Wczoraj wieczorem dowiedziałam się o śmierci Thomasa Angrove'a, wynalazcy wina w kartonie. Odejście tego pana nie odbiło się szczególnym echem w mediach, ale mnie przypomniało o samym problemie win w kartonikach i o spożywaniu tego szlachetnego trunku w ogóle.
Z winem w kartonach miałam do czynienia zaledwie kilka razy w życiu. Po raz pierwszy na pierwszym roku studiów, kiedy po kilku dniach imprezy nie mieliśmy już funduszy na nic lepszego. Z zaskoczeniem stwierdziłam wtedy, że smak napoju, którego litr kosztował 4,5 wcale nie jest taki straszny. Zresztą piliśmy to kulturalnie, w kieliszkach do białego wina. Kryzys przyszedł następnego dnia rano. Kac po kartonowej nalewce miał wspólny z kacem typowym tylko fakt bólu głowy. Czułam się mniej więcej tak, jakby ktoś przybił moją głowę gwoździami do podłogi. Tamten poranek skutecznie oduczył mnie oszczędzania na alkoholu. Doszłam do wniosku, że jeśli już mam ochotę na wino - lepiej za dogodzenie swojej chęci zapłacić i czuć się potem normalnie.
Kiedy kilka lat później pojechałam na Erasmusa do Niemiec, zakochałam się w grzanym winie, kupowanym w wersji "chłodnej" na butelki w zasadzie w każdym supermarkecie. Przyzwyczajona do słodkiego smaku krakowskiego Grzańca Galicyjskiego, na co dzień jednak preferująca wina wytrawne, z przyjemnością popijałam w chłodne, zimowe wieczory cierpki, gorący napój. Na grupowe, studenckie imprezy również zabierało się materiały do grzańca: cena litrowej butelki wahała się, w zależności od producenta, od 0,80 do 2 euro. Była też wersja kartonowa: litr za 0,45 euro, ale pamiętając ciągle o swoich nieprzyjemnych doświadczeniach wolałam nie ryzykować. Wśród moich erasmusowych znajomych byli jednak tacy, którzy zapewniali, że to trunek całkiem na poziomie.
Do tematu "win z papierka" powróciłam w Szwajcarii. Zafascynowało mnie wydanie kartonikowe. Małe pudełka, każde mieszczące ćwierć litra napoju, ze słomką. Idealne do konsumpcji w terenie. Co prawda wolę warunki domowe bądź knajpowo-restauracyjne, ale... zakazane kręci. Tyle że w Szwajcarii wolno pić alkohol na ulicach. Sączenie przez słomkę Cabernet Savignon na głównej ulicy szwajcarskiego miasta to nic ciekawego. A ponieważ te kolorowe, winne kartoniki cieszyły mnie jak dziecko, postanowiłam przywieźć kilka do Polski i wypić je gdzieś w Warszawie.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Sceneria była sprzyjająca: nieco chłodny, czerwcowy wieczór, plac Teatralny w Warszawie - nic tylko korzystać z uroków szlachetnego trunku ukrytego w damskiej torebce. Kartoniki zostały oczywiście opróżnione, ale okazało się, że znajduję się na terenie imprezy, podczas której sprzedawane jest piwo. Moje wykroczenie zatem traciło dość mocno na wyrazistości.
Kiedy dowiedziałam się o śmierci twórcy kartonikowego wina, zatęskniłam za urokiem małych, subtelnych opakowań, do złudzenia przypominających soczki Fortuny czy Horteksu. Do podanego w ten sposób wina, sączonego nad brzegiem Wisły czy innej rzeki, pod pozorem spożywania orzeźwiającego, oczywiście bezalkoholowego napoju.
Czy picie alkoholu w miejscach publicznych będzie w Polsce kiedykolwiek legalne? I czy gdyby pan Thomas był Polakiem, coś by to zmieniło?
Zakaz spożywania alkoholu w tzw. miejscach publicznych jest dziwny. Dlaczego niby spacerując nad Wisłą w Krakowie, w upalny dzień, nie wolno mi sączyć ulubionego piwka? Zauważyłam w Szwajcarii (gdzie takowego zakazu nie ma), że nie skutkuje to większą liczbą ululanych nadmiarem trunków.
OdpowiedzUsuń