do tego stopnia, że będąc już na 40. stronie książki liczącej ich w sumie około 240 nie mogłam się doczekać, kiedy nareszcie ją skończę i ogłoszę wszem i wobec, że mi się nie podobało. Ale po kolei.

Koło kwintowe Szymona Bogacza, bo o tej pozycji mówimy, składa się w zasadzie z dwóch części. Pierwsza, znacznie obszerniejsza od drugiej, to zbiór krótkich opowiadań powiązanych ze sobą. Ich bohaterami są ludzie w różnym wieku, uwikłani w przeróżne życiowe sytuacje. Łączy ich jedno: wszyscy utknęli w małej, zasypanej śniegiem wiosce. Drogi są nieprzejezdne, a lokalni mieszkańcy organizują dla ofiar zimy nocleg i posiłek w szkolnej sali gimnastycznej. 

Bohaterowie przedstawieni w Kole kwintowym zostali uchwyceni w swoistym tu i teraz - każdego z nich doprowadził do tego miejsce splot wydarzeń i okoliczności. W szkole spotkamy zatem wdowę jadącą na pogrzeb męża, brutalnie nastawionego do świata kierowcę tira, lokalnego wariata i złodziejkę, która nawet w takiej sytuacji nie chce przepuścić okazji, by ukraść komuś portfel. Niektóre osoby łączą wzajemne relacje: na sali gimnastycznej spotykają się dawni kochankowie, a wdowa poznaje kochankę swojego zmarłego męża. 

Pomysł na książkę jest bardzo ciekawy. Dodatkowym atutem mogła by być tutaj kompozycja: każdy rozdział przedstawia nam innego bohatera, zaś klimat każdego tekstu związany jest z poszczególnymi tytułami, które stanowią nazwy molowych i durowych tonacji. Nic dziwnego - wszak autor, Szymon Bogacz, jest muzykiem. 

Pomysł tworzenia nastroju w dziele literackim poprzez konotacje muzyczne nie jest oczywiście nowy, we współczesnej prozie polskiej zrobił to chociażby Wojciech Kuczok. Im więcej jednak czytam tego typu dziełek, tym mniej jestem przekonana do samej idei. Za Kuczokiem nie przepadam (nie żebym skreślala absolutnie wszystko, co napisał, ale to zdecydowanie nie jest "moja" proza). Nie przekonał mnie do siebie również Szymon Bogacz, którego narracja na każdej niemal stronie wytrącała mnie z równowagi. Styl wypowiedzi bohaterów zupełnie mnie nie przekonywał: był sztuczny, wydumany. Podobnie emocje rzekomo wyrażane przez bohaterów. Trudno jest się w nie wczuć, ba: czytający może łatwo odnieść wrażenie, że sam autor nie potrafi odczuwać sytuacji, w jakich znajdują się wykreowane przez niego postacie. Wszystko jest tu zupełnie nieautentyczne, bynajmniej nie w sensie pozytywnym (bo potrafię sobie wyobrazić taki zabieg literacki, który mógłby stanowić zaletę dzieła). W całości czuje się wyraźny rozdźwięk pomiędzy aspiracjami twórcy a tym, co rzeczywiście wyszło spod jego pióra (klawiatury?). Czytając kolejne opowiadania miałam coraz silniejsze wrażenie, że dostałam do ręki fałszywy produkt. Podróbkę. Pełen sztuczności jest nawet najpopularniejszy chyba gest wykonywany przez bohaterów Koła kwintowego - palenie papierosów, celebrowane do tego stopnia, że mimowolnie zaczęłam budować w myślach portret psychologiczny pisarza jako człowieka, który sam pali od niedawna i bardzo się tym nałogiem ekscytuje.

Pamiętajmy jednak, że książka składa się z dwóch części. Ostatnie 80 stron dzieła to zupełnie ze sobą niepowiązane opowiadania, które ciężko zaszufladkować. Najbardziej pasuje  mi tu stwierdzenie, że mamy do czynienia z bardzo nieudaną próbą tworzenia realizmu magicznego. O ile jednak u wielu autorów reprezentujących ten nurt możemy mówić przynajmniej o umiejętności tworzenia nastroju, o tyle autorowi Pisania o seksie czy Józefa nie udało się nawet to. Czytający niejednokrotnie ma wrażenie, że ma przed oczyma bzdury, nie dostając dodatkowo niczego, co tę bzdurność by rekompensowało. Ot, takie pisanie dla pisania, w miarę możliwości ekstrawaganckie, żeby nie było zbyt normalnie.

Nie polecam Koła kwintowego. Nie dlatego, że w mojej opinii nie jest to książka dobra. Kto mnie zna, ten wie, że nie uciekam od niskiej literatury. Wręcz przeciwnie, staram się regularnie przyswajać treści przeróżnych "odmóżdżaczy" wierząc, że zapewnia mi to zdrowie psychiczne. Nie lubię jednak książek, które pretendują do bycia czymś, czym nie są. Po lekturze Koła kwintowego czułam, że miałam do czynienia z wyjątkowo kiepsko wykonanym falsyfikatem. Bywa i tak. 


Jest jeszcze coś. Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy pomysł na napisanie własnej książki jest w ogóle dobry. Drżę na samą myśl, że mogłabym napisać powieść, która byłaby tak kiepska jak ja Koło kwintowe.  Być może moje doświadczenie z tą pozycją to znak, że jeśli chodzi o słowo pisane, powinnam pozostać raczej stroną bierną niż czynną.

*Koło kwintowe (krąg kwintowy) - układ pokrewieństwa kwintowego tonacji, zbiór wszystkich tonacji przedstawiany w formie okręgu, na którego obwodzie zaznacza się kolejno (co kwintę czystą) następujące po sobie gamy według zwiększającej się ilości znaków przykluczowych (Wikipedia).

sobota, 3 kwietnia 2010

Olbrzymi zając. A może królik?

Przy okazji ostatnich przedświątecznych zakupów w Sihlcity (centrum handlowe w Zurychu) natknęłam się na znanego chyba wszystkim zajączka Lindta. Od tych widzianych do tej pory odróżniały go gigantyczne rozmiary. Zając jest wielki i z pewnością nie zrobiono go z czekolady. 

Może to i lepiej, bo wizja zbiorowego zjadania wielkiego, czekoladowego zwierzaka jest dla mnie lekko obrzydliwa. Przypomina mi pewną scenę z czytanej w dzieciństwie radzieckiej książeczki Przygody Nieumiałka i jego przyjaciół, w której miniaturowi bohaterowie opalali się leżąc na arbuzach. Co prawda z arbuza przed konsumpcją zdejmuje się skorupkę, ale wyobrażenie półnagich, spoconych od upału ciał na czymś, co potem się je zawsze wydawało mi się mocno nieestetyczne.

Swoją drogą, te wielkie zające są dla mnie lekko przerażające. Nie wyglądają, jakby przejawiały pokojowe zamiary. Mało entuzjastyczna mina czekoladowych egzemplarzy w przypadku złotych olbrzymów kojarzy się z szaleństwem. Mnie one do kupowania produktów Lindta nie zachęcają.

Bo tych zająców podobno jest więcej. Jeden z nich stoi przed Galerią Mokotów w Warszawie. Ciekawe, czy w wersji polskiej jest to zając czy może królik. Olbrzym stojący przy Sihlcity ma wersję dwujęzyczną, przy czym w wydaniu niemieckim jest to Hase (zając), a we francuskim lapin (królik). Ale to tylko takie moje czepianie się, połączone z kiepską znajomością francuskiego. Zresztą, mnie się zające z królikami od zawsze mylą, więc dlaczego innym nie mogą? 

Na planetarnym szlaku, czyli mój Wielki Piątek





Na serwisach społecznościowych zapanowały święta. Wszyscy życzą sobie spokojnej i radosnej Wielkanocy, wysyłają wirtualne jajka. Pociągi pękają w szwach od liczby pasażerów udających się do rodziny. Moi znajomi piszą na Facebooku i Blipie o upieczonych ciastach, umytej podłodze. Pytają mnie też o stopień zaawansowania moich przygotowań.

A moje przygotowanie są w tym roku mizerne. Wolne dni postanowiłam wykorzystać przede wszystkim na odpoczynek. W przypadku Wielkiego Piątku był to wręcz odpoczynek aktywny. Wybraliśmy się na Uetliberg i zaliczyliśmy przeszło trzygodzinną wędrówkę. Pogoda była prześliczna.  Gdzieniegdzie leżały tylko resztki śniegu, które jakimś cudem jeszcze nie stopniały. Nasz pomysł na spędzenie tego dnia raczej nie odbiegał szczególnie od wymysłów przeciętnego Szwajcara, bo ludzi na Uetlibergu było prawdziwe zatrzęsienie - od dzieci po staruszków.




Spróbowałam zapomnieć na kilkanaście minut o swoim lęku wysokości. Było warto - zaliczyłam dziesiątki schodów i weszłam na wieżę widokową. Zurych wraz z jeziorem, widziane z wysokości blisko tysiąca metrów - coś niesamowitego. Szkoda tylko, że ceną za ten widok i zrobienie kilku zdjęć były trzęsące się nogi, które nie dawały mi o sobie zapomnieć jeszcze kilka godzin po wizycie na wieży. Dlaczego w prawie każdym ciekawym turystycznie miejscu muszą wybudować coś w rodzaju punktu widokowego, który absolutnie muszę zaliczyć, choć potem przez dłuższy czas chodzę roztrzęsiona? Podobnie było z Pomnikiem Odkrywców w Lizbonie. Kiedy pod nim stałam, widok maleńkich ludzi na jego szczycie fascynował mnie i przerażał. Na to, że sama wjadę na górę nie byłam do końca zdecydowana nawet po kupieniu biletów. W końcu wjechałam. Panoramę Belém zapamiętam pewnie na zawsze. Tak samo jak swoją panikę i telepiące się nogi.


W Wielki Piątek nie odbyłam drogi krzyżowej, ale zaliczyłam prawie całą Planetenweg - trasę spacerową z Uetlibergu, której kolejnymi punktami są elementy Układu Słonecznego w skali 1:1000 000 000. Zgodnie z tymi proporcjami zostały również potraktowane odległości między kolejnymi planetami. Zaliczyłam kulę Słońca, obejrzałam malutkiego Merkurego i Wenus. Przegapiłam Ziemię, przyjrzałam się Marsowi, Jowiszowi i Uranowi. Przed Neptunem mój żołądek zasugerował, że lekka zmiana trasy i udanie się na posiłek może być niegłupim pomysłem. I tak muszę tam wrócić i przejść całość - przecież przegapiłam Ziemię.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Tam dom Twój, gdzie śnieg pada

No dobra. Coś jest ze mną nie tak. Wprawdzie z pomysłami dotyczącymi ingerencji człowieka w zmiany pogodowe miałam do czynienia przynajmniej kilka razy, ale... Kiedy byłam dzieckiem, rodzice dostali od jakiegoś znajomego drewnianą pałkę, z której przy pionowym ustawieniu wydobywał się dziwny dźwięk - coś jakby przesypywania, ale nie do końca. Miał to być wywoływacz deszczu. Oczywiście nikt tego na serio nie traktował, ale "urządzenie" znalazło swoje miejsce w kącie pokoju mojego brata. Raz nawet wzięłam je do szkoły i z poważną miną wyjaśniłam koleżankom w klasie, do czego służy. Pech chciał, że tamtego dnia rzeczywiście zaczęło padać. Pamiętam też jakieś upalne lato, podczas którego posłowie w sejmie modlili się o deszcz (chyba było to za kadencji PiSu, ale głowy nie dam, bo przyzwyczaiłam się, że u nas każda polityczna frakcja miewa dziwne pomysły) i wtedy chyba nic z tego nie wyszło. Natomiast od kilku miesięcy ja sama jestem posądzana o powodowanie zmian pogodowych i, choć rozsądek każe mi się z tego śmiać, powody dla których mam taką a nie inną opinię zaczynają mnie denerwować.

Zima jaka była w Polsce, każdy wie. Należę do tych, którzy szczęśliwie ją przeżyli. Ba, -20 stopni to było za mało, żeby powstrzymać mnie od wypadów ze znajomymi do knajpy. Oczywiście trochę narzekałam, ale tragedii nie było. Za to na wszystkie wypady do Szwajcarii czekałam z utęsknieniem jak na okazje m.in. do ogrzania się i odbycia fajnych spacerów czy wycieczek, które w Warszawie przy tak niskich temperaturach i olbrzymich zaspach nie zawsze były możliwe w takim stopniu, w jakim tego chciałam.

Dawid podsycał to moje "utęsknienie" opowiadaniami, jak to ciepło jest w Zurychu, jak to chodzi do pracy w rozpiętej kurtce... Skuszona opowieściami raz nawet zaszalałam i przyjechałam w innych niż typowe zimowe butach. Oczywiście przyszło mi w nich brodzić w śniegu dzień po tym, jak przyjechałam.

No i zawsze tak to wyglądało: temperatura gwałtownie spadała, a śnieg zaczynał padać dokładnie w dniu mojego przyjazdu, ewentualnie zaraz po moim przylocie. Po pewnym czasie Dawid zaczął żartować i mówić, że w ten a ten weekend na pewno będzie śnieg, bo ja przyjeżdżam. No i był. Szczytem wszystkiego było dwugodzinne opóźnienie lotu do Warszawy, spowodowane tym, że w wyniku śnieżycy pas startowy został zamknięty, a skrzydła samolotu trzeba było dwa razy pryskać płynem do rozmrażania. Oczywiście dwa dni po moim wyjeździe o śniegu w Zurychu nie było już mowy.

Tym razem miało być inaczej. Pogoda w Warszawie wszak była ostatnio przecudna. Chodziłam w lekkim, wiosennym płaszczu, kupiłam wiosenne buty. Na świąteczny weekend w Szwajcarii zaplanowałam co najmniej dwie wycieczki. W końcu ciepło jest, korzystać trzeba! Wczoraj przyleciałam do chłodnego, pokrytego kałużami miasta, a dziś rano na Facebooku z przerażeniem zobaczyłam zdjęcie śniegu, które zrobiła koleżanka mieszkająca pod Zurychem. Co prawda za swoim oknem widzę zielony trawnik, ale... coś jest kurczę nie tak. A prognoza pogody dla Bellinzony, którą planowałam odwiedzić jutro, jakoś nie zachwyca. I wcale nie wygląda na żart z okazji 1 kwietnia.

Aż się boję co się może stać z moim kwietniowo-majowym urlopem. Zima w ciepłych krajach to coś, czego zdecydowanie nie chcę oglądać. Tymczasem pozdrawiam ze Szwajcarii.