wtorek, 8 czerwca 2010

Z Portugalii

Portugalię odwiedziłam po raz pierwszy przeszło rok temu. Wtedy była to Lizbona. Na pomysł odbycia takiej wycieczki wpadłam spontanicznie: pierwotny plan zakładał spędzenie 4 dni w Paryżu. W wyniku kilku spraw stolica Francji przegrała ze stolicą Portugalii. Poleciałam do tego kraju na krańcu Europy wyposażona w niemieckojęzyczny przewodnik (leciałam z Zurychu) i dość nikłe wyobrażenie o tym, co mogę zobaczyć na miejscu. No bo z czym miałaby mi się kojarzyć Portugalia? Pewnie trochę z piłką nożną, ale nie jestem kibicem. Gdzieś tam krążył temat wielkich odkryć geograficznych, ale te były już dosyć dawno. 

Kiedy po kilku dniach wróciłam do codziennej rzeczywistości, byłam w Portugalii totalnie zakochana. Długie godziny kluczenia po wąskich, krzywych uliczkach Lizbony, spacery po ogromnych placach, widok oceanu w chłodne jeszcze popołudnie (był przełom kwietnia i maja, nad wodą chodziłam w długich jeansach i grubym swetrze), sangria pita do niemal każdego posiłku - wszystko to zrobiło swoje. Do tego dochodziła satysfakcja, że odkryłam swoją własną Lizbonę, znacznie ciekawszą niż miasto prezentowane mi przez kolorowy przewodnik. Stąd, kiedy kilka tygodni temu pojawiła się okazja wycieczki do Porto (drugiego co do wielkości miasta Portugalii, znanego z produkcji gatunku wina o tej właśnie nazwie), długo się nie zastanawiałam.

Po doświadczeniach z Lizboną nie mam wątpliwości: Porto jest bardzo portugalskie. Obok "normalnych" ulic - wąskie przesmyki wyłożone nierówną kostką. Budynki, których zewnętrzne ściany zdobią wzorzyste bądź układające się w większy obrazek płytki. Autobusy, skręcające, zdawałoby się, "na styk", cudem unikając zderzenia z innymi pojazdami bądź elementami miejscowej architektury. No i język, którego prawie w ogóle nie rozumiem, wypełniony znanym mi przecież z polskiego dźwiękiem "sz".

To, co fascynowało mnie w Lizbonie, przypomniało o sobie również w znacznie mniejszym (przynajmniej w sensie turystycznym) Porto. Piękne, zadbane miejsca sąsiadują z obskurnymi, zaniedbanymi uliczkami. Odnowione fasady budynków pozwalają niekiedy zapomnieć, że być może tuż za rogiem domy są zniszczone, płytki, którymi kiedyś je ozdobiono odpadają, a w niektórych oknach brakuje szyb. Tych miejsc wcale nie trzeba specjalnie szukać: w Porto takie uliczki znajdziemy schodząc ze wzgórza w kierunku rzeki. W Lizbonie były takie tuż obok Pomnika Odkrywców, w okolicy zachwalanej w przewodnikach i rzeczywiście zachwycającej przepychem i malowniczością. Podobnie zdają się zachowywać ludzie: na ulicy mijam zwykłych, przeciętnych Europejczyków. Jednocześnie, jestem tu czwarty dzień i widziałam już czworo ludzi sikających pod murami budynków, w tym jedną kobietę. Żadna z tych osób z wyglądu i ubioru nie przypominała żyjącego gdzieś poza granicami marginesu społecznego bezdomnego.

W tym pełnym kontrastów, chwilami sprawiającym wrażenie bogatego, czasem zaś bardzo biednego kraju tętni życie. A wszystko to w otoczeniu zachwycającej przyrody. Wyrastające z rzeki wzgórza, na których położone jest Porto, ocean oferujący długie, urokliwe spacery wzdłuż plaży, fale bijące o rzucone na brzeg, olbrzymie kamienie... Portugalia nie ma turystycznej sławy Paryża czy Barcelony. Ale warto tu przyjechać, przejść się wąskimi uliczkami, napić zdradliwej sangrii (ja zawsze piję ją jak soczek - co po pewnym czasie okazuje się mieć takie a nie inne skutki) czy porto. Ten kraj ma w sobie "to coś".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz