Jak wiadomo, planowanie nie ma żadnego sensu, bo jak przychodzi co do czego, życie i tak ustawia nas po swojemu. Mimo iż każde z nas odwiedzało Irlandię kilkakrotnie w przeszłości, to tak naprawdę dopiero teraz się jej uczymy. Nie żeby coś było nie tak - póki co obojgu nam się tu podoba, nawet jeśli mieszkamy nie do końca tam gdzie planowaliśmy i nie do końca tak jak planowaliśmy.
Praktycznie w przypadku wszystkich krajów, do których się przeprowadzaliśmy, ostrzegano nas, że ze względu na fakt posiadania przez nas kotów znalezienie mieszkania nie będzie łatwym zadaniem. Cóż - albo informacje te były mocno przesadzone, albo do tej pory zwyczajnie mieliśmy szczęście. Zarówno w Szwajcarii, jak i w Kalifornii znaleźliśmy mieszkania już pierwszego dnia poszukiwań. Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja z Irlandią - tu rzeczywiście pojawiły się pewne schody. Nie dość, że koty zdają się nie być szczególnie chcianymi lokatorami, to i samych nieruchomości pod wynajem było jakoś niewiele. A te, które się pojawiały, często miały dziwną cenę. Ok, daleko im do bańki cenowej z Doliny Krzemowej, ale i tak... W końcu znaleźliśmy dom w Dún Laoghaire, spełniający nasze założenia.
Znaleźliśmy też szkołę dla Emilki, a raczej dwie (co wynika z tego, że długo nie wiedzieliśmy, gdzie właściwie będziemy mieszkać, a rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami).
Jednym z czynników, które sprawiły, że Irlandia wydała się nam krajem przyjemnym do mieszkania, była kwestia bezpieczeństwa. No wiecie - w Kalifornii są trzęsienia ziemi, pożary, węże, pająki... Tego wszystkiego miało tu nie być. Tymczasem podczas pierwszego tygodnia pobytu na Zielonej Wyspie zaliczyliśmy:
- pożar, który miał wprawdzie miejsce jakieś 10km od nas, ale spowodował chmurę dymu wędrującą swobodnie nad naszym miasteczkiem oraz smród spalenizny, który czuć było jeszcze kolejnego ranka,
- spotkanie z pająkiem rozmiarów, jakich w Kalifornii nie widywałam. Co gorsza, pająk siedział sobie w naszej kuchni, a przeniesiony w kieliszki na zewnątrz zaczął biec z powrotem w kierunku naszego domu.
Z rzeczy, które póki co idą zgodnie z planem i przewidywaniami mogę wymienić:
- dwa krany w kuchni (tak - osobny do gorącej wody i osoby do zimnej. Ten kto na to wpadł chyba nigdy nie zmywał naczyń);
- sznurek do odpalania prysznica;
- przycisk w kabinie prysznicowej, dzięki któremu woda w ogóle leci (zazwyczaj myjąc się wyobrażam sobie spięcie w całym tym ustrojstwie);
- brak konieczności jeżdżenia samochodem (5 minut od domu mamy duże Tesco, do Emilki szkoły pieszo idzie się kwadrans, a przystanek autobusowy, z którego można pojechać bezpośrednio do centrum Dublina mamy za rogiem);
- polskie produkty (ciekawe, kiedy Dawidowi znudzą się kabanosy);
- deszcz (padało dopiero raz, ale jeśli wierzyć prognozom pogody, to będzie tego deszczu dużo więcej).
Mamy też otoczone murem podwórko ze sznurkiem, na którym można wieszać pranie. Spacerem możemy dojść nad wybrzeże, a po drodze jest restauracja z najlepszym azjatyckim żarciem, z jakim miałam do czynienia od lat. Po okolicy włóczą się koty i przemili ludzie. Pierwsze wrażenia? Jak najbardziej pozytywne.
Praktycznie w przypadku wszystkich krajów, do których się przeprowadzaliśmy, ostrzegano nas, że ze względu na fakt posiadania przez nas kotów znalezienie mieszkania nie będzie łatwym zadaniem. Cóż - albo informacje te były mocno przesadzone, albo do tej pory zwyczajnie mieliśmy szczęście. Zarówno w Szwajcarii, jak i w Kalifornii znaleźliśmy mieszkania już pierwszego dnia poszukiwań. Nieco inaczej przedstawiała się sytuacja z Irlandią - tu rzeczywiście pojawiły się pewne schody. Nie dość, że koty zdają się nie być szczególnie chcianymi lokatorami, to i samych nieruchomości pod wynajem było jakoś niewiele. A te, które się pojawiały, często miały dziwną cenę. Ok, daleko im do bańki cenowej z Doliny Krzemowej, ale i tak... W końcu znaleźliśmy dom w Dún Laoghaire, spełniający nasze założenia.
Znaleźliśmy też szkołę dla Emilki, a raczej dwie (co wynika z tego, że długo nie wiedzieliśmy, gdzie właściwie będziemy mieszkać, a rok szkolny zbliżał się wielkimi krokami).
Jednym z czynników, które sprawiły, że Irlandia wydała się nam krajem przyjemnym do mieszkania, była kwestia bezpieczeństwa. No wiecie - w Kalifornii są trzęsienia ziemi, pożary, węże, pająki... Tego wszystkiego miało tu nie być. Tymczasem podczas pierwszego tygodnia pobytu na Zielonej Wyspie zaliczyliśmy:
- pożar, który miał wprawdzie miejsce jakieś 10km od nas, ale spowodował chmurę dymu wędrującą swobodnie nad naszym miasteczkiem oraz smród spalenizny, który czuć było jeszcze kolejnego ranka,
- spotkanie z pająkiem rozmiarów, jakich w Kalifornii nie widywałam. Co gorsza, pająk siedział sobie w naszej kuchni, a przeniesiony w kieliszki na zewnątrz zaczął biec z powrotem w kierunku naszego domu.
Z rzeczy, które póki co idą zgodnie z planem i przewidywaniami mogę wymienić:
- dwa krany w kuchni (tak - osobny do gorącej wody i osoby do zimnej. Ten kto na to wpadł chyba nigdy nie zmywał naczyń);
- sznurek do odpalania prysznica;
- przycisk w kabinie prysznicowej, dzięki któremu woda w ogóle leci (zazwyczaj myjąc się wyobrażam sobie spięcie w całym tym ustrojstwie);
- brak konieczności jeżdżenia samochodem (5 minut od domu mamy duże Tesco, do Emilki szkoły pieszo idzie się kwadrans, a przystanek autobusowy, z którego można pojechać bezpośrednio do centrum Dublina mamy za rogiem);
- polskie produkty (ciekawe, kiedy Dawidowi znudzą się kabanosy);
- deszcz (padało dopiero raz, ale jeśli wierzyć prognozom pogody, to będzie tego deszczu dużo więcej).
Mamy też otoczone murem podwórko ze sznurkiem, na którym można wieszać pranie. Spacerem możemy dojść nad wybrzeże, a po drodze jest restauracja z najlepszym azjatyckim żarciem, z jakim miałam do czynienia od lat. Po okolicy włóczą się koty i przemili ludzie. Pierwsze wrażenia? Jak najbardziej pozytywne.
Brr, ten pająk... owszem, słyszałam, że w IE są one duże, ale szczęśliwie podczas wizyty tam żadnego nie spotkałam.
OdpowiedzUsuńOsobne krany, o tak. Jeden z najgłupszych wynalazków świata, relikt przeszłości. Ze sznurkiem i przyciskiem się jeszcze nigdzie nie spotkałam :-D
A wybrzeże piękne, wiadomo :-) (koty na pewno też!)