Lot z Zurychu do Warszawy nieco mi się dłużył: wyspana, nie mogłam liczyć na drzemkę, a lęk przed lataniem, który nie przejdzie mi już chyba nigdy, zakłócał przyjemność lektury. Nic to, pomyślałam, po wylądowaniu pakując do plecaka książkę, w której zakładka zaznaczała miejsce zaledwie o dwanaście stron różne od tego, w którym tkwiła przed startem. Poczytam w pociągu, pocieszałam się, myśląc o obiecującej pod tym względem, przeszło dwugodzinnej podróży.
Bo ja jednak lubię jeździć pociągiem. Zawsze lubiłam. Korzystając z usług PKP regularnie dostaję białej gorączki, dziękując w duchu, że jestem młoda, a charakter moich podróży mimo wszystko pozwala mi na zdystansowane podejście do kolejowych rewelacji w Polsce. Nie wiem, czy więcej w tym masochizmu czy skutków wrodzonej skłonności do włóczęgostwa. Na pewno jest tu jakiś element przymusu - jeśli chcę odwiedzić rodziców, mam do wyboru podróż TLK albo pędzącym po polskich drogach busem. Tej drugiej wersji unikam: w busach trzęsie niemiłosiernie, źle mi się czyta, brakuje możliwości wyprostowania nóg, a efekty zapachowe są często bardziej tragiczne niż w przypadku pociągów (grupa spoconych ludzi ciasno zbita na małej przestrzeni).
Kiedy mieszkałam w Warszawie, wielokrotnie korzystałam z połączenia TLK o 17.15. Zazwyczaj z chwilą odjazdu pociągu oddychałam z ulgą, że udało mi się znaleźć miejsce siedzące. Raz próbowałam wykazać się sprytem i kupiłam bilet ważny w wagonie I klasy. Bez sensu: ten sam tłok. Od Warszawy Centralnej do Wschodniej siedziałam na korytarzu.
Wczoraj wszystko miało pójść gładko. Co prawda udało mi się w porę zorientować, że rozkład jazdy nieco się zmienił, ale zjawiłam się na dworcu na tyle wcześnie, by zdążyć na pociąg o 17:02. Kupiłam bilet, unikając pytania pani w okienku o to, na który peron powinnam się udać (nauczyło mnie tego doświadczenie z Krakowa, gdzie kilkakrotnie dowiedziałam się, iż "kasa informacji nie udziela"). Zamiast tego podeszłam do jednej z tablic z rozkładem. Szybko znalazłam interesujące mnie połączenie. Co prawda wskutek zmian w rozkładzie kolejne stacje i godziny przyjazdu były pokreślone ołówkiem, ale nie to było problemem. Okienko, w którym powinna znajdować się informacja, z którego peronu odjeżdża pociąg, było... puste. Podeszłam do innej tablicy - ta sama sytuacja. Bezradnie rozejrzałam się po informacjach wyświetlanych przy zjazdach na perony, ale nigdzie nie zobaczyłam słowa "Lublin". Skończyło się tak, że mniej więcej 5 minut przed planowym odjazdem pociągu zapytałam o peron panią w kasie. Na szczęście odpowiedziała.
Na peronie pierwszym stał już jeden pociąg, do Białegostoku. Drugi tor był pusty, nie było też żadnej informacji na temat mojego połączenia. Pan wyglądający na konduktora, zapytany o to, czy z drugiego toru ma odjechać pociąg do Lublina, powiedział, że nie wie, ale że powinnam słuchać informacji. Nieco bardziej kompetentni byli pasażerowie zebrani po drugiej stronie peronu: oni też czekali na pociąg do Lublina i tak samo jak ja mieli nadzieję, że stoją w dobrym miejscu.
Mniej więcej dziesięć minut po planowym czasie odjazdu z głośników popłynęła informacja, że skład przyjedzie z czterdziestominutowym opóźnieniem, które może ulec zmianie. Przez zebrany tłum ludzi przeszedł szmer zbiorowego westchnienia. Pomyślalam, że za mniej więcej godzinę odjedzie kolejny pociąg do Lublina, a teraz zdążę jeszcze wyskoczyć na piwo.
I chyba dobrze zrobiłam: na miejscu byłam z zaledwie ośmiominutowym opóźnieniem, a i towarzystwo w przedziale miałam całkiem miłe. Szkoda tylko, że nie udało się poczytać. Nawet jeśli ktoś lubi jeździć pociągiem, to w siódmej godzinie podróży byłoby miło oderwać się nieco od szarej rzeczywistości w przedziale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz