sobota, 31 grudnia 2016

2016 - rok zmian, czytania i serników

2016 był dla mnie rokiem spełniania marzeń.

Ok, skoro już pojechałam banałem, to przejdźmy do konkretów.

Tak, wiem - w skali światowej ten rok był do dupy. Kiepskie wieści z Polski i świata, śmierć kilku znanych osób, których twórczość w jakiś tam sposób była dla mnie ważna, totalne rozczarowanie ludźmi, ich ocenami i wyborami - wszystko to sprawiło, że kilka spraw musiałam sobie na nowo poukładać i przewartościować. Pod niektórymi względami mam wrażenie, że otrzymałam ekspresowy kurs dorastania, na który świat wysłał mnie bez mojej zgody.

Jakby na przekór temu wszystkiemu sprawy osobiste układały mi się aż za dobrze. Było trochę tak, jakby nasza rodzina po prostu realizowała kolejne punkty z wishlisty. Zaczynam wierzyć, że czasem naprawdę jest tak, że jeśli się czegoś chce, to po prostu trzeba się za to wziąć. A może to po prostu sposób świata na wynagrodzenie mi tego wszystkiego, o czym wspomniałam w poprzednim akapicie? Tak czy siak, jest dobrze.

A teraz spróbuję to jakoś ubrać w punkty.


1. W 2016 roku piekłam serniki. Nie wiem ile dokładnie wyszło ich spod moich rąk, ale na pewno było tego co najmniej kilkadziesiąt blach, w kilkunastu odmianach smakowych. Pieczenie serników to czynność, która znakomicie zespaja mnie z resztą świata: z jakiegoś powodu ludzie lubią je jeść, ja zaś jakąś namiętną fanką serników nie jestem, ale uwielbiam proces robienia ciasta. Mimo iż nie prowadziłam dokładnych statystyk, mam wrażenie, że publice najbardziej podchodziły serniki jagodowe i marchewkowe.

2. 29 maja po raz ostatni wyszłam przez drzwi domu na Whisman Court w Mountain View w stanie Kalifornia. Zrobiliśmy sobie jeszcze całą rodziną pamiątkowe zdjęcie przed dotychczasowym miejscem zamieszkania i pojechaliśmy na lotnisko w kierunku innego życia. To była najprzyjemniejsza podróż samolotem w moim życiu - w trosce o własne nerwy, którym z lataniem jest jakby nie po drodze, oraz nauczona doświadczeniem, które mówiło mi, że przez całą podróż nie zdołam zasnąć, zapłaciłam kilkanaście dolarów za dostęp do pokładowego Internetu. A co do samej przeprowadzki: nie tęsknię za Kalifornią, ale tęsknię za tamtejszymi przyjaciółmi. Macie teraz latać do Polski przez Irlandię, zrozumiano?:)

3. Najlepsze imprezy są w Żyrardowie. Zresztą to nie tylko kwestia miejsca, ale i osób. Od wakacyjnej babskiej imprezy minęło już kilka ładnych miesięcy, a ja ciągle ją wspominam. Dziewczyny, w najbliższe wakacje trzeba to powtórzyć. 

4. Od sierpnia mieszkam w Irlandii i wygląda na to, że chwilę tu sobie posiedzę. Wszystko wskazuje na to, że tradycja corocznych przeprowadzek to coś, co jest już za nami. Mam piękny widok za oknem, miłych sąsiadów, powoli ale sukcesywnie powiększające się grono znajomych i dochodzącego kota (oraz dwa własne, te same od 2007 roku). W ciągu tego krótkiego czasu zdążyłam:
- boleśnie odczuć różnicę pomiędzy BER A a BER G (mogłaby powstać o tym dość zabawna notka)
- przeżyć kilka miesięcy bez dostępu do wanny (spokojnie, prysznic był, ale kto mnie dobrze zna, ten wie, że jestem bardzo wannolubna)
- zaliczyć wyciek gazu i późniejsze perypetie z urządzeniem, które miało sprawdzać, czy takiego wycieku nie ma, a jak się okazało, przy okazji zajmowało się wyczuwaniem alkoholu, 
- zapisać się do bardzo fajnej biblioteki, w której można czytać książki siedząc przy przeszklonej ścianie z widokiem na morze.

5. "Własny pokój" Virginii Woolf przeczytałam kilkanaście lat temu, ale aż do grudnia tego roku nie rozumiałam w pełni, jak bardzo ta idea własnego pokoju jest ważna. Świadomość, że można sobie siąść przy swoim biurku, w osobnym pomieszczeniu, w którym wszystko stoi i leży tak, jak mnie pasuje, że można (oczywiście przy odpowiedniej organizacji różnych szczegółów rodzinnego życia) zamknąć drzwi od tego pokoju, odizolować się mentalnie i fizycznie od reszty świata i domowników jest bezcenna. Na pewne rzeczy trzeba mieć nie tylko czas, ale i miejsce.

6. W 2016 nie napisałam książki, ale zapisałam mnóstwo stron codziennymi notatkami. Wciąż piszę papierowy pamiętnik. Czasem myślę o tym, że pisanie go na komputerze miałoby sporo zalet, ale od dziecka lubię piękne bruliony zapełnione ręcznym pismem.

7. Przeczytałam 155 książek. Tradycyjnie napiszę o tym taką podsumowującą czytelniczą notkę, ale to już po sylwestrowych szaleństwach. Zarzuciłam zwyczaj pisania comiesięcznych podsumowań i to był błąd - nie wiem jak teraz przedrę się przez te 155 tytułów.

8. Zostałam mamą uczennicy. Moje najstarsze dziecko od września chodzi do szkoły, przez co rytm mojego dnia jest poukładany jak nigdy dotąd. Bliźniaki od jesieni pójdą do przedszkola. Coś się kończy, coś się zaczyna...

9. Pod pewnymi względami to był rok wychodzenia ze strefy komfortu. Zapisałam się na kurs jeżdżenia na łyżwach - szło mi fatalnie, ale cieszę się, że próbowałam (choć raz po kolejnych nieudanych zajęciach poryczałam się jak bóbr). Zrobiłam kilka kursów na Courserze (to szło mi jakby lepiej niż jazda na łyżwach), polubiłam Pythona i znienawidziłam JavaScript. Dzięki aplikacji MeetUp poszłam na spotkanie z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Było bardzo fajnie, ale trwałe przyjaźnie się z tego nie wywiązały - mam wrażenie, że większość przychodzących tam ludzi szuka przede wszystkim partnerów, z którymi mogliby mieć dzieci. Ja już mam męża i dzieci, ale brakuje mi trochę wieczornego wychodzenia na piwo. A wracając do wychodzenia ze strefy komfortu - zaczęłam trochę brzdąkać na gitarze. Wprawdzie okołoprzeprowadzkowe zamieszanie wymusiło na mnie dość długą przerwę w tym temacie, ale powoli wracam do interakcji z instrumentem.

10. Mikołaj przyniósł mi bilety na koncert Guns N' Roses. Hurra!


Jak zwykle notka podsumowująca wyszła chaotycznie i od czapy. Trudno.

Szczęśliwego Nowego Roku!

piątek, 23 grudnia 2016

Dzień latających kartonów

Był piątkowy poranek. Obudzona nieco wcześniej niż bym sobie tego życzyła, przez pewien czas leżałam pod ciepłą kołdrą, wsłuchując się w odgłos świszczącego za oknem wiatru. Pogoda zapowiadała się iście irlandzko, z wianiem i padaniem w roli głównej. Miałam też całkiem jasną wizję tego, co będę dziś robiła: czekało na nas wykonywanie czynności zmierzających w kierunku organizacji świąt i układanie mebli z Ikei.

No właśnie - meble z Ikei. Ostatnio zajmujemy się nimi niemal codziennie. W ciągu dwóch tygodni zgromadziliśmy w jadalni taką ilość kartonów, że gdyby nie fakt, że nie mamy samochodu, to swobodnie moglibyśmy odegrać scenę wypadku Hanki z "M jak miłość". Dziś miał nadejść wielki dzień - firma od wywozu śmieci miała się nad nami zlitować i to wszystko wywieźć. Fajnie, bo wizja Wigilii w towarzystwie tych pudeł średnio mi się uśmiechała...

Podobnie średnio uśmiechało mi się wstawanie z łóżka. Sami rozumiecie -za oknem wichrowe wzgórza, a w łóżku tak przytulnie i ciepło... Z niechęcią, wiedziona poczuciem obowiązku, zsunęłam stopy na podłogę. W drodze do łazienki wyjrzałam przez okno. Na dole, tak jak się spodziewałam, zobaczyłam stertę naszych kartonów, ułożonych tam w nocy przez małżonka. Niepewna co do tego, czy aby na pewno je dziś zabiorą, z ulgą zobaczyłam, że nie tylko przed naszym domem leżą kartony.

Jeśli więcej ludzi to wystawia, to na pewno zabiorą - uznałam. I nagle zaczęłam się czuć trochę dziwnie.

Otóż, kartony znajdujące się obok innych domów nie były ułożone. Zdawały się leżeć tam kompletnie przypadkowo. Niektóre nawet unosiły się lekko, poddawane silnym podmuchom wiatru i wędrowały wzdłuż ulicy. Scena miała nawet swój urok i zaczęłam nawet myśleć o zrobieniu jakiegoś zdjęcia, albo nakręceniu krótkiego filmu telefonem, gdy nagle spadła na mnie straszna świadomość.

Tylko my wystawiliśmy w nocy kartony. I te kartony (oraz worki i papier, w który opakowane są meble z Ikei), przy silnym wietrze, od pewnego czasu w najlepsze rozpierdzielały się po całym osiedlu.

Obudzony mąż szybko włożył kurtkę i zbiegł na dół. Po chwili zobaczyłam go z okna sypialni, jak wraz z grupą sąsiadów układa wszystko jeszcze raz i związuje całość sznurkiem. Wiedziona wyrzutami sumienia, że wystawiam małżonka na walkę z żywiołem, postanowiłam pomóc, nie kłopocząc się przesadnie ubiorem. Na szczęście spałam dziś w piżamie z długim rękawem, od biedy można było w tym wyjść przed dom. Niby grudzień i paskudna pogoda, ale przecież to tylko na moment.

Pomagałam właśnie mężowi w przytrzymywaniu sznurków, gdy kątem oka zobaczyłam fruwający karton. Ten również niewątpliwie należał do nas - mogę Wam nawet zdradzić, że pierwotnie zawierał element kanapy. Niewiele myśląc rzuciłam się za nim, tyle że wiatr wiał tym kartonem coraz bardziej, skutkiem czego obiekt, za którym goniłam dotarł do jezdni, wdarł się na nią i powoli zdążał w kierunku drugiej strony ulicy. Jakoś tak po drodze na jezdnię wjechał samochód. Zahamował dość ostro przed unoszącym się w powietrzu kartonem, który na pewien czasu zawisł nawet nad pojazdem, a potem ruszyli każdy w swoją stronę - pudło w okolice pobliskiego Tesco, a kierowca przed siebie, obaj zostawiając mnie stojącą na środku drogi w ciepłych, zimowych butach i dwuczęściowej piżamie z piernikowym ludzikiem na przodzie koszulki i mnóstwem piernikowych ludzików na nogawkach.

No co - święta nadchodzą.

Karton ostatecznie dogoniłam.

Wesołych Świąt!

piątek, 9 grudnia 2016

3840 chusteczek

Spośród wszystkich związanych z małymi dziećmi wynalazków za najgenialniejsze uznaję nawilżone chusteczki. Wcale nie tylko dlatego, że wygodnie czyści się nimi bezpośrednich adresatów produktu. Te chusteczki doskonale nadają się do wycierania z kurzu i brudu różnych powierzchni, w tym płaskich, a nasączone octem działają cuda. Taką na przykład lodówkę myją szybko i skutecznie.

Ponieważ brudzą się nam nie tylko wspomniane powierzchnie, ale również dzieci, których jest aż trójka, tych chusteczek schodzi nam całkiem sporo i stanowią one stały element na liście zakupów. Co kilka dni kupujemy kilka opakowań, tak żeby jakieś mieć na stanie. Ponieważ ostatnio, skutkiem zamieszania związanego z przeprowadzką, chusteczek mieliśmy zatrważająco niewiele, poprosiłam męża wyklikującego właśnie dostawę zakupów o zamówienie dziesięciu opakowań.

Następnego dnia późnym popołudniem sprzątałam właśnie kuchnię, gdy do drzwi zadzwonił dostawca. Tak jak zwykle zaczął wnosić kolejne pojemniki zawierające zamówione produkty. Rzuciłam się w ich kierunku, chcąc szybko wszystko wypakować i schować na swoje miejsce. Ale z każdym kolejnym pojemnikiem byłam coraz bardziej zdziwiona.

Przede mną na kuchennej wyspie zaczęła się bowiem piętrzyć góra kartonowych zgrzewek pełnych chusteczek do czyszczenia dzieci. Wraz z pojawianiem się kolejnej zgrzewki doliczałam w pamięci liczbę paczek, których szczęśliwymi właścicielami się staliśmy.

A potem, kiedy nareszcie dogrzebałam się do zamówionych serów, szynki i składników planowanych na najbliższe dni obiadów, pożegnałam pana i uzupełniłam wnętrze lodówki, zrobiłam tej górze zdjęcie i wysłałam je WhatsAppem przyjaciółce.

- Zgadnij co to jest.
- Hm... Paczki na święta? Czy wyposażenie kuchni? Bo chyba nie to, co jest w opisie paczki?
- To są chusteczki do dzieci. Miało być 10 paczek, jest 10 zgrzewek.
- Nie no. Rili? Dobry jest. Twoja mina musiała być bezcenna.
- To było zamówienie z Tesco. Gość mi wnosił to, a ja oczom nie wierzyłam...
- Ale popatrz.. Za 30 lat zapytasz: "Kochanie, a pamiętasz to zamówienie z Tesco?"

No nic. Ja to zużyję, choć może to chwilę zająć. Zastanawiam się tylko, co myślał sobie pan dostawca o babie, która kupiła 6 butelek wina, 1 butelkę whisky, 3 różne musztardy, miód, dwa rodzaje mięsa na obiad, żółty ser, przyprawy i 3840 sztuk nawilżonych chusteczek.

Hm, może powinnam się cieszyć, że to 3840 chusteczek, a nie 100 opakowań sera.

czwartek, 8 grudnia 2016

Niebieski koszmar, czyli pół dnia bez lustra

We wtorek nie miałam lusterka.

Żadnego. W całym domu nie było żadnego tego typu przedmiotu. Przyczyna była prozaiczna - przeprowadziliśmy się. Podręczne lusterka, które posiadałam w przeszłości, zawieruszyły mi się gdzieś już dłuższy czas wcześniej (chyba było to nawet na innym kontynencie), a fakt ten nie był zbyt uciążliwy dzięki łazienkowej szafce, której drzwiczki były wyposażone w lustro najzupełniej wystarczające do tego, żeby sprawdzić fryzurę i pomalować sobie oczy. Tyle, że w poniedziałkowy wieczór opuściłam łazienkę z lustrem w towarzystwie członków rodziny, naszych łóżek, sterty ciuchów i kilku kubków.

Nie żebym się przejmowała. Kupię sobie jakieś lusterko we wtorek, postanowiłam. Łazienkowe zainstalujemy najwcześniej za kilka dni, a takie mniejsze, przenośne, i tak dobrze mieć. W ogóle co to za historia, kobietą jestem, makijaż robię, trzy córki mam, a w domu ani jednego lustra. To przez tę wszechobecną technikę, uznałam. Zwykłe lusterka stają się coraz mniej potrzebne. To, jak wyglądam, mogę przecież łatwo sprawdzić za pomocą telefonu. Makijaż od biedy da się zrobić przy pomocy kamerki w laptopie. Włosy prostowane przez dwadzieścia minut po prostu muszą być proste, nie ma sensu tego sprawdzać. W jeansach i swetrze będę wyglądać jak 90% innych kobiet w jeansach i swetrze. Dam radę.

Kiedy przyszło co do czego, usiadłam przy oknie z laptopem, zdjęłam okulary, otworzyłam tusz do rzęs i spojrzałam w ekran. Ujrzałam kontury mojej twarzy, otoczone ciemniejszą plamą (zapewne włosy), z kilkoma mniejszymi plamami o różnym natężeniu kolorystycznym w środku. Któreś z tych plam musiały stanowić oczy, wyposażone w rzęsy, które właśnie miałam zamiar pomalować. Kurde, przecież już kiedyś to robiłam, wściekałam się, powoli przypominając sobie sytuację sprzed kilku lat, kiedy owszem, zdołałam wykonać niezły makijaż przy pomocy laptopa, miałam wtedy jednak na oczach soczewki kontaktowe, co znacznie ułatwiało sprawę. Aktualnie soczewki znajdowały się w bliżej nieokreślonym gdzieś tam, wśród sterty rzeczy przewiezionych, bądź dopiero czekających na przewiezienie.

Próbowałam zbliżać oczy w kierunku oczka kamery, tak by uzyskać zbliżenie na rzęsy. W przypadku lusterka i braku soczewek działa. Tym razem było inaczej - mimo wszelkich usiłowań i wygibasów po przybliżaniu oczu do kamery widziałam - zamiast rzęs - jej zielone światło. Kicha.

Nic to, uznałam. Rzęsy malować potrafię, robię to już od jakichś osiemnastu lat. Na pewno uda mi się po omacku. No bo przecież czuję gdzie mam rękę z maskarą, czuję gdzie mam rzęsy... Wystarczy przejechać jednym po drugim i będzie git.

Nie było gitu. Nie wiem jakim cudem zdołałam uzyskać koszmarny efekt końcowy, choć mogłabym przysiąc, że robiłam to co zawsze, tyle że trochę po omacku. Stwierdziwszy, że lepiej nie będzie, machnęłam na to wszystko ręką, zapakowałam bliźniaki do wózka i udałam się w kierunku szkoły, odebrać najstarszą córkę. Po drodze jak zwykle minęłam iluś tam ludzi, dziś jakoś tak miło się do mnie uśmiechających... W tej Irlandii ludzie tak fajnie reagują na matki z dziećmi, pomyślałam po raz setny w życiu.

- What happened? - spytała na mój widok skonsternowana nauczycielka. Przyglądała mi się przy tym uważnie, a wraz z nią moje dwie znajome, matki klasowych koleżanek E.
- What do you mean? - odparłam ostrożnie, myśląc nerwowo o rzęsach, które przecież pięknie nie wyszły, ale z tego co widziałam na ekranie komputera, nic się tam nie rozmazało.
- Your mouth is blue - wyjaśniła usłużnie jedna z koleżanek. Szybko wyjęłam z kieszeni telefon, odpaliłam aparat w trybie selfików i z przerażeniem popatrzyłam na swoje otoczone czymś jaskrawoniebieskim usta.


Nie, to nie sen.

Tak, kupiłam już lusterko.

Tak, to była pasta do zębów.

piątek, 18 listopada 2016

Tabu makijażu, czyli rozważania u dentysty

W czwartek zrezygnowałam z makijażu.

Nie żebym na co dzień była do niego jakoś bardzo przywiązana. Lubię kosmetyki, samo malowanie się też lubię, ale apogeum makijażu przeżyłam w liceum i potem już mi się aż tak nie chciało. Niedawno kupiłam sobie puder - po raz pierwszy od 2006 roku. Użyłam go już dwa razy - raz z okazji wyjścia z mężem, drugi raz "bo tak". Wpadam niekiedy w fazy malowania paznokci. Tak naprawdę regularnie używam tylko tuszu do rzęs, czasami kredki. No, ale wczoraj zrezygnowałam nawet z tego.

Przyczyną była planowana na popołudnie wizyta u dentysty. I kiedy potem leżałam na fotelu i z rozdziawioną buzią oczekiwałam na koniec procedury zdejmowania kamienia nazębnego, zastanawiałam się, jak to wygląda w przypadku kobiet, które na co dzień noszą pełny makijaż. Ok, rezygnacja z malowania oczu w przypadku wizyty dentystycznej może nie jest aż taka konieczna - dorośli raczej nie płaczą podczas leczenia zębów. Ale już szminka albo puder wydają się tu złym pomysłem. Co do pierwszego - wiadomo, nie ma szans żeby podczas gmerania przez dentystę w uzębieniu szminka się nie rozmazała. Puder z kolei mógłby spłynąć wraz z kropelkami tego wszystkiego co w mniejszym bądź większym stopniu pryska wokół podczas borowania lub czyszczenia. 

Wynik tych fotelowych rozważań wydał mi się dość oczywisty, pomyślałam jednak, że nigdy nie słyszałam żadnych dywagacji na ten temat. A przecież na pewno w sytuacjach codziennych zdarzało mi się spotykać kobiety, które zamierzały danego dnia udać się do dentysty. Czy przed wizytą, jeszcze w pracy, dyskretnie zmywają makijaż w łazience? A może robią to już po dotarciu do gabinetu? Może też po prostu postanawiają nie komplikować sobie przesadnie życia i w ogóle rezygnują tego dnia z makijażu, tak samo jak ja? 

I czy jeżeli moja znajoma, o której wiem, że stosuje zaawansowany make up na co dzień, pojawia się nagle w pracy czy na spotkaniu bez grama makijażu, mam prawo przypuszczać, iż tego dnia czeka ją wizyta dentystyczna?

Wreszcie: czy podczas swoich rozważań dotknęłam jakiegoś tabu? Bo choć znam wiele kobiet i większość z nich nawet lubię, choć zdarzało mi się odbywać z nimi rozmowy na tematy kosmetyczne, nie kojarzę ani jednej sytuacji, w której byłaby mowa o tym, co zrobić z makijażem przed leczeniem zębów.

P.S. Fascynuje mnie też temat makijażu w kontekście jedzenia ostrych potraw, naprawdę ulewnego deszczu, oraz uprawiania biegów.

poniedziałek, 14 listopada 2016

A miało być zimno

Życie zaskoczyło mnie już niejednokrotnie. Na przykład wtedy, gdy dostałam stypendium naukowe (dość długo myślałam, że koleżanka przekazująca mi tę wieść robi sobie ze mnie jaja). Albo gdy okazało się, że będę mieć bliźniaki. Albo podczas wizyty w hali targowej w Połtawie (stare wagi, liczydła). Ale wszystko to pikuś przy świadomości, że w listopadzie roku 2016, jako mieszkanka Irlandii, stoję sobie na zewnątrz ubrana w jeansy i t-shirt z krótkim rękawem i nawet nie marznę.

No dobra - trochę naginam rzeczywistość. Epizod z krótkim rękawem trwał maksymalnie kwadrans i miał miejsce za domem, gdzie wieszałam pranie. Przy dłuższej wyprawie raczej włożyłabym na siebie jakąś kurtkę, bo jednak czternaście stopni to temperatura trochę daleka od letniej. Ale wierzcie mi - nie zmarzłam. A pogoda w Irlandii póki co okazuje się zupełnie nie tym, czego się po niej spodziewałam.

Spodziewałam się bowiem deszczu, występującego z dość dużą częstotliwością. Najprawdopodobniej codziennie. Miałam do tego trochę mieszany stosunek. Z jednej strony jako osoba z pudlem na głowie, obsesyjnie prostująca swoje długie włosy spodziewałam się, że będę musiała zmienić nastawienie do swojej fryzury. Z drugiej - no cóż, ja w zasadzie lubię deszcz i listopadowy nastrój. Szare niebo, lampa zapalona również w dzień i dźwięk kropel deszczu uderzających o parapet... Wiecie jak wtedy się rewelacyjnie czyta? Pisze? Myśli? Pracuje?

Tak więc przeprowadzając się z Kalifornii do Irlandii deszczu oczekiwałam i bałam się równocześnie.

Nie powiem - trochę tu pada. Na pewno dużo więcej niż we wspomnianej Kalifornii. Szara pogoda przywitała mnie tu w sierpniu i przez pierwsze dni zdawała się dominować. Po kilku spędzonych tu miesiącach mam jednak wrażenie, że póki co więcej deszczu miałam podczas ostatniego lata spędzonego w Polsce. Na pewno więcej razy porządnie zmokłam. Słonecznych dni jest mnóstwo. Temperatury oczywiście przesadnie nie rozpieszczają (dzisiejsze 14 stopni to trochę wyjątek, ostatnio w ciągu dnia jest bliżej 10, choć bywa i zimniej) i często naprawdę bardzo mocno wieje. Ale samego słońca jest zaskakująco dużo. Wybrzeże w Dun Laoghaire skąpane w jasnych promieniach wygląda pięknie niezależnie od wiatru. A moje okulary przeciwsłoneczne są używane dość często, bo popołudniowe słońce potrafi porządnie dać po oczach.

Pławię się zatem w tej ładnej pogodzie, podświadomie wciąż czekając na jakieś załamanie, ulewy trwające przez tydzień i brak widoku słońca aż do wiosny. Pewnie prędzej czy później to nastąpi. Póki co Irlandia bardzo stara się mi udowodnić że to, co mówią o jej warunkach pogodowych, to czyste kłamstwo. No, chyba że ja mam bardzo wysoką tolerancją na deszcz i czegoś tu nie dostrzegam.
No, ale z dwojga złego chyba lepiej w tę stronę.


poniedziałek, 7 listopada 2016

Podróż sentymentalna, czyli powrót do Zurychu

Zurych ma w sobie pewną cechę, dość przyjazną dla tych, którzy kiedyś w nim mieszkali: nie ulega poważnym zmianom. Można do niego wracać po latach i wciąż czuć się swojsko wśród zapełniającego ulice tłumu. Tu i ówdzie dane sklepy zostają zastąpione innymi, ale te sytuacje należą raczej do wyjątków - podczas spaceru Bahnhofstrasse w przeważającej większości będą nas witać te same witryny, które widywaliśmy tu dawniej.

To taki paradoks: mieszkałam w Zurychu przez cztery lata i choć uważam, że to wspaniałe miasto, nigdy tak naprawdę nie czułam się w nim do końca u siebie. Jednocześnie powroty do niego są sentymentalne i proste - nawet po dłuższej przerwie bez większych trudności poruszam się po lotnisku i po ulicach, swobodnie zmieniam autobusy i tramwaje, wiem gdzie wyskoczyć na dobre śniadanie czy obiad. Styl ludzi mijanych na ulicach nie zmienił się jakoś drastycznie. Zatrzymujące się przy przejściach dla pieszych samochody to już nowsze o kilka lat modele - ale z tymi sprzed kilku lat łączy je to, że są nowoczesne i drogie.

Przyleciałam do Szwajcarii tylko na dwa dni. To była wyprawa, którą już od dawna obiecywałam urodzonej tam córce. To niesamowite, jak ważne dla pięcioletniej dziewczynki może być odwiedzenie miejsca, w którym rozpoczęło się jej życie. Wczasy to na pewno nie były - przez większą część naszego pobytu było szaro, a z nieba spływały strugi deszczu. Ale na swój sposób taka pogoda pasowała do tego krótkiego powrotu - deszcz był nieodłącznym elementem Zurychu, który zapamiętałam. I tak samo jak wtedy nie miałam parasolki.

Niezmienność Zurychu zdaje się być zjawiskiem całościowym - ludzie, z którymi się tu kiedyś rozstałam również nie ulegli szczególnym transformacjom. Niektórzy mają więcej dzieci albo zmienili kolor włosów. I na tym zmiany się kończą. Wciąż czuję, że mam tu do kogo przyjeżdżać.

Kolacja w VaPiano smakowała i wyglądała dokładnie tak jak przed laty - makaron i krewetki otoczone zielonkawym, bazyliowym sosem ze szpinakiem i posypane delikatną warstwą parmezanu ("Przychodziłaś tu z mamą, kiedy byłaś malutka, mama jadła właśnie taki makaron, a Ty pogryzałaś chleb"). Może przychodzi tam nieco więcej osób, niż dawniej - musiałyśmy odstać swoje w kolejce. Ale są rzeczy, na które warto poczekać. Zwłaszcza, gdy całość okraszona jest radosnym entuzjazmem pięciolatki.

Najbardziej zmienił się mój dawny dom. Biały blok z niebieskimi balkonami, w którym przez cztery lata gromadziłam doświadczenie życiowe i książki, został przemalowany na nijaki, piaskowy kolor. Trochę szkoda, choć zdaję sobie sprawę, że ukłucie rozczarowania z tak błahego powodu jest lekko kretyńskie.

Za to w dziale spożywczym Globusa wciąż czekał na mnie wymyślny makaron w różowe paski o kształcie małych kapeluszy. Nadal przesadny w swej formie i cenie. Ale i tak go kupiłam. Kolejny kretynizm - planować od lat zakup paczki makaronu, którego jedyną wyróżniającą cechą jest wariacki wygląd. Raz w życiu można, prawda?

Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że ostatni weekend był powrotem do tego samego miasta, które opuściłam kilka lat temu.

środa, 12 października 2016

O planowaniu randki. I o egzekucji

- Myślałam o tym, że skoro już wychodzimy w sobotę wieczorem, to moglibyśmy wybrać się do kina - wyznałam mężowi, spodziewając się reakcji co najmniej entuzjastycznej. Przynajmniej jeśli chodzi o pierwszą część tego, co zamierzałam powiedzieć. Tak się bowiem złożyło, że w wyniku rozważań doszłam do wniosku, że jednak na kino nie mam ochoty. No, ale kto wie? Pewnie dałabym się przekonać.
- O - odparł mąż, rozczarowując mnie swym brakiem entuzjazmu.
- W sumie z tego co aktualnie grają myślałam o Pani Peregrine albo o nowej Bridget - snułam.
- Hm, ty to zawsze musisz iść na coś, co chcesz obejrzeć - odrzekł małżonek, wprawiając mnie w osłupienie. No bo jak to? Przecież ludzie chodzą do kina na to, co chcą zobaczyć, no nie? 
- Dlaczego niby miałabym chodzić na filmy, których nie chcę oglądać? - zapytałam. 
- To nie o to chodzi - tłumaczył D. - Widzisz, są filmy, które zdecydowanie chce się zobaczyć. I są takie, których zdecydowanie nie chce się oglądać, no nie? Ale poza tym jest cała masa filmów, które są obojętne. I ty byś chyba nie chciała iść na takie do kina, no nie?
- No jasne, że nie - zgodziłam się. - Jeśli już mam iść do kina, to na coś, co chcę obejrzeć, no nie?
- No nie do końca - mąż był zdecydowany prowadzić tę absurdalną dyskusję. - Bo np. ktoś mógłby cię wziąć na taki film.
- Nie mówiąc mi na jaki?!
- Tak. 
- No, ale to jest spore ryzyko - sprzeciwiłam się. - W ten sposób można zostać zabranym na film, który się już widziało i który się nie spodobał. 
- Jest takie ryzyko - przyznał mąż. - Ale liczy się też to z kim się idzie, no nie?
- Jasne! - zgodziłam się natychmiast. - No i teraz wyobraź sobie, że ktoś, kto by mi się podobał, zabrałby mnie na film z Leonadro Di Caprio. Ja nie cierpię Leonardo Di Caprio! Jakoś nie sądzę, żebym się potem z kimś takim chciała jeszcze umawiać...
- No, ale potem byłoby już jasne, że nie lubisz Di Caprio.
- Lepiej byłoby zapytać mnie delikatnie zawczasu. I w ogóle co to za pomysł, w pójściu do kina chodzi o to, żeby obejrzeć coś konkretnego, a nie po prostu iść...
- No nie zawsze.
- Jak to nie? Wyobrażasz sobie pójść do kina nie widząc, co się będzie oglądać? - tu niejasno sobie przypomniałam, że niekiedy w książkach o amerykańskich nastolatkach ludzie robią właśnie takie rzeczy, ale ponieważ nigdy mnie to nie przekonywało, nie wspomniałam o tym głośno.
- Wyobrażam sobie, że niektórzy tak robią. Czasem chodzi o to, że ogląda się coś z kimś.
- To dlaczego nie chciałeś obejrzeć ze mną egzekucji Ceaușescu?! - wyrzuciłam z pretensją, przywołując żal z przeszłości.
- Bo nie chciałem, ja już to widziałem.
- Wszyscy to widzieli - odparłam. - Ale liczy się to z kim, a nie co... Zaraz, to znaczy że gdyby to było w kinie, to byś poszedł?
- No może mógłbym pójść - odparł mąż ostrożnie.

***
Chyba jednak pozostaniemy przy spacerze i kolacji. Raz, że nie słyszałam o tym, by obecnie w kinie pokazywało się egzekucje. Dwa, że nawet gdyby to robiono, to ja chyba nie mam ochoty. 

P.S. Ja naprawdę nie przepadam za chodzeniem do kina :)

niedziela, 9 października 2016

Tajemnica dzieciństwa z melodyjką w tle

W moim życiu były obecne już w czasach wczesnego dzieciństwa, choć długo pozostawały bytami dość abstrakcyjnymi. Słyszałam, je, ale nie widziałam. Charakterystyczny dźwięk, niosący się przez osiedlowe alejki, najczęściej pojawiał się latem, podczas upalnych, niedzielnych popołudni, kiedy wszyscy korzystaliśmy z tych ostatnich, rodzinnych godzin wolności: w moim przypadku wolności od szkoły, w przypadku rodziców - od pracy. Czasem też słyszałam go siedząc na balkonie: we wspomnieniach mam kartki trzymanej w dłoni książki i majaczące na granicy pola widzenia kwiaty, które mama hodowała na balkonie. I właśnie wtedy, w ten mój nieco samotny, za to przepełniony dobrymi książkami świat wdzierał się ten tajemniczy dźwięk, melodia, której pochodzenia długo nie znałam.
- Tato, co to gra? - zapytałam pewnego dnia, godząc się z tym, że już za chwilę tajemnica przestanie nią być.
I tata odpowiedział.

Potem był Kraków. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze czteropiętrowego bloku. Latem w mieszkaniu panował nieznośny upał, zimą zresztą też, przez stare kaloryfery, które nie chciały dać się zakręcić. Ale i tak lubiłam to mieszkanie. Otwierałam szeroko balkon, w nadziei, że do środka nie wejdą mi gołębie. Raz czy dwa razy się to zdarzyło. I właśnie tam, na czwartym piętrze nowohuckiego świadectwa socrealizmu, znów usłyszałam ten dźwięk. Nic nie widziałam, ale słyszałam. 

Kilka lat później, już jako matka, siedziałam w przytulnym szwajcarskim mieszkaniu, beztrosko przeznaczając cenne, wykradzione godziny na rozrywkę przy komputerze. Grałam - o zgrozo - w Simsy. I bardzo mnie bawiło, że oto tu, przeszło tysiąc kilometrów od miejsca, w którym się urodziłam, w dodatku za pośrednictwem wirtualnej rzeczywistości, znów stykam się z tym bytem egzystującym w moim świecie jeszcze od czasów dzieciństwa.

Były też w Stanach, w których wylądowałam niespodziewanie w roku 2012 na cztery fascynujące lata. Mnie były obojętne, ale niektórzy się ich obawiali. Na lokalnym forum sąsiedzkim pojawiły się kiedyś wątpliwości, czy aby na pewno są tym, na co wyglądają. Być może obserwują okolicę, argumentowała pewna mieszkanka Mountain View. Oglądają domy, przyglądają się wejściom. Probują zdecydować, gdzie najlepiej i najłatwiej się włamać. Co do mnie, nie pozwalałam sobie na takie myślenie. Jestem paranoiczką, ale to wydawało mi się już przesadą.

Od kilku miesięcy mieszkam w Irlandii. Tu też są, słyszę je, a nawet widuję, na uliczkach małego Dún Laoghaire. Podejrzeń o to, że są tylko przykrywką dla wywiadu ewentualnych włamywaczy, jeszcze nie słyszałam.

Ale i tak nie wiem o co w tym chodzi. Nigdy nie widziałam, by ktoś z nich korzystał. Nigdy nie słyszałam opowieści o żadnej zawartej przy nich transakcji.

***

O co, do cholery jasnej, chodzi z tymi grającymi ciężarówkami z lodami?!


wtorek, 4 października 2016

Detektor alkoholu

No dobra, do czegoś się Wam przyznam.

Otóż boję się gazu.

Zaczęło się to na początku szkoły podstawowej, kiedy w sąsiednim bloku nastąpił wybuch. Do tej pory pamiętam krzyki wołających o pomoc i sylwetki ludzi wyciągających ręce przez okno. W moim mieście korzystało się najczęściej z butli gazowych, podpiętych w kuchennej szafce. Używało się ich tylko do gotowania - ogrzewanie było centralne, a wodę w łazience podgrzewał elektryczny bojler.

A potem zamieszkałam w Krakowie. W mieszkaniu, które wynajmowałyśmy razem z M., był piecyk gazowy, który podgrzewał wodę. Dziś, po ponad 15 latach stwierdzam, że to był największy mankament tamtego mieszkania. Nie przyzwyczajone do takich urządzeń chyba obie się trochę tego piecyka obawiałyśmy. Widok niebieskich płomieni wesoło mrugających nad wanną raczej nie sprzyjał uzyskiwaniu przyjemności z gorącej kąpieli. Pewnego razu piecyk nam zgasł. Ze zgrozą patrzyłam na przyjaciółkę, która wychowawszy się w jednym z sąsiednich bloków błyskawicznie poradziła sobie z usterką.

Kiedy mieszkałam w Kalifornii, idea korzystania z gazu w domu zbudowanych z czegoś w rodzaju drewnianej sklejki, o których wiadomo było, że w starciu z pożarem szanse mają niewielkie, dosłownie mnie przerażała. Pal licho gotowanie - do kuchenek byłam w miarę przyzwyczajona. Ale ogrzewanie wody? Domu? Na początku każdego sezonu zimowego łapałam lekką schizę. Uczciwie mówię: dobrze że mam dzieci, bo kto wie czy nie upierałabym się przy rezygnacji z ogrzewania. Miewałam już przecież głupsze pomysły.

Tak czy siak ostatnio postanowiłam sobie poradzić z moją schizą w sposób praktyczny. Zakupiliśmy czujnik gazu, który miał być strażnikiem mojego spokoju. No bo jeśli coś by się ulatniało, to czujnik się włączy, a my będziemy mieć czas na ucieczkę z domu, prawda? Urządzenie zostało włączone i prawie zapomniane.

Do czasu. Nadeszły moje urodziny. Mąż zrobił mi nie lada niespodziankę. Od niedawna mieszkaliśmy w Irlandii i nie do końca jeszcze byliśmy oblatani w temacie co-gdzie-się-kupuje (właściwie to wciąż nie jesteśmy). Tymczasem małżonek zdobył wszystkie składniki potrzebne do przygotowania mojego ulubionego drinka. Przez chwilę szalał w kuchni z shakerem, a potem usiedliśmy razem przy stole, naprzeciwko dwóch idealnie przyrządzonych koktajli. 

I wtedy włączył się alarm. Kątem oka zobaczyłam kota zeskakującego z blatu, na którym był czujnik i pędem uciekającego na górę. No tak - sierściuch ocierał się o ciepłe urządzenie i niechcący wcisnął przycisk "test me". Bywa.

Podobna sytuacja miała miejsce jakieś dwa tygodnie później. Znów: zero gotowania, spokojny wieczór, dzieci w łóżkach, a ciszę idealnego wieczoru rozdarł dźwięk alarmu. Spłoszony kot uciekł po schodach do sypialni.

Za trzecim razem, czyli w ostatni weekend, zaczęliśmy dopasowywać do siebie fakty. Alarm włączał się zawsze wieczorem. I zawsze wtedy, gdy siedzieliśmy na dole. Nie czuliśmy gazu, a ja mam naprawdę dobry węch. W końcu wpadłam na pomysł: to musiało mieć coś wspólnego z alkoholem. Nasz detektor zdawał się wyczuwać gaz tylko wtedy, gdy piliśmy coś procentowego.

Błyskawicznie przystąpiliśmy do eksperymentu. Dawid przygotował w shakerze mai tai, a ja przystawiłam czujnik do otwartego urządzenia. Od razu rozległo się wycie, a my wiedzieliśmy już, że nasz czujnik gazu ma funkcję alkomatu.

Resztę wieczoru spędziłam, czytając w Internecie podobne historie. Była kobieta, która mając w kuchni czujnik gazu miała problem z użyciem w łazience sprayu do włosów. Była para, która z jakiejś okazji wyszorowała na błysk całą kuchnię, używając przy okazji sporej ilości środków czyszczących. Był gość, który otworzył okna i po chwili wyłączał wyjący alarm, bo... jego sąsiedzi właśnie czyścili dywan. Swoją drogą, ktoś powinien pomyśleć o wydaniu książki zbierającej część najlepszych recenzji produktów na Amazonie.

Oczywiście to wszystko zrobiło się zabawne po dokładnej kontroli ze strony pogotowia gazowego. 

Wygląda na to, że jesteśmy bezpieczni. I to na wielu frontach. Nasz detektor gazu wykrywa alkohol.


P.S. Nie. To nie jest opis snu.

piątek, 23 września 2016

Fioletowe pudełko na zwłoki

To było zbyt straszne, bym mogła w to po prostu uwierzyć. Wspomnienie, które wracało do mnie regularnie wydawało się być bardziej snem niż czymś, co rzeczywiście przeżyłam. A z biegiem czasu znajdowałam coraz więcej argumentów na poparcie swojej teorii o śnie.

Nie pamiętam, jak to się zaczęło dokładnie. Wszystko działo się u mnie w mieszkaniu. Byłam w gronie przyjaciół. Dobrze się bawiliśmy, był też jakiś alkohol. I facet, który się do mnie przystawiał. Zdaje się, że coś między nami zaszło. Nie wiem, jakim cudem - nie pociągał mnie w najmniejszym stopniu, nie był w moim typie, a ja nie szukałam tego wieczoru niczego poza wesoło spędzonym czasem wśród ludzi, z którymi dobrze się czułam. 

Nie wiem, kto wpadł na pomysł zatuszowania całej sprawy. W tamtej chwili wydawało się, że interwencja jest potrzebna - facet mnie straszył. Postanowiliśmy go spić - każdy po kolei stukał się z nim wypełnionym przezroczystą cieczą kielonkiem, aż w końcu zasnął nieprzytomny gdzieś w kącie pokoju. Zgodnie wypiliśmy wtedy po jeszcze jednym głębszym. Na odwagę. A potem jeden z nas, nazwijmy go J., podszedł do śpiącego z nożem i metodycznie przystąpił do dzieła.

Właściwie nie było dużo krwi. Pamiętam, że byłam zaskoczona, jak łatwo przeobrazić człowieka w bezkształtną stertę plastrów mięsa. Po zakończeniu całej operacji włożyliśmy kawałki martwego ciała do pudełka po butach, które z kolei umieściliśmy w skrytce pod podłogą. O tej skrytce nie wiedział ani mój mąż, ani dzieci. Uznałam, że jestem w stanie żyć z tą straszną tajemnicą ukrytą pod deskami, po których codziennie stąpaliśmy.

Widzicie? To musiał być sen. Takie rzeczy się nie zdarzają. A nawet jeśli, to nie przechodzi się nad nimi to porządku dziennego. Gdyby to był kryminał, już dawno siedzielibyśmy za kratkami za morderstwo. W każdym razie na pewno ja. Po tym wszystkim (jakim wszystkim? Przecież nic się nie zdarzyło) musiałam obiecać przyjaciołom, że w razie czego całą winę biorę na siebie. Ich tam nie było.

Ale to nie wszystko. Ciało, a raczej fragmenty ciała, które przez kilka lat znajdowałyby się tuż pod deskami mojej podłogi, musiałoby już ulec rozkładowi. A gdyby tak było, powinien temu towarzyszyć niemożliwy do zignorowania smród. Ktoś już dawno zwróciłby na niego uwagę. Mąż. Dzieci. Odwiedzający nas znajomi. Nie da się żyć przez kilka lat z trupem w jednym mieszkaniu i nawet tego nie zauważyć.

Coś jednak było nie w porządku. Od pewnego czasu zauważyłam, że moi przyjaciele, którzy byli wtedy razem ze mną, podczas wspólnych spotkań rzucają w moim kierunku znaczące spojrzenia i aluzje. Od czasu do czasu w trakcie zwykłej rozmowy na jakiś luźny temat słyszałam: "Ale wiesz, że od tego nie uciekniesz, prawda?"

Zaczęłam wpadać w panikę. Koszmarem stały się ranki, kiedy otwierałam oczy, zadowolona po przespanej nocy i nagle spadał na mnie ciężar skrywanej tajemnicy. Nadal wierzyłam, że to wszystko było tylko złym snem, ale chciałam, żeby ktoś mnie o tym zapewnił. Tymczasem bałam się zapytać.

Do czasu. Przyszedł taki moment, w którym nie wytrzymałam. Podczas wspólnej imprezy z przyjaciółmi zaczęłam płakać. Krzycząc, rzucałam w kierunku moich wspólników pytania: 
- To zdarzyło się naprawdę, mam rację?
- Sprawdźmy - odpowiedział ktoś w końcu.

Poszliśmy razem do mojego domu. W środku nikogo nie było, mogliśmy bez problemu otworzyć skrytkę w podłodze. A tam, ku mojemu przerażeniu, spoczywało fioletowe pudło po butach. Wyglądało dokładnie tak, jak je zapamiętałam, nie było nawet pokryte kurzem. A w środku znajdowały się pocięte na niewielkie kawałki zwłoki, które mimo upływu lat wyglądały wciąż tak samo.

Poczułam, że otacza mnie coś strasznego, rodzaj gęstej mgły, w której nie jestem w stanie wykonać nawet żadnego kroku. Tymczasem coś przecież musiałam zrobić. Nie chciałam iść do więzienia. Nie mogłam! Byłam matką trójki dzieci, wiodłam szczęśliwe, stabilne życie. Przed sobą miałam dowód dokonanej zbrodni. Dowód, którego policja swego czasu na pewno poszukiwała. Przecież ten facet musiał mieć jakieś nazwisko, adres, rodzinę. Ktoś musiał zgłosić zaginięcie. To, że przez cały ten czas trzymałam pod podłogą zwłoki było już wystarczająco straszne. Teraz musiałam się po raz kolejny zmierzyć z faktem, że to moja ofiara. I podjąć jakieś działania.

Rozpuścić zwłoki w kwasie? Nie, naoglądałam się za dużo Breaking Bad. Któryś z przyjaciół zasugerował rozsypanie fragmentów ciała na dużej przestrzeni w jakimś odległym lesie, ale natychmiast został zakrzyczany - to byłoby podawanie policji dowodów na tacy, przecież w ten sposób zwłoki zostałyby prędzej czy później znalezione, a biorąc pod uwagę okoliczności, sprawie towarzyszyłby powiew sensacji. Zakopać? Na przykład na plaży? Nie. Tam wiele osób spaceruje z psami. Psy wyczują i wykopią.

__________
Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak z dźwięku budzika wyrywającego mnie ze snu.


piątek, 16 września 2016

Irlandzka notka optymistyczna

Siedzę sobie w tej Irlandii już trochę ponad miesiąc. Życie zaczyna się nam powoli normować. Przez wrzutkę na listy co kilka dni wpadają nam różne papiery świadczące o tym, że faktycznie tu mieszkamy - zaświadczenia o nadaniu różnych numerów, karty ubezpieczenia zdrowotnego, karta związana z "public services", co do której pojęcia nie mam, do czego ma służyć, ale zawiera moje zdjęcie, na którym wyszłam jeszcze gorzej niż na tym, które mam w amerykańskim prawie jazdy. Ach, i dziś ją pokazałam przy okazji odbierania na poczcie listu poleconego.
Dzieje się dużo, ale w jakiś taki spokojny sposób. Może dlatego, że to już czwarty kraj (poza Polską), w którym mieszkam i łatwiej jest mi ogarnąć rzeczywistość. Poza tym wszystko siłą rzeczy musi się toczyć według dość sztywnego harmonogramu. Od 31 sierpnia moje najstarsze dziecko jest uczennicą i w określonych godzinach trzeba ją odstawiać i odbierać z placówki. Paradoksalnie mam wrażenie, że osobie tak chaotycznej jak ja takie sztywne ramy bardzo dobrze robią. 

Chodzę dużo na piechotę. Tutaj się nie myliłam - w Stanach rzeczywiście brakowało mi spacerów, takich, które zaczynają się i kończą za drzwiami domu (tak, znów piję do tego, że nie muszę mieć samochodu). Moja smartfonowa aplikacja twierdzi, że codziennie mam w nogach kilka ładnych kilometrów. 

Wiecie, co mi się tu podoba? Że podczas takich zwykłych, codziennych czynności ma się wokół siebie ludzi. Idę na przykład na stację DART-u, czekam na pociąg, zamykam oczy i słyszę wokół siebie rozmowy. Mam wrażenie, że wszyscy tu bardzo chętnie ze sobą rozmawiają. I że gdyby tak to nagrać, a potem spisać, to można by uzyskać co najmniej fragment jakiegoś scenopisu. Nawet te pytania o moje bliźniaki, które słyszę wszędzie, tu są jakby bardziej zróżnicowane. Wczoraj na przykład jeden starszy pan przyglądając się mojemu wózkowi spytał, czy dobrze mu się wydaje, że jedna z dziewczyn ma bardziej dominujący charakter. Cóż - trafił, ale nie oszukujmy się, miał 50% szans. Tak czy siak zaczął mi potem mówić o tym, że interesuje się bliźniętami jako tematem i trochę o tym czyta. 

Mili są ci ludzie. Któregoś dnia bolała mnie głowa. Zaszłam do apteki i poprosiłam o jakieś środki przeciwbólowe. Aptekarka upewniła się, że to dla mnie, po czym poszła na zaplecze i wróciła z kubkiem wody, żebym mogła od razu połknąć i popić tabletki. Zupełnie nieproszeni o to ludzie pomagają mi z wózkiem tak często, że aż boję się, że w końcu przestanę to zauważać. Wczoraj weszłam z dziećmi do Disney Store i ekspedientka od razu do mnie podeszła informując, że jak coś to z tyłu sklepu mają windę. A jeśli już o windach mowa, to kiedyś, jakoś w pierwszych dniach mojego pobytu tutaj, kilkoro starszych ludzi na mój widok wysiadło z windy na dworcu, tak żebyśmy ja i moje wypełniające wózek córki mogły pojechać pierwsze. Było mi głupio, ale oni byli cali w uśmiechach i machali dziewczynom. Może brzmi to wszystko za bardzo optymistycznie, wszak idealnie nie jest nigdzie, ale słowo daję - tu jest sympatycznie.

I nawet trochę swojsko. Dawid wczoraj stwierdził, że tutejsze nazwy przypominają mu Warcrafta:
- Black Rock to tak jakby miasto orków, Booterstown - krasnoludów, a Dun Laoghaire elfów - tłumaczył mi wczoraj w pociągu.

No i fajnie. Początki mieszkania w Szwajcarii i Stanach wspominam kiepsko. W pierwszym z tych miejsc długo czułam się obco i jakby bezradnie. W Stanach byłam przez długi czas dość samotna - miejscowych jeszcze nie znałam, a kontakt ze znajomymi ze Starego Kontynentu utrudniała mi różnica w czasie. Tu w zasadzie dopiero jestem na etapie zawierania pierwszych znajomości, ale i tak codziennie rozmawiam kilka razy dziennie z przypadkowo spotkanymi ludźmi. ;-) 

Ale nie martwcie się. Póki pogoda dopisuje, mogę sobie pozwolić na tryskanie optymizmem. Czekam na obiecany deszcz. Już kilka razy zawitał, ale na krótko, po czym zawsze wychodziło zza chmur piękne słońce, troskliwie susząc moje biedne pranie.

Ughm, chyba czas odstawić klawiaturę.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Jesienią pranie się suszy*

Cześć. Pamiętacie jeszcze moje pralkowe przygody? Jeśli kogoś ominęły, a jest ciekawy, może zajrzeć tutaj. Kto mniej ciekaw, niech nie czyni sobie wyrzutów. To ta kategoria wiedzy, bez której można żyć.

Tymczasem pomyślałam, że opowiem Wam trochę więcej o praniu w Irlandii. A konkretnie praniu w moim wydaniu, bowiem przebieg i jakość tej czynności są w XXI wieku uzależnione od różnych spraw bytowych. A tym aktualnie jest nieco inaczej niż bywało. Największa różnica sprowadza się do tego, że po raz pierwszy od 2008 roku muszę się martwić o to, co dzieje się z praniem pomiędzy robotą, którą odwala maszyna, a czynnością układania ciuchów. W Szwajcarii mieliśmy do dyspozycji w piwnicy spore pomieszczenie, które pełniło funkcję suszarni, w Stanach we wszystkich zamieszkiwanych przez nas miejscach mieliśmy rewelacyjnie działającą suszarkę. A przy takiej ilości prania, jaką potrafi wyprodukować pięć osób, to naprawdę ma znaczenie.

Nie chodzi o czas. Tak naprawdę wystawianie "zwykłej" suszarki i wieszanie na niej ubrań nie zajmuje go jakoś kosmicznie dużo, poza tym da się przy tym słuchać audiobooka. Chodzi raczej o miejsce. To koromysło zajmuje go raczej sporo. Poza tym, kiedy używałam go dawno temu w Krakowie, wieszałam na nim ciuchy należące tylko do dwóch osób. Przy pięciu jest tego o wiele więcej i nagle czynnik miejsca (na suszarce, jak i na suszarki) jest już istotny. No bo wiecie - raz, że trzeba to wszystko zmieścić, potem to musi odpowiednio szybko wyschnąć, bo następne pranie jest tuż-tuż. Tymczasem jak na złość to wszystko schło koszmarnie wolno, a sterta w łazience rosła w dramatycznym tempie.

Po kilku dniach funkcjonowania z pralką bez funkcji suszenia, za to z trójką radośnie brudzących się dzieci doszłam do wniosku, że mam problem. I że chyba coś robię źle. No bo przecież to nie jest tak, że wszyscy wokół mają te mechaniczne suszarki. Ba, ja sama przeżyłam bez niej większość swojego życia. Nie było czegoś takiego również w moim rodzinnym domu, a razem z bratem i rodzicami była nas czwórka, więc trochę brudów musieliśmy produkować. Zaczęłam przywoływać odległe wspomnienia: no tak, suszyliśmy nie tylko na takim rozstawianym koromyśle, ale jeszcze na balkonie. Tu balkonu nie mamy, ale bez przesady, ten w bloku, w którym się wychowałam, nie był jakiś ogromny, coś tam się dało powiesić, ale szaleństwa raczej nie było. Choć "trochę" na pewno robi znaczącą różnicę. Zdaje się też, że mieliśmy sznurki nad wanną. Tak czy siak, coś trzeba było wymyślić. Nie mogło być przecież tak, że bez suszarki się nie da, a moje odczuwanie jej braku to efekt tego, że coś tam mi się w czterech literach przewróciło, no nie?

I nagle mnie olśniło: ten sznurek, który jest rozwieszony przez całą szerokość podwórka, powinien być lepszy niż linki na balkonie czy nad wanną. Problem tkwił tylko w pogodzie. No wiecie - Irlandia. W ostatnią sobotę deszcz padał siedem razy (albo i więcej, a ja straciłam rachubę). Co prawda pomiędzy tymi epizodami wychodziło piękne słońce, ale takie warunki suszenie prania lekko jednak komplikują. No chyba że założymy, że całe dnie spędzałabym gapiąc się za okno i okazjonalnie biegając wzdłuż sznurka, ściągając w trybie ekspresowym zagrożone zmoknięciem pranie.

Wizja nieustającej obserwacji pogody jakoś mnie nie pociągała, postanowiłam zatem zdać się na prognozy. Przez kilka kolejnych dni wyglądało to mało optymistycznie, ale oto na horyzoncie pojawiła się środa z obietnicą zerowych opadów i pięknego słońca na błękitnym niebie.

Przygotowania rozpoczęłam już poprzedniego wieczoru. Przed udaniem się spać wepchnęłam część zalegających w łazience brudnych ciuchów do pralki. Rano ochoczo przystąpiłam do procesu rozwieszania (no dobra, nie do końca ja. Ale pomysł był mój!). I wiecie co? Nasz sąsiad robił dokładnie to samo. A ponieważ jest Irlandczykiem, to musiał wiedzieć co robi.

I tak oto stwierdziłam, że suszarki to przereklamowana sprawa. Wystarczy solidny sznur i podwórko. No i prognoza pogody.

Poza tym pierwsze rozwieszanie prania było nawet pewną rozrywką dla dzieci. Kolejne już nie bardzo, ale cel został osiągnięty: wyzerowałam backloga z łazienkowej podłogi.

Więcej wieści z Irlandii już wkrótce.

P.S. To nie jest tak, że tu nie ma suszarek. Po prostu my jej nie mamy.

________
* Tak zaczynał się wiersz, który napisał mój kolega z podstawówki. Polonistka kazała nam pisać wiersze o jesieni i on wybrał sobie takie dość praktyczne ujęcie tematu.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Nowe początki

Jak wiadomo, planowanie nie ma żadnego sensu, bo jak przychodzi co do czego, życie i tak ustawia nas po swojemu. Mimo iż każde z nas odwiedzało Irlandię kilkakrotnie w przeszłości, to tak naprawdę dopiero teraz się jej uczymy. Nie żeby coś było nie tak - póki co obojgu nam się tu podoba, nawet jeśli mieszkamy nie do końca tam gdzie planowaliśmy i nie do końca tak jak planowaliśmy.

Praktycznie w przypadku wszystkich krajów, do których się przeprowadzaliśmy, ostrzegano nas, że ze względu na fakt posiadania przez nas kotów znalezienie mieszkania nie będzie łatwym zadaniem. Cóż - albo informacje te były mocno przesadzone, albo do tej pory zwyczajnie mieliśmy szczęście. Zarówno w Szwajcarii, jak i w Kalifornii znaleźliśmy mieszkania już pierwszego dnia poszukiwań. Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja z Irlandią - tu rzeczywiście pojawiły się pewne schody. Nie dość, że koty zdają się nie być szczególnie chcianymi lokatorami, to i samych nieruchomości pod wynajem było jakoś niewiele. A te, które się pojawiały, często miały dziwną cenę. Ok, daleko im do bańki cenowej z Doliny Krzemowej, ale i tak... W końcu znaleźliśmy dom w Dún Laoghaire, spełniający nasze założenia.

Znaleźliśmy też szkołę dla Emilki, a raczej dwie (co wynika z tego, że długo nie wiedzieliśmy, gdzie właściwie będziemy mieszkać, a rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami).

Jednym z czynników, które sprawiły, że Irlandia wydała się nam krajem przyjemnym do mieszkania, była kwestia bezpieczeństwa. No wiecie - w Kalifornii są trzęsienia ziemi, pożary, węże, pająki... Tego wszystkiego miało tu nie być. Tymczasem podczas pierwszego tygodnia pobytu na Zielonej Wyspie zaliczyliśmy:
- pożar, który miał wprawdzie miejsce jakieś 10km od nas, ale spowodował chmurę dymu wędrującą swobodnie nad naszym miasteczkiem oraz smród spalenizny, który czuć było jeszcze kolejnego ranka,
- spotkanie z pająkiem rozmiarów, jakich w Kalifornii nie widywałam. Co gorsza, pająk siedział sobie w naszej kuchni, a przeniesiony w kieliszki na zewnątrz zaczął biec z powrotem w kierunku naszego domu.

Z rzeczy, które póki co idą zgodnie z planem i przewidywaniami mogę wymienić:
- dwa krany w kuchni (tak - osobny do gorącej wody i osoby do zimnej. Ten kto na to wpadł chyba nigdy nie zmywał naczyń);
- sznurek do odpalania prysznica;
- przycisk w kabinie prysznicowej, dzięki któremu woda w ogóle leci (zazwyczaj myjąc się wyobrażam sobie spięcie w całym tym ustrojstwie);
- brak konieczności jeżdżenia samochodem (5 minut od domu mamy duże Tesco, do Emilki szkoły pieszo idzie się kwadrans, a przystanek autobusowy, z którego można pojechać bezpośrednio do centrum Dublina mamy za rogiem);
- polskie produkty (ciekawe, kiedy Dawidowi znudzą się kabanosy);
- deszcz (padało dopiero raz, ale jeśli wierzyć prognozom pogody, to będzie tego deszczu dużo więcej).

Mamy też otoczone murem podwórko ze sznurkiem, na którym można wieszać pranie. Spacerem możemy dojść nad wybrzeże, a po drodze jest restauracja z najlepszym azjatyckim żarciem, z jakim miałam do czynienia od lat. Po okolicy włóczą się koty i przemili ludzie. Pierwsze wrażenia? Jak najbardziej pozytywne. 

środa, 17 sierpnia 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna

Od tygodnia jestem w Irlandii. Moje życie z wolna wychodzi zza rzędów kartonów (choć zanim wyjdzie zza nich tak zupełnie, minie jeszcze pewnie wiele tygodni), a samymi kartonami coraz mniej chce mi się zajmować. Po kilku naprawdę pięknych, słonecznych dniach pogoda zmieniła się dziś w kierunku czegoś, czego wielu oczekuje po tej części świata: jest szaro i zanosi się na deszcz. Czas na krótkie spojrzenie wstecz.

Bo przecież miało być o Kalifornii: kilka zdań o tych czterech spędzonych tam latach. Czasie, który minął mi jakoś dziwnie szybko - z jednej strony miałam wrażenie, że to krótki epizod, z drugiej jednak okazywało się nagle, że w tym epizodzie pomieściło się mnóstwo spraw, które same z siebie zajmują przecież sporo czasu: przyzwyczajenie do kompletnie innego stylu życia, odchowanie najstarszej córki od poziomu bobasa do etapu dziewczynki opowiadającej wszem o wobec o procesie mitozy, druga ciąża, której efektem było pojawianie się na świecie dwóch kolejnych córek i odchowanie bliźniaków do etapu względnie ogarnialnego. Zmieściło się tam również pokonywanie najrozmaitszych lęków. Celowo nie piszę “pokonanie” - bo tak naprawdę wciąż boję się jazdy samochodem i trzęsień ziemi. Na swój sposób nauczyłam się jednak z tym żyć. Wreszcie, we wspomnianym epizodzie zmieściło się zawiązanie wspaniałych znajomości, których już teraz mi brakuje.

Przyzwyczajanie się do Kalifornii nie było proste. Wszystko było kompletnie inne i raziło moje europejskie przyzwyczajenia. Życie bez samochodu okazywało się niemożliwe - no, chyba że ktoś zakłada, że będzie spędzał cały czas w domu lub na podwórku. Swego czasu próbowałam. Zdaje się, że nie wsiadłam za kółko przez jakieś trzy czy cztery tygodnie, zanim ostatecznie się poddałam. Wszystko inne też bardzo się różniło: robienie zakupów, system przedszkoli, chodzenie do lekarza, załatwianie czegokolwiek z jakąkolwiek instytucją przez telefon (automaty obsługujące telefony to zło. Umawianie się za ich pośrednictwem np. na egzamin na prawo jazdy to zło jeszcze większe)… Wszystko to, jak również poczucie, że zostałam z tym sama i nie mam komu się wypłakać, kompletnie mi nie służyło. Gdyby to było takie proste, wsiadłabym w pierwszy samolot do Europy, wynajęła paskudny pokój blisko głównej ulicy którejś z europejskich stolic i starała się zarobić na czynsz na deptaku śpiewając i zbierając datki do kapelusza. Wszystko, byle tylko wyrwać się z tego kompletnie innego świata, w którym nie mogłam jak człowiek po prostu wyjść z domu i łazić godzinami po ulicach, mijając ludzi, wpadając do przypadkowego baru na przypadkowe piwo, podjeżdżając od czasu do czasu przypadkowym tramwajem dwa czy trzy przystanki.

A potem coś się zmieniło. Ni stąd ni zowąd zaczęłam poznawać mnóstwo ludzi - niekiedy nawet całymi chmarami, do tego stopnia, że gdyby nie genialny wynalazek Facebooka zapewne sporo czasu zajęłoby mi ogarnięcie tych wszystkich nowych znajomości. Ciągle do kogoś jechałam, ktoś jechał do mnie, zaczęły się wspólne wyjścia - z dziećmi i bez dzieci. I choć z czasem nauczyłam się lubić w Dolinie Krzemowej całe mnóstwo rzeczy, a nawet zaczęłam uważać, że w pewnej mierze po prostu do tego miejsca pasuję, to wiem, że najbardziej będzie mi brakować spotkanych tam ludzi. 

Wiecie, bo to jest fajne uczucie wiedzieć, że ma się przyjaciół, nawet wśród ludzi którzy są od nas różni, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzamy. Że można to jakoś przeskoczyć i mimo wszystko się lubić. Znaleźć płaszczyznę, na której da się porozumieć pomimo różnic. I być dla siebie fajnym, bez rozliczania się z poglądów i wartości. Czuć, że w razie czego ma się na kogo liczyć. Że są ludzie, którzy się o Ciebie martwią i troszczą. Tacy spoza rodziny, którzy na dobrą sprawę mają prawo uznać, że Twoje życie to nie ich sprawa. Z ludźmi, których spotkałam w Dolinie Krzemowej
mogłabym chyba mieszkać w każdym miejscu na ziemi.

Za tymi znajomościami na pewno jeszcze zatęsknię. Ba - już teraz mi ich brakuje. Z niektórymi udało mi się już spotkać w Europie. Na pewno nie po raz ostatni. 


Jasne, że będę tęsknić za Kalifonią. Ale Irlandia też jest fajna. 

czwartek, 28 lipca 2016

Pogłoska o mojej śmierci była przesadzona

To nie będzie fascynująca notka. Ot, kilka słów wyjaśnienia gdzie byłam, dlaczego mnie nie było i co będzie dalej.

No więc, moi mili, jak to rzekł Mark Twain, the report of my death was an exaggeration.

Żyję. I nie jest tak, że nie mam o czym tu pisać. Mam tego tyle, że sama nie wiem od czego zacząć. I, jak na złość, w świecie pozakomputerowym mam do mentalnego ogarnięcia taki stos spraw, że blog dostał urlop. A za dzisiejszą notkę podziękujcie Karolci. Byłam dziś u niej i namawiała mnie do pisania. No to piszę. Bo tak szczerze mówiąc, to już sama się za tym miejscem stęskniłam.

Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
To powyższe, to Henryk Sienkiewicz, a konkretnie - Ogniem i mieczem. Oczywiście obecnie mamy rok 2016, ale reszta się tak jakby zgadza. Do totalnych klęsk wprawdzie nie dochodzi (odpukać), natomiast z całą pewnością jest dziwnie i mają miejsca nadzwyczajne wydarzenia.

Zaczęło się chyba od tego, że zaczęłam grać na gitarze. Sama nie wiem, co mnie napadło - ot, pewnego dnia uświadomiłam sobie, że gitara to instrument odgrywający sporą rolę w muzyce, której lubię słuchać. Tak się składa, że lubię śpiewać i pomyślałam sobie, że jakbym się do tego jeszcze nauczyła grać, to znacznie podniosłoby to moje możliwości pełnego przeżywania muzyki. Na chwilę obecną muszę przyznać, że wielkiego talentu u siebie nie odkryłam, ale chodzi o frajdę, no nie?

Stwierdziwszy, że jak szaleć to szaleć, zapisałam się na kurs jazdy na łyżwach. W dzieciństwie niby zawsze chciałam, ale trochę nie było jak. Okazało się, że mając ponad trzydzieści lat mam już jak, ale mało co z tego wychodzi. Czegoś tam się niby nauczyłam i nawet bywało, że sprawiało mi to frajdę, ale szału nie było. No i nigdy nie odważyłam się wyjechać na środek lodowiska.

Potem naszła mnie refleksja, że w sumie to dawniej wykorzystywałam komputer do trochę szerszych celów niż obecnie i postanowiłam trochę do tego wrócić. Udało mi się to tak skutecznie, że obecnie rzadko kiedy zdarza mi się dzień bez dłubania jakiegoś cosia. Wygląda na to, że pomysł był rewelacyjny i dzięki niemu oszczędzę na wielu płaszczyznach - ciuchach, kosmetykach etc. Bo mąż z jakiegoś powodu bardziej się cieszy z żony piszącej coś w Pythonie niż z takiej, która wróciła od fryzjera. 

No a potem poszłam na całość i wyjechałam z Kalifornii.

Pomysł nie pojawił się jakoś nagle. Właściwie to o opuszczeniem tej mlekiem i miodem płynącej krainy myśleliśmy już od dość dawna. Mam jednak poczucie, że to opuszczanie Kalifornii odbyło się jakoś na szybko i że nie ze wszystkimi pożegnałam się tak jak chciałam. Z drugiej jednak strony pożegnania nie zawsze są dobre, a odległości w dzisiejszych czasach czasem znaczą tak mało, że nie jest wykluczone, iż wszystkich tych, którym nie zdążyłam powiedzieć "papa" jeszcze zobaczę. 

O samym opuszczaniu USA i o tym, czym były dla mnie cztery lata tam spędzone, powinnam napisać chyba osobnego posta. Jak ktoś mnie kopnie i przypomni, to napiszę.

Tymczasem informuję, że moje notki od teraz będą miały nieco bardziej irlandzki charakter. Zielona Wyspa po kilku odrzuceniach z naszej strony w końcu zdołała nas przyciągnąć. Przygoda trwa zatem nadal - a ja jak zwykle obiecuję sobie, że to już jej ostatni etap. Zaczynam dochodzić do wniosku, że przeprowadzić można się w każdych warunkach w niemal każde miejsce na świecie, ale wierzcie mi - to trochę męcząca sprawa.

Dość tej nudy. Następne razy będą o Kalifornii, o tym jak zgubiłam garnek z bigosem itd.

    niedziela, 12 czerwca 2016

    Zuryskie perypetie, czyli odkażanie karaluchów

    Do końca stresowałam się tym, że na miejscu nie mamy zaklepanego żadnego noclegu. Wprawdzie sytuacje, w których wyjeżdżaliśmy dokądś nie wiedząc, gdzie będziemy spali, już się zdarzały, ale to było w czasach przeddzieciowych. Wtedy wędrówka po hotelach, pytania o cenę i kalkulowanie, na co właściwie nas stać, nie była jakimś szczytem szaleństwa. Inaczej przedstawia się sytuacja, gdy w grę wchodzi trójka małych dzieci.

    D. zapewniał, że jakoś to będzie, a ja starałam się wierzyć tym lakonicznym zapewnieniom. W końcu nie wybieraliśmy się w jakieś nieznane miejsce - w Zurychu mieszkaliśmy przez kilka ładnych lat, urodziła się tam jedna z naszych córek. Tym razem pobyt miał trwać tylko kilka dni - ot, taki przystanek w drodze na wakacje w Polsce. D. miał w tym czasie pracować w tamtejszym biurze, a ja z dziewczynami planowałam długie wędrówki nad jeziorem. Tak na dobrą sprawę w ciągu dnia nie potrzebowaliśmy żadnego lokum. Gdzieś jednak musieliśmy trzymać walizki. No i spać.

    Na widok znajomego, białego budynku z niebieskimi balkonami nieco się zdziwiłam. To tutaj zamieszkaliśmy jesienią 2008 roku jako bezdzietna, kompletnie zielona w kwestii emigracji para. Wyprowadzaliśmy się w roku 2012, jako rodzice rocznego dziecka, zostawiając za sobą masę wspomnień i kilka plam z czerwonego wina na dywanie. Nie bardzo rozumiałam, co robimy w tym miejscu latem roku 2016. Przecież to zwykły blok, nie hotel.

    - Pamiętasz, mieliśmy jeden dorobiony klucz - zaczął mi tłumaczyć D. - Nie oddałem go przed wyprowadzką. Możemy tu kilka dni posiedzieć... Nikt się nie czepi.
    - No ale jak to - powątpiewałam. - Tam nikt nie mieszka, czy jak?
    - Mieszka jedna kobieta. Ale ona wynajmuje tylko jeden pokój, dwa pozostałe są wolne... Wytłumaczymy jej co i jak.
    - A właściciel?
    - Podczas tych czterech lat, kiedy tu mieszkaliśmy, jakoś nas nie odwiedzał. Dlaczego miałby to robić teraz?

    Probowałam oponować, mówić o sąsiadach, z których któryś przecież nas zauważy i zawiadomi właściciela mieszkania, a może nawet policję. W końcu to, co robiliśmy, było poniekąd włamaniem. Wizja wylądowania na ulicy z bagażem i trójką dzieci w środku nocy wydawała się zarówno przerażająca, jak i całkiem realna. Ale nie dla mojego męża - ochoczo przystąpił do wnoszenia po schodach naszego zamkniętego w kilku walizkach dobytku.

    Kobieta, które zamieszkiwała jeden pokój w dobrze mi znanym mieszkaniu na Zurlindenstrasse w Zurychu miała krótkie, jasne i kręcone włosy. Zgodziła się na nasz tymczasowy pobyt, choć nie była nim zachwycona.
    - To się wyda - twierdziła. - Poza tym ja już o was słyszałam. Chodzicie po ludziach, wmawiacie im, że przeprowadzacie się ze Stanów do Irlandii, a tak naprawdę badacie grunt tu, na miejscu...
    - To tylko kilka dni - szeptał mi D., widząc moje przerażone spojrzenie. - Jutro rano wyjdź gdzieś z dziećmi, możesz je nawet spróbować zostawić w jakimś przedszkolu.
    - Oszalałeś?! Przecież szwajcarskie przedszkola są koszmarnie drogie.
    - No są, ale to tylko kilka dni. Poza tym w ten sposób, gdyby właściciel zajrzał tu w ciągu dnia, to zwyczajnie nas nie zastanie.

    Następnego dnia rzeczywiście poszłam do pobliskiego przedszkola. Cena za pojedynczy dzień dla trójki moich dzieci znacznie przekraczała to, co musielibyśmy zapłacić za nocleg w hotelu. Czy mój mąż zwariował? Postanowiłam do niego zadzwonić.
    - Słuchaj, czy my naprawdę nie możemy wynająć pokoju w hotelu? To o wiele tańsze niż przedszkole i nie musielibyśmy się cykać z tym, że ktoś nas nakryje...
    - Ech, ty nic nie rozumiesz - usłyszałam w słuchawce głos męża. - W tym mieszkaniu zostały nasze walizki, a dziś i tak tam nie wrócimy.
    - Dlaczego nie?!
    - Bo będzie tam przeprowadzane odkażanie karaluchów - wyjaśnił małżonek i mniej więcej wtedy się obudziłam.

    _______________
    Ciekawostka: sny, w których nielegalnie pojawiam się w różnych zamieszkiwanych przeze mnie w przeszłości miejscach zdarzają mi się regularnie. Dość często na przykład po imprezie w Warszawie ląduję w domu w pobliżu skrzyżowania Woronicza z Wołoską, w którym kiedyś wynajmowałam pokój. Otwieram sobie drzwi kluczem, którego nigdy nie zwróciłam i po cichu pomykam schodami na górę, w nadziei, że nikt mnie po drodze nie spotkam. Również mieszkanie w Zurychu odwiedzam od czasu do czasu. Przy jednej z takich sennych wizyt zorientowałam się, że w 2012 roku zostawiłam tam wszystkie swoje buty.


    wtorek, 7 czerwca 2016

    Agata i jej pralki. Historia na rozdziały podzielona

    Podobno do wytrwałych świat należy, a sukces to przede wszystkim ciężka praca, którą talent może zaledwie wspierać. Brzmi fajnie i motywująco. Ale moje skille w zakresie używania pralki najwyraźniej nie mają o tym wszystkim zielonego pojęcia.

    Zawsze było źle. W dzieciństwie miałam szczęście - temat prania rozgrywał się jakby poza mną i chyba wszystkim to pasowało. Oczywiście od czasu do czasu coś tam zebrałam, przełożyłam i wymieniłam, ale ogólnie rzecz biorąc można stwierdzić, że choć w rodzicielskim domu miałam różne obowiązki, to jakoś te związane z pralką do nich raczej nie należały. A potem poszłam na studia. I wtedy zaczął się koszmar.

    I - Czas bez pralki

    Mieszkanie, w którym wylądowałam w wieku lat dziewiętnastu, pralki nie posiadało. Zdaje się, że w tamtych czasach nie była to jakaś niecodzienna sytuacja. Z tego co kojarzę wielu moich znajomych ze studiów na UJ również nie dysponowało pralką. Okoliczność ta warunkowała oczywiście regularność wizyt u rodziców. Coś tam zawsze dawało się przeprać ręcznie, ale tak czy siak raz na kilka tygodni wsiadałam do pociągu obarczona olbrzymim plecakiem wypchanym brudnymi ciuchami. Możecie mi wierzyć lub nie, ale ten rodzaj transportu odzieży doprowadziłam niemal do perfekcji i w szczytowym okresie moich logistycznych zmagań z praniem w miejscu oddalonym o 300 km od miasta, w którym mieszkałam, potrafiłam wbiegać do pociągu z dwoma plecakami ze stelażem. I tylko raz ktoś miał do mnie pretensje, że moje klamoty zajmują tyle miejsca.

    Stan bezpralkowia trwał jakiś czas. Jak na złość wszystkie mieszkania, przez które w tym czasie przewinęła się moja skromna osoba, nie miały pralki. Za to jedno z nich miało wannę w kuchni. Coś za coś - nie można mieć wszystkiego.

    Wszystko to wpływało dobrze na relacje w mojej rodzinie - jako że wpadałam zwykle na weekend, a jedna pralka nie dawała rady takim stosom ciuchów, to trzeba było czasem zwracać się o pomoc do ciotki.

    Pytanie, które zadaję sobie do dziś, brzmi: "dlaczego ja po prostu nie kupiłam sobie pralki?". Pralki tanie nie są, ale rehabilitacja kręgosłupa, którą zaliczyłam kilka lat później, też trochę kosztowała. No ale dzięki temu wszystkiemu ta notka zyskała kilka dodatkowych linijek.


    II - Czas pralki zaborczej

    Zwrot akcji nastąpił w momencie, w którym wprowadziłam się do mieszkania D. Tam pralka była. I to taka, jaką zawsze chciałam mieć - otwierana z przodu, z szybką, przez którą widać było kręcące się w środku pranie. Nie wiem co mnie napadało, ale przez jakiś czas lubiłam ludziom wmawiać, że lubię się na to patrzeć. Jakimś cudem niektórzy uwierzyli.

    Pralka znacząco podniosła jakość moich podróży do rodziców - mogłam je odbywać w towarzystwie małego, podręcznego plecaczka, a sam pobyt nie był już absurdalnym wyścigiem z czasem. Nie było jednak aż tak idealnie - pralka, którą miałam do dyspozycji, była bowiem sprzętem krnąbrnym i zaborczym. Potrafiła wałkować w sobie ciuchy przez dobre trzy czy cztery godziny bez żadnego wyraźnego powodu. Bywały też jakieś problemy z otwieraniem jej po zakończeniu programu. Jakie - nie pamiętam i pamiętać nie chcę.


    III - Czas pralki z opcji niemieckiej

    W 2006 roku wyjechałam na półroczne stypendium do Niemiec. Mieszkałam w akademiku, w którym ogólnie rzecz biorąc było mi bardzo wygodnie. Pomijając kwestię prania.

    Wyobraźcie sobie wielki budynek, składający się z dwóch skrzydeł. Każde ze skrzydeł miało pięć pięter, a każde piętro - 14 pojedynczych pokoi dla studentów. W piwnicy akademika były trzy pralki, którymi jakoś musieliśmy się dzielić. Aby ułatwić organizację tego wszystkiego, obowiązywała specjalna lista zapisów. Niby prosta sprawa - zejść do piwnicy, dopisać się do odpowiednich rubryk, w odpowiednim czasie przyjść z klamotami, uprać, wywiesić, wrócić do pokoju...

    Tylko że nie.

    Wizja tych niemieckich pralek jakoś mnie przerażała. Weteranem prania nie byłam, te stojące w piwnicy akademika wyglądały kompletnie inaczej niż te, których dotychczas używałam. Niby była do nich jakaś instrukcja, ale po niemiecku. Pokażcie mi człowieka, który z ochotą przystąpi do czytania instrukcji pralki po niemiecku.

    W końcu jednak doszłam do momentu, w którym kończyły mi się ciuchy, a pranie ręczne zrobiło się nieco uciążliwe. Zeszłam do piwnicy, gotowa zapisać się na pierwszy lepszy termin...

    ...który wypadał jakoś tydzień później. O 8 rano. Westchnęłam, litując się nad swoim brakiem przewidywalności i na wszelki wypadek zapisałam się od razu na dwie sesje prania.

    Kilka dni później, zaspana do granic możliwości (żadne z zajęć nie zaczynały mi się o 8, przyzwyczaiłam się do długiego spania rano), stałam przed niemiecką pralką z naręczem wymagających natychmiastowego prania ubrań. Stałam, patrząc bezsilnie na wredną maszynę. To był moment, w którym zorientowałam się, że to cholerne pranie kosztuje. Żeby to koromysło w ogóle zaczęło pracować, należało wrzucić w odpowiednie miejsce kilka moment po 25 eurocentów każda. I wiecie co? Ja tych cholernych monet nie miałam.

    Kolejne podejście do prania też nie wyszło. Tym razem nie miałam ze sobą proszku do prania. No bo kurde - założyłam, że opakowania proszku będą obok pralek. Skoro już ktoś płaci za wodę i prąd, dlaczego nie miałby płacić za sam proszek?!

    Dziś mogę mówić o podwójnym sukcesie. Nie tylko opanowałam obsługę pralek w niemieckiej piwnicy, ale zdołałam przeżyć 10 lat bez opowiadania tej historii komukolwiek. Chyba, że czegoś nie pamiętam.


    IV - Pralki amerykańskie

    Ci, którzy znają mój życiorys, zauważą zapewne, że pominęłam tu dwa etapy: pralki warszawskiej i szwajcarskiej. Musicie wiedzieć, że jakimś cudem obie po prostu działały. Do tego stopnia, że zaczęłam wierzyć, że moje relacje z tymi urządzeniami mogą stać się podobne do tych, którymi może pochwalić się większość śmiertelników.

    W USA pranie zaczęło stanowić dość istotny element mojego życia. Związane to było z dwiema rzeczami:
    - w przeciwieństwie do doświadczeń z Niemiec, Szwajcarii i Warszawy, pralkę miałam w mieszkaniu, nie trzeba było nigdzie schodzić, ani na nic się zapisywać. Mogłam cieszyć się regularnymi sesjami pralniczymi bez niepotrzebnego stresu i zakłóceń na linii towarzysko-sąsiedzkiej.
    - jakoś tak wyszło, że w ciągu kilku lat na świecie pojawiła się trójka moich dzieci, a to oznacza, że prać trzeba często.

    W Stanach, jak to w Stanach, wszystko było na opak. Pralki co prawda działały, ja za to działałam gorzej. Raz na jakiś czas wpadałam we wściekłość, bo okazywało się, że uprałam coś, czego prać w ogóle nie należało. Na przykład pomarańczową kredkę. Dureksa. Pampersa. I tak dalej, i tal dalej. Jakoś to jednak szło. Tyle, że z przygodami.


    V - Pralki irlandzkie

    Pisząc te słowa, mogę się pochwalić kontaktem z zaledwie dwiema irlandzkimi pralkami. Obie były (i przynajmniej jedna z nich jest nadal) wyposażona w opcję suszenia. Suszenia, które nie suszy. Cholerstwo ogrzewa ciuchy do jakiejś masakrycznej temperatury, a ja wyciągam je takie nagrzane i mokre jednocześnie. Tak jest za pierwszym razem, bo muszę przyznać, że w każdym kolejnym suszeniem wszystko jest jakby mniej mokre.

    I tu pojawia się moje pytanie - czy wszystkie pralko-suszarki są takie beznadziejne? Dotychczas miałam do czynienia wyłącznie z suszarkami stanowiącymi względem pralek byt osobny i one działały ok.


    Epilog

    Wiem, ta notka jest od czapy. Ale wszystkie zawarte w niej historie są prawdziwe. Staram się jakoś zatuszować lęk przed jutrzejszym lotem. :)