poniedziałek, 7 listopada 2016

Podróż sentymentalna, czyli powrót do Zurychu

Zurych ma w sobie pewną cechę, dość przyjazną dla tych, którzy kiedyś w nim mieszkali: nie ulega poważnym zmianom. Można do niego wracać po latach i wciąż czuć się swojsko wśród zapełniającego ulice tłumu. Tu i ówdzie dane sklepy zostają zastąpione innymi, ale te sytuacje należą raczej do wyjątków - podczas spaceru Bahnhofstrasse w przeważającej większości będą nas witać te same witryny, które widywaliśmy tu dawniej.

To taki paradoks: mieszkałam w Zurychu przez cztery lata i choć uważam, że to wspaniałe miasto, nigdy tak naprawdę nie czułam się w nim do końca u siebie. Jednocześnie powroty do niego są sentymentalne i proste - nawet po dłuższej przerwie bez większych trudności poruszam się po lotnisku i po ulicach, swobodnie zmieniam autobusy i tramwaje, wiem gdzie wyskoczyć na dobre śniadanie czy obiad. Styl ludzi mijanych na ulicach nie zmienił się jakoś drastycznie. Zatrzymujące się przy przejściach dla pieszych samochody to już nowsze o kilka lat modele - ale z tymi sprzed kilku lat łączy je to, że są nowoczesne i drogie.

Przyleciałam do Szwajcarii tylko na dwa dni. To była wyprawa, którą już od dawna obiecywałam urodzonej tam córce. To niesamowite, jak ważne dla pięcioletniej dziewczynki może być odwiedzenie miejsca, w którym rozpoczęło się jej życie. Wczasy to na pewno nie były - przez większą część naszego pobytu było szaro, a z nieba spływały strugi deszczu. Ale na swój sposób taka pogoda pasowała do tego krótkiego powrotu - deszcz był nieodłącznym elementem Zurychu, który zapamiętałam. I tak samo jak wtedy nie miałam parasolki.

Niezmienność Zurychu zdaje się być zjawiskiem całościowym - ludzie, z którymi się tu kiedyś rozstałam również nie ulegli szczególnym transformacjom. Niektórzy mają więcej dzieci albo zmienili kolor włosów. I na tym zmiany się kończą. Wciąż czuję, że mam tu do kogo przyjeżdżać.

Kolacja w VaPiano smakowała i wyglądała dokładnie tak jak przed laty - makaron i krewetki otoczone zielonkawym, bazyliowym sosem ze szpinakiem i posypane delikatną warstwą parmezanu ("Przychodziłaś tu z mamą, kiedy byłaś malutka, mama jadła właśnie taki makaron, a Ty pogryzałaś chleb"). Może przychodzi tam nieco więcej osób, niż dawniej - musiałyśmy odstać swoje w kolejce. Ale są rzeczy, na które warto poczekać. Zwłaszcza, gdy całość okraszona jest radosnym entuzjazmem pięciolatki.

Najbardziej zmienił się mój dawny dom. Biały blok z niebieskimi balkonami, w którym przez cztery lata gromadziłam doświadczenie życiowe i książki, został przemalowany na nijaki, piaskowy kolor. Trochę szkoda, choć zdaję sobie sprawę, że ukłucie rozczarowania z tak błahego powodu jest lekko kretyńskie.

Za to w dziale spożywczym Globusa wciąż czekał na mnie wymyślny makaron w różowe paski o kształcie małych kapeluszy. Nadal przesadny w swej formie i cenie. Ale i tak go kupiłam. Kolejny kretynizm - planować od lat zakup paczki makaronu, którego jedyną wyróżniającą cechą jest wariacki wygląd. Raz w życiu można, prawda?

Bez żadnej przesady mogę stwierdzić, że ostatni weekend był powrotem do tego samego miasta, które opuściłam kilka lat temu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz