W moim życiu były obecne już w czasach wczesnego dzieciństwa, choć długo pozostawały bytami dość abstrakcyjnymi. Słyszałam, je, ale nie widziałam. Charakterystyczny dźwięk, niosący się przez osiedlowe alejki, najczęściej pojawiał się latem, podczas upalnych, niedzielnych popołudni, kiedy wszyscy korzystaliśmy z tych ostatnich, rodzinnych godzin wolności: w moim przypadku wolności od szkoły, w przypadku rodziców - od pracy. Czasem też słyszałam go siedząc na balkonie: we wspomnieniach mam kartki trzymanej w dłoni książki i majaczące na granicy pola widzenia kwiaty, które mama hodowała na balkonie. I właśnie wtedy, w ten mój nieco samotny, za to przepełniony dobrymi książkami świat wdzierał się ten tajemniczy dźwięk, melodia, której pochodzenia długo nie znałam.
- Tato, co to gra? - zapytałam pewnego dnia, godząc się z tym, że już za chwilę tajemnica przestanie nią być.
I tata odpowiedział.
Potem był Kraków. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze czteropiętrowego bloku. Latem w mieszkaniu panował nieznośny upał, zimą zresztą też, przez stare kaloryfery, które nie chciały dać się zakręcić. Ale i tak lubiłam to mieszkanie. Otwierałam szeroko balkon, w nadziei, że do środka nie wejdą mi gołębie. Raz czy dwa razy się to zdarzyło. I właśnie tam, na czwartym piętrze nowohuckiego świadectwa socrealizmu, znów usłyszałam ten dźwięk. Nic nie widziałam, ale słyszałam.
Kilka lat później, już jako matka, siedziałam w przytulnym szwajcarskim mieszkaniu, beztrosko przeznaczając cenne, wykradzione godziny na rozrywkę przy komputerze. Grałam - o zgrozo - w Simsy. I bardzo mnie bawiło, że oto tu, przeszło tysiąc kilometrów od miejsca, w którym się urodziłam, w dodatku za pośrednictwem wirtualnej rzeczywistości, znów stykam się z tym bytem egzystującym w moim świecie jeszcze od czasów dzieciństwa.
Były też w Stanach, w których wylądowałam niespodziewanie w roku 2012 na cztery fascynujące lata. Mnie były obojętne, ale niektórzy się ich obawiali. Na lokalnym forum sąsiedzkim pojawiły się kiedyś wątpliwości, czy aby na pewno są tym, na co wyglądają. Być może obserwują okolicę, argumentowała pewna mieszkanka Mountain View. Oglądają domy, przyglądają się wejściom. Probują zdecydować, gdzie najlepiej i najłatwiej się włamać. Co do mnie, nie pozwalałam sobie na takie myślenie. Jestem paranoiczką, ale to wydawało mi się już przesadą.
Od kilku miesięcy mieszkam w Irlandii. Tu też są, słyszę je, a nawet widuję, na uliczkach małego Dún Laoghaire. Podejrzeń o to, że są tylko przykrywką dla wywiadu ewentualnych włamywaczy, jeszcze nie słyszałam.
Ale i tak nie wiem o co w tym chodzi. Nigdy nie widziałam, by ktoś z nich korzystał. Nigdy nie słyszałam opowieści o żadnej zawartej przy nich transakcji.
***
O co, do cholery jasnej, chodzi z tymi grającymi ciężarówkami z lodami?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz