Siedzę sobie w tej Irlandii już trochę ponad miesiąc. Życie zaczyna się nam powoli normować. Przez wrzutkę na listy co kilka dni wpadają nam różne papiery świadczące o tym, że faktycznie tu mieszkamy - zaświadczenia o nadaniu różnych numerów, karty ubezpieczenia zdrowotnego, karta związana z "public services", co do której pojęcia nie mam, do czego ma służyć, ale zawiera moje zdjęcie, na którym wyszłam jeszcze gorzej niż na tym, które mam w amerykańskim prawie jazdy. Ach, i dziś ją pokazałam przy okazji odbierania na poczcie listu poleconego.
Dzieje się dużo, ale w jakiś taki spokojny sposób. Może dlatego, że to już czwarty kraj (poza Polską), w którym mieszkam i łatwiej jest mi ogarnąć rzeczywistość. Poza tym wszystko siłą rzeczy musi się toczyć według dość sztywnego harmonogramu. Od 31 sierpnia moje najstarsze dziecko jest uczennicą i w określonych godzinach trzeba ją odstawiać i odbierać z placówki. Paradoksalnie mam wrażenie, że osobie tak chaotycznej jak ja takie sztywne ramy bardzo dobrze robią.
Chodzę dużo na piechotę. Tutaj się nie myliłam - w Stanach rzeczywiście brakowało mi spacerów, takich, które zaczynają się i kończą za drzwiami domu (tak, znów piję do tego, że nie muszę mieć samochodu). Moja smartfonowa aplikacja twierdzi, że codziennie mam w nogach kilka ładnych kilometrów.
Wiecie, co mi się tu podoba? Że podczas takich zwykłych, codziennych czynności ma się wokół siebie ludzi. Idę na przykład na stację DART-u, czekam na pociąg, zamykam oczy i słyszę wokół siebie rozmowy. Mam wrażenie, że wszyscy tu bardzo chętnie ze sobą rozmawiają. I że gdyby tak to nagrać, a potem spisać, to można by uzyskać co najmniej fragment jakiegoś scenopisu. Nawet te pytania o moje bliźniaki, które słyszę wszędzie, tu są jakby bardziej zróżnicowane. Wczoraj na przykład jeden starszy pan przyglądając się mojemu wózkowi spytał, czy dobrze mu się wydaje, że jedna z dziewczyn ma bardziej dominujący charakter. Cóż - trafił, ale nie oszukujmy się, miał 50% szans. Tak czy siak zaczął mi potem mówić o tym, że interesuje się bliźniętami jako tematem i trochę o tym czyta.
Mili są ci ludzie. Któregoś dnia bolała mnie głowa. Zaszłam do apteki i poprosiłam o jakieś środki przeciwbólowe. Aptekarka upewniła się, że to dla mnie, po czym poszła na zaplecze i wróciła z kubkiem wody, żebym mogła od razu połknąć i popić tabletki. Zupełnie nieproszeni o to ludzie pomagają mi z wózkiem tak często, że aż boję się, że w końcu przestanę to zauważać. Wczoraj weszłam z dziećmi do Disney Store i ekspedientka od razu do mnie podeszła informując, że jak coś to z tyłu sklepu mają windę. A jeśli już o windach mowa, to kiedyś, jakoś w pierwszych dniach mojego pobytu tutaj, kilkoro starszych ludzi na mój widok wysiadło z windy na dworcu, tak żebyśmy ja i moje wypełniające wózek córki mogły pojechać pierwsze. Było mi głupio, ale oni byli cali w uśmiechach i machali dziewczynom. Może brzmi to wszystko za bardzo optymistycznie, wszak idealnie nie jest nigdzie, ale słowo daję - tu jest sympatycznie.
I nawet trochę swojsko. Dawid wczoraj stwierdził, że tutejsze nazwy przypominają mu Warcrafta:
- Black Rock to tak jakby miasto orków, Booterstown - krasnoludów, a Dun Laoghaire elfów - tłumaczył mi wczoraj w pociągu.
No i fajnie. Początki mieszkania w Szwajcarii i Stanach wspominam kiepsko. W pierwszym z tych miejsc długo czułam się obco i jakby bezradnie. W Stanach byłam przez długi czas dość samotna - miejscowych jeszcze nie znałam, a kontakt ze znajomymi ze Starego Kontynentu utrudniała mi różnica w czasie. Tu w zasadzie dopiero jestem na etapie zawierania pierwszych znajomości, ale i tak codziennie rozmawiam kilka razy dziennie z przypadkowo spotkanymi ludźmi. ;-)
Ale nie martwcie się. Póki pogoda dopisuje, mogę sobie pozwolić na tryskanie optymizmem. Czekam na obiecany deszcz. Już kilka razy zawitał, ale na krótko, po czym zawsze wychodziło zza chmur piękne słońce, troskliwie susząc moje biedne pranie.
Ughm, chyba czas odstawić klawiaturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz