czwartek, 8 grudnia 2016

Niebieski koszmar, czyli pół dnia bez lustra

We wtorek nie miałam lusterka.

Żadnego. W całym domu nie było żadnego tego typu przedmiotu. Przyczyna była prozaiczna - przeprowadziliśmy się. Podręczne lusterka, które posiadałam w przeszłości, zawieruszyły mi się gdzieś już dłuższy czas wcześniej (chyba było to nawet na innym kontynencie), a fakt ten nie był zbyt uciążliwy dzięki łazienkowej szafce, której drzwiczki były wyposażone w lustro najzupełniej wystarczające do tego, żeby sprawdzić fryzurę i pomalować sobie oczy. Tyle, że w poniedziałkowy wieczór opuściłam łazienkę z lustrem w towarzystwie członków rodziny, naszych łóżek, sterty ciuchów i kilku kubków.

Nie żebym się przejmowała. Kupię sobie jakieś lusterko we wtorek, postanowiłam. Łazienkowe zainstalujemy najwcześniej za kilka dni, a takie mniejsze, przenośne, i tak dobrze mieć. W ogóle co to za historia, kobietą jestem, makijaż robię, trzy córki mam, a w domu ani jednego lustra. To przez tę wszechobecną technikę, uznałam. Zwykłe lusterka stają się coraz mniej potrzebne. To, jak wyglądam, mogę przecież łatwo sprawdzić za pomocą telefonu. Makijaż od biedy da się zrobić przy pomocy kamerki w laptopie. Włosy prostowane przez dwadzieścia minut po prostu muszą być proste, nie ma sensu tego sprawdzać. W jeansach i swetrze będę wyglądać jak 90% innych kobiet w jeansach i swetrze. Dam radę.

Kiedy przyszło co do czego, usiadłam przy oknie z laptopem, zdjęłam okulary, otworzyłam tusz do rzęs i spojrzałam w ekran. Ujrzałam kontury mojej twarzy, otoczone ciemniejszą plamą (zapewne włosy), z kilkoma mniejszymi plamami o różnym natężeniu kolorystycznym w środku. Któreś z tych plam musiały stanowić oczy, wyposażone w rzęsy, które właśnie miałam zamiar pomalować. Kurde, przecież już kiedyś to robiłam, wściekałam się, powoli przypominając sobie sytuację sprzed kilku lat, kiedy owszem, zdołałam wykonać niezły makijaż przy pomocy laptopa, miałam wtedy jednak na oczach soczewki kontaktowe, co znacznie ułatwiało sprawę. Aktualnie soczewki znajdowały się w bliżej nieokreślonym gdzieś tam, wśród sterty rzeczy przewiezionych, bądź dopiero czekających na przewiezienie.

Próbowałam zbliżać oczy w kierunku oczka kamery, tak by uzyskać zbliżenie na rzęsy. W przypadku lusterka i braku soczewek działa. Tym razem było inaczej - mimo wszelkich usiłowań i wygibasów po przybliżaniu oczu do kamery widziałam - zamiast rzęs - jej zielone światło. Kicha.

Nic to, uznałam. Rzęsy malować potrafię, robię to już od jakichś osiemnastu lat. Na pewno uda mi się po omacku. No bo przecież czuję gdzie mam rękę z maskarą, czuję gdzie mam rzęsy... Wystarczy przejechać jednym po drugim i będzie git.

Nie było gitu. Nie wiem jakim cudem zdołałam uzyskać koszmarny efekt końcowy, choć mogłabym przysiąc, że robiłam to co zawsze, tyle że trochę po omacku. Stwierdziwszy, że lepiej nie będzie, machnęłam na to wszystko ręką, zapakowałam bliźniaki do wózka i udałam się w kierunku szkoły, odebrać najstarszą córkę. Po drodze jak zwykle minęłam iluś tam ludzi, dziś jakoś tak miło się do mnie uśmiechających... W tej Irlandii ludzie tak fajnie reagują na matki z dziećmi, pomyślałam po raz setny w życiu.

- What happened? - spytała na mój widok skonsternowana nauczycielka. Przyglądała mi się przy tym uważnie, a wraz z nią moje dwie znajome, matki klasowych koleżanek E.
- What do you mean? - odparłam ostrożnie, myśląc nerwowo o rzęsach, które przecież pięknie nie wyszły, ale z tego co widziałam na ekranie komputera, nic się tam nie rozmazało.
- Your mouth is blue - wyjaśniła usłużnie jedna z koleżanek. Szybko wyjęłam z kieszeni telefon, odpaliłam aparat w trybie selfików i z przerażeniem popatrzyłam na swoje otoczone czymś jaskrawoniebieskim usta.


Nie, to nie sen.

Tak, kupiłam już lusterko.

Tak, to była pasta do zębów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz