środa, 17 sierpnia 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna

Od tygodnia jestem w Irlandii. Moje życie z wolna wychodzi zza rzędów kartonów (choć zanim wyjdzie zza nich tak zupełnie, minie jeszcze pewnie wiele tygodni), a samymi kartonami coraz mniej chce mi się zajmować. Po kilku naprawdę pięknych, słonecznych dniach pogoda zmieniła się dziś w kierunku czegoś, czego wielu oczekuje po tej części świata: jest szaro i zanosi się na deszcz. Czas na krótkie spojrzenie wstecz.

Bo przecież miało być o Kalifornii: kilka zdań o tych czterech spędzonych tam latach. Czasie, który minął mi jakoś dziwnie szybko - z jednej strony miałam wrażenie, że to krótki epizod, z drugiej jednak okazywało się nagle, że w tym epizodzie pomieściło się mnóstwo spraw, które same z siebie zajmują przecież sporo czasu: przyzwyczajenie do kompletnie innego stylu życia, odchowanie najstarszej córki od poziomu bobasa do etapu dziewczynki opowiadającej wszem o wobec o procesie mitozy, druga ciąża, której efektem było pojawianie się na świecie dwóch kolejnych córek i odchowanie bliźniaków do etapu względnie ogarnialnego. Zmieściło się tam również pokonywanie najrozmaitszych lęków. Celowo nie piszę “pokonanie” - bo tak naprawdę wciąż boję się jazdy samochodem i trzęsień ziemi. Na swój sposób nauczyłam się jednak z tym żyć. Wreszcie, we wspomnianym epizodzie zmieściło się zawiązanie wspaniałych znajomości, których już teraz mi brakuje.

Przyzwyczajanie się do Kalifornii nie było proste. Wszystko było kompletnie inne i raziło moje europejskie przyzwyczajenia. Życie bez samochodu okazywało się niemożliwe - no, chyba że ktoś zakłada, że będzie spędzał cały czas w domu lub na podwórku. Swego czasu próbowałam. Zdaje się, że nie wsiadłam za kółko przez jakieś trzy czy cztery tygodnie, zanim ostatecznie się poddałam. Wszystko inne też bardzo się różniło: robienie zakupów, system przedszkoli, chodzenie do lekarza, załatwianie czegokolwiek z jakąkolwiek instytucją przez telefon (automaty obsługujące telefony to zło. Umawianie się za ich pośrednictwem np. na egzamin na prawo jazdy to zło jeszcze większe)… Wszystko to, jak również poczucie, że zostałam z tym sama i nie mam komu się wypłakać, kompletnie mi nie służyło. Gdyby to było takie proste, wsiadłabym w pierwszy samolot do Europy, wynajęła paskudny pokój blisko głównej ulicy którejś z europejskich stolic i starała się zarobić na czynsz na deptaku śpiewając i zbierając datki do kapelusza. Wszystko, byle tylko wyrwać się z tego kompletnie innego świata, w którym nie mogłam jak człowiek po prostu wyjść z domu i łazić godzinami po ulicach, mijając ludzi, wpadając do przypadkowego baru na przypadkowe piwo, podjeżdżając od czasu do czasu przypadkowym tramwajem dwa czy trzy przystanki.

A potem coś się zmieniło. Ni stąd ni zowąd zaczęłam poznawać mnóstwo ludzi - niekiedy nawet całymi chmarami, do tego stopnia, że gdyby nie genialny wynalazek Facebooka zapewne sporo czasu zajęłoby mi ogarnięcie tych wszystkich nowych znajomości. Ciągle do kogoś jechałam, ktoś jechał do mnie, zaczęły się wspólne wyjścia - z dziećmi i bez dzieci. I choć z czasem nauczyłam się lubić w Dolinie Krzemowej całe mnóstwo rzeczy, a nawet zaczęłam uważać, że w pewnej mierze po prostu do tego miejsca pasuję, to wiem, że najbardziej będzie mi brakować spotkanych tam ludzi. 

Wiecie, bo to jest fajne uczucie wiedzieć, że ma się przyjaciół, nawet wśród ludzi którzy są od nas różni, z którymi w wielu kwestiach się nie zgadzamy. Że można to jakoś przeskoczyć i mimo wszystko się lubić. Znaleźć płaszczyznę, na której da się porozumieć pomimo różnic. I być dla siebie fajnym, bez rozliczania się z poglądów i wartości. Czuć, że w razie czego ma się na kogo liczyć. Że są ludzie, którzy się o Ciebie martwią i troszczą. Tacy spoza rodziny, którzy na dobrą sprawę mają prawo uznać, że Twoje życie to nie ich sprawa. Z ludźmi, których spotkałam w Dolinie Krzemowej
mogłabym chyba mieszkać w każdym miejscu na ziemi.

Za tymi znajomościami na pewno jeszcze zatęsknię. Ba - już teraz mi ich brakuje. Z niektórymi udało mi się już spotkać w Europie. Na pewno nie po raz ostatni. 


Jasne, że będę tęsknić za Kalifonią. Ale Irlandia też jest fajna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz