Zmarł Jose Saramago. Jeden z tych pisarzy, których lubiłam. Nie znałam jego twórczości bardzo dokładnie - mam za sobą lekturę zaledwie dwóch książek, Miasta ślepców i Wszystkich imion. Po tę pierwszą sięgnęłam przygotowując się do pierwszego spotkania czytelniczego klubu, który chcieliśmy kiedyś rozkręcić w Krakowie. Do spotkania w końcu nie doszło, ale zostało wrażenie po przyjemnej lekturze. Na dłużej w mojej pamięci zostały jednak Wszystkie imiona - powieść wciągająca, choć lekko dziwna. Jej bohater - człowiek ze wszech miar niepozorny, cichy, postać nieco smutna - w jakiś sposób odcisnął na mojej czytelniczej wrażliwości piętno. Polubiłam jego szarą, przyprawioną goryczą, a jednocześnie tak łagodną osobowość. Nie wyróżniający się w życiu absolutnie niczym urzędnik pracujący w jakimś archiwum danych osobowych, nie będący duszą towarzystwa, wiodący życie pozbawione smaku szalonych romansów - urzekał, wydawał się kimś bliskim.
Podobała mi się również narracja tej książki - długie zdania, które porywały, miały swoją melodię, wdzierały się w tor myśli i w jakiś sposób nim kierowały. Pamiętam, że czytałam Miasto ślepców podczas jakiegoś wyjazdu z rodzicami. Ciągle czekałam na moment, w którym będę mogła gdzieś przysiąść i przeczytać kolejne zdanie, stronę, scenę.
Nie mogę powiedzieć, że umarł mój ulubiony pisarz. Nie popadnę zatem w patos. Jest mi tylko trochę szkoda, że póki co wiem o jego twórczości tak niewiele. Ot, refleksje z przeczytanych powieści. Wspomnienie ławki, na której, w otoczeniu sierpniowej trawy, w pobliżu ułożonej z kamieni ścieżki podczytywałam Wszystkie imiona. Pamięć o tym, jak ta książka się kończyła. I dziwne podejrzenie, że już podczas każdej wizyty na cmentarzu będę o tym myśleć. Kto czytał - ten wie, dlaczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz