Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że będę mieszkać w Warszawie i - co najciekawsze - będzie mi się to podobać, kazałabym takiemu prorokowi puknąć się w czoło. Bo przecież jeszcze jakiś czas temu, będąc świeżo po maturze, wybrałam na miejsce swoich studiów i życia Kraków, świadomie unikając stolicy (choć odwiedziłam ją przy okazji zdawania egzaminów na UW). Warszawa przerażała mnie nie tylko swoją wielkością. To akurat było jej zaletą: wychowałam się w małym mieście i szerokie ulice, kolorowe sklepy i knajpki raczej mnie pociągały. Odpychało natomiast bliżej niezidentyfikowane "coś", co jak twierdziłam - daje się wyczuć w każdym mniej lub bardziej farbowanym warszawiaku.
Sześć lat mieszkania w Krakowie raczej tu nie pomogło. I choć w Warszawie bywałam regularnie ze względu na wizyty u znajomych (niektórzy z nich funkcjonowali wcześniej w moim życiu jako "znajomi z Krakowa"), to do przeprowadzki raczej mi się nie spieszyło.
Warszawa przekonywała mnie do siebie stopniowo. Przyszło jej to dużo łatwiej, gdy na stałe mieszkałam już w Zurychu, który nauczył mnie nieco rewizyjnego podejścia do fantastycznego, niemal idealnego w moich oczach Krakowa. Stolica odwiedzana od czasu do czasu, czy to w celach towarzyskich, czy jako miejsce przesiadkowe (lotów Zurych-Kraków wciąż nie ma) powoli okazywała się całkiem sympatycznym miastem, a tajemnicze, "bliżej niezidentyfikowane coś" rozmyło się po prawie roku nieco multikulturowego w moim wydaniu życia w Szwajcarii.
Okazja do zamieszkania w Warszawie pojawiła się nagle i niespodziewanie. Skorzystałam. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że mroźna zima trwała zbyt długo i trochę ograniczyło to możliwości spacerowo-eksploracyjne. Ale i tak poznałam kilka ciekawych miejsc, wypiłam różne ciekawe rzeczy (uważajcie na piwo z campari. Jest smaczne, ale bardzo groźne), spotkałam świetnych ludzi. Nauczyłam się poruszać komunikacją miejską, która, o dziwo, wydała mi się o niebo lepiej zorganizowana niż w Krakowie (pomijając kwestię tego, że o 20 poza okolicą stacji metra trudno jest kupić bilet. Przeżyłam to w poniedziałek). Zdołałam uniknąć zakupu Karty Miejskiej i przemogłam wrodzony chyba strach przed jeżdżeniem metrem. Wydałam majątek na polskie książki, których tak bardzo brakowało mi w Szwajcarii.
Coś się kończy, coś się zaczyna. Wczoraj o 17 wyleciałam z Warszawy. W czerwcu wrócę na kilka dni. Ale tak naprawdę mam nadzieję, że po pewnym czasie wrócę na dłużej. Polubiłam to paskudne miasto. Nawet zaczęło mi się podobać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz