Do końca stresowałam się tym, że na miejscu nie mamy zaklepanego żadnego noclegu. Wprawdzie sytuacje, w których wyjeżdżaliśmy dokądś nie wiedząc, gdzie będziemy spali, już się zdarzały, ale to było w czasach przeddzieciowych. Wtedy wędrówka po hotelach, pytania o cenę i kalkulowanie, na co właściwie nas stać, nie była jakimś szczytem szaleństwa. Inaczej przedstawia się sytuacja, gdy w grę wchodzi trójka małych dzieci.
D. zapewniał, że jakoś to będzie, a ja starałam się wierzyć tym lakonicznym zapewnieniom. W końcu nie wybieraliśmy się w jakieś nieznane miejsce - w Zurychu mieszkaliśmy przez kilka ładnych lat, urodziła się tam jedna z naszych córek. Tym razem pobyt miał trwać tylko kilka dni - ot, taki przystanek w drodze na wakacje w Polsce. D. miał w tym czasie pracować w tamtejszym biurze, a ja z dziewczynami planowałam długie wędrówki nad jeziorem. Tak na dobrą sprawę w ciągu dnia nie potrzebowaliśmy żadnego lokum. Gdzieś jednak musieliśmy trzymać walizki. No i spać.
Na widok znajomego, białego budynku z niebieskimi balkonami nieco się zdziwiłam. To tutaj zamieszkaliśmy jesienią 2008 roku jako bezdzietna, kompletnie zielona w kwestii emigracji para. Wyprowadzaliśmy się w roku 2012, jako rodzice rocznego dziecka, zostawiając za sobą masę wspomnień i kilka plam z czerwonego wina na dywanie. Nie bardzo rozumiałam, co robimy w tym miejscu latem roku 2016. Przecież to zwykły blok, nie hotel.
- Pamiętasz, mieliśmy jeden dorobiony klucz - zaczął mi tłumaczyć D. - Nie oddałem go przed wyprowadzką. Możemy tu kilka dni posiedzieć... Nikt się nie czepi.
- No ale jak to - powątpiewałam. - Tam nikt nie mieszka, czy jak?
- Mieszka jedna kobieta. Ale ona wynajmuje tylko jeden pokój, dwa pozostałe są wolne... Wytłumaczymy jej co i jak.
- A właściciel?
- Podczas tych czterech lat, kiedy tu mieszkaliśmy, jakoś nas nie odwiedzał. Dlaczego miałby to robić teraz?
Probowałam oponować, mówić o sąsiadach, z których któryś przecież nas zauważy i zawiadomi właściciela mieszkania, a może nawet policję. W końcu to, co robiliśmy, było poniekąd włamaniem. Wizja wylądowania na ulicy z bagażem i trójką dzieci w środku nocy wydawała się zarówno przerażająca, jak i całkiem realna. Ale nie dla mojego męża - ochoczo przystąpił do wnoszenia po schodach naszego zamkniętego w kilku walizkach dobytku.
Kobieta, które zamieszkiwała jeden pokój w dobrze mi znanym mieszkaniu na Zurlindenstrasse w Zurychu miała krótkie, jasne i kręcone włosy. Zgodziła się na nasz tymczasowy pobyt, choć nie była nim zachwycona.
- To się wyda - twierdziła. - Poza tym ja już o was słyszałam. Chodzicie po ludziach, wmawiacie im, że przeprowadzacie się ze Stanów do Irlandii, a tak naprawdę badacie grunt tu, na miejscu...
- To tylko kilka dni - szeptał mi D., widząc moje przerażone spojrzenie. - Jutro rano wyjdź gdzieś z dziećmi, możesz je nawet spróbować zostawić w jakimś przedszkolu.
- Oszalałeś?! Przecież szwajcarskie przedszkola są koszmarnie drogie.
- No są, ale to tylko kilka dni. Poza tym w ten sposób, gdyby właściciel zajrzał tu w ciągu dnia, to zwyczajnie nas nie zastanie.
Następnego dnia rzeczywiście poszłam do pobliskiego przedszkola. Cena za pojedynczy dzień dla trójki moich dzieci znacznie przekraczała to, co musielibyśmy zapłacić za nocleg w hotelu. Czy mój mąż zwariował? Postanowiłam do niego zadzwonić.
- Słuchaj, czy my naprawdę nie możemy wynająć pokoju w hotelu? To o wiele tańsze niż przedszkole i nie musielibyśmy się cykać z tym, że ktoś nas nakryje...
- Ech, ty nic nie rozumiesz - usłyszałam w słuchawce głos męża. - W tym mieszkaniu zostały nasze walizki, a dziś i tak tam nie wrócimy.
- Dlaczego nie?!
- Bo będzie tam przeprowadzane odkażanie karaluchów - wyjaśnił małżonek i mniej więcej wtedy się obudziłam.
_______________
Ciekawostka: sny, w których nielegalnie pojawiam się w różnych zamieszkiwanych przeze mnie w przeszłości miejscach zdarzają mi się regularnie. Dość często na przykład po imprezie w Warszawie ląduję w domu w pobliżu skrzyżowania Woronicza z Wołoską, w którym kiedyś wynajmowałam pokój. Otwieram sobie drzwi kluczem, którego nigdy nie zwróciłam i po cichu pomykam schodami na górę, w nadziei, że nikt mnie po drodze nie spotkam. Również mieszkanie w Zurychu odwiedzam od czasu do czasu. Przy jednej z takich sennych wizyt zorientowałam się, że w 2012 roku zostawiłam tam wszystkie swoje buty.
D. zapewniał, że jakoś to będzie, a ja starałam się wierzyć tym lakonicznym zapewnieniom. W końcu nie wybieraliśmy się w jakieś nieznane miejsce - w Zurychu mieszkaliśmy przez kilka ładnych lat, urodziła się tam jedna z naszych córek. Tym razem pobyt miał trwać tylko kilka dni - ot, taki przystanek w drodze na wakacje w Polsce. D. miał w tym czasie pracować w tamtejszym biurze, a ja z dziewczynami planowałam długie wędrówki nad jeziorem. Tak na dobrą sprawę w ciągu dnia nie potrzebowaliśmy żadnego lokum. Gdzieś jednak musieliśmy trzymać walizki. No i spać.
Na widok znajomego, białego budynku z niebieskimi balkonami nieco się zdziwiłam. To tutaj zamieszkaliśmy jesienią 2008 roku jako bezdzietna, kompletnie zielona w kwestii emigracji para. Wyprowadzaliśmy się w roku 2012, jako rodzice rocznego dziecka, zostawiając za sobą masę wspomnień i kilka plam z czerwonego wina na dywanie. Nie bardzo rozumiałam, co robimy w tym miejscu latem roku 2016. Przecież to zwykły blok, nie hotel.
- Pamiętasz, mieliśmy jeden dorobiony klucz - zaczął mi tłumaczyć D. - Nie oddałem go przed wyprowadzką. Możemy tu kilka dni posiedzieć... Nikt się nie czepi.
- No ale jak to - powątpiewałam. - Tam nikt nie mieszka, czy jak?
- Mieszka jedna kobieta. Ale ona wynajmuje tylko jeden pokój, dwa pozostałe są wolne... Wytłumaczymy jej co i jak.
- A właściciel?
- Podczas tych czterech lat, kiedy tu mieszkaliśmy, jakoś nas nie odwiedzał. Dlaczego miałby to robić teraz?
Probowałam oponować, mówić o sąsiadach, z których któryś przecież nas zauważy i zawiadomi właściciela mieszkania, a może nawet policję. W końcu to, co robiliśmy, było poniekąd włamaniem. Wizja wylądowania na ulicy z bagażem i trójką dzieci w środku nocy wydawała się zarówno przerażająca, jak i całkiem realna. Ale nie dla mojego męża - ochoczo przystąpił do wnoszenia po schodach naszego zamkniętego w kilku walizkach dobytku.
Kobieta, które zamieszkiwała jeden pokój w dobrze mi znanym mieszkaniu na Zurlindenstrasse w Zurychu miała krótkie, jasne i kręcone włosy. Zgodziła się na nasz tymczasowy pobyt, choć nie była nim zachwycona.
- To się wyda - twierdziła. - Poza tym ja już o was słyszałam. Chodzicie po ludziach, wmawiacie im, że przeprowadzacie się ze Stanów do Irlandii, a tak naprawdę badacie grunt tu, na miejscu...
- To tylko kilka dni - szeptał mi D., widząc moje przerażone spojrzenie. - Jutro rano wyjdź gdzieś z dziećmi, możesz je nawet spróbować zostawić w jakimś przedszkolu.
- Oszalałeś?! Przecież szwajcarskie przedszkola są koszmarnie drogie.
- No są, ale to tylko kilka dni. Poza tym w ten sposób, gdyby właściciel zajrzał tu w ciągu dnia, to zwyczajnie nas nie zastanie.
Następnego dnia rzeczywiście poszłam do pobliskiego przedszkola. Cena za pojedynczy dzień dla trójki moich dzieci znacznie przekraczała to, co musielibyśmy zapłacić za nocleg w hotelu. Czy mój mąż zwariował? Postanowiłam do niego zadzwonić.
- Słuchaj, czy my naprawdę nie możemy wynająć pokoju w hotelu? To o wiele tańsze niż przedszkole i nie musielibyśmy się cykać z tym, że ktoś nas nakryje...
- Ech, ty nic nie rozumiesz - usłyszałam w słuchawce głos męża. - W tym mieszkaniu zostały nasze walizki, a dziś i tak tam nie wrócimy.
- Dlaczego nie?!
- Bo będzie tam przeprowadzane odkażanie karaluchów - wyjaśnił małżonek i mniej więcej wtedy się obudziłam.
_______________
Ciekawostka: sny, w których nielegalnie pojawiam się w różnych zamieszkiwanych przeze mnie w przeszłości miejscach zdarzają mi się regularnie. Dość często na przykład po imprezie w Warszawie ląduję w domu w pobliżu skrzyżowania Woronicza z Wołoską, w którym kiedyś wynajmowałam pokój. Otwieram sobie drzwi kluczem, którego nigdy nie zwróciłam i po cichu pomykam schodami na górę, w nadziei, że nikt mnie po drodze nie spotkam. Również mieszkanie w Zurychu odwiedzam od czasu do czasu. Przy jednej z takich sennych wizyt zorientowałam się, że w 2012 roku zostawiłam tam wszystkie swoje buty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz