Starbucksa poznałam tak naprawdę w Zurychu. Trudno było tego uniknąć: jest tego tutaj mnóstwo. Kojarzę dwa lokale w promieniu piętnastu minut spaceru od mojego domu. W centrum jest ich jeszcze więcej. Siłą rzeczy są to jedne z tych miejsc, w których człowiek umawia się na popołudniową kawę. Przyjemne wnętrza, kawa, która nie musi zachwycać, ale na pewno jest pijalna plus oferta różnych innych napojów bądź przekąsek idealnych na popołudniowe pogaduchy z koleżanką.
Firma Starbucks zarobiła na mnie już całkiem sporo, bo w jednym z lokali tej sieciówki odbywają się zazwyczaj cotygodniowe, międzynarodowe spotkania, w których uczestniczę. Cel jest jeden: mówić po niemiecku. Tematy znajdują się zawsze, a wybór miejsca wydaje się naturalny. Brak głośnej muzyki, spokój (w tutejszych Starbucksach ciągle spotykam matki z malutkimi dziećmi).
Kiedy zamieszkałam w Warszawie, dowiedziałam się, że chodzenie do Starbucksa jest lansem. Do tego stopnia, że wśród gimnazjalistów podobno modne jest wpadanie po kawę na wynos tylko po to, by dotrzeć do szkoły z kubkiem ozdobionym logo sieciówki. No cóż - nigdy nie zdarzyło mi się patrzeć na to w ten sposób. Bo przecież te Starbucksy są "wszędzie". Co prawda w Warszawie był wtedy tylko jeden... no i co z tego? Po pewnym czasie miałam wrażenie, że dla niektórych pójście w to miejsce byłoby swego rodzaju obciachem, no bo przecież można zostać posądzonym o lans. Podczas prawie rocznego pobytu w stolicy odwiedziłam Starbucksa tylko dwa razy. Nie żebym tęskniła. Ba, nieskromnie muszę nawet stwierdzić, że jeśli chodzi o kawę, to ja potrafię zrobić lepszą. Po prostu dziś wróciłam z kolejnego niemiecko-kawowego spotkania i pomyślałam, że niektórzy mogliby odebrać te moje wypady jako lans.
Kiedy miałam 11 lat, nasza klasa pojechała na - kolejną i nie ostatnią - wycieczkę do Warszawy. Praktycznie każdy z nas już tam wcześniej był i tak naprawdę taki wypad nie wydawał się nikomu z nas atrakcyjny. Argumentem, którym nas przekonano, była obietnica odwiedzenia McDonaldsa, który wówczas był w Polsce nowością. Rzeczywiście, tamten wypad i zjedzenie pierwszego w życiu zestawu Happy Meal miało w sobie coś - z punktu widzenia jedenastoletniego dziecka - magicznego. O tym, jaką te restauracje mają obecnie opinię, nie muszę pisać. McDonaldsy w każdym większym mieście to normalna sprawa i mimo wszystko niemal każdy od czasu do czasu tam bywa (zwłaszcza w lecie, kiedy jest sezon na lody). Ale szesnaście lat temu pomysł kupowania cheesburgerów, które kosztowały więcej niż te z budki na rogu, choć były o wiele mniejsze, wydawał się chory i noszący na sobie piętno lansu.
Sprawa lansu jest ogólnie dość skomplikowana. Najgorsze jest to, że to kwestia dość subiektywna: nie wszystko co jest lansem pod daną szerokością geograficzną, będzie nim 1000 km dalej. Nie sposób się w tym połapać.
W Chinach chodzenie do McDonaldsa to nadal lans, mimo że McDonaldsów w Pekinie już jest w cholerę. No ale Chińczyków najwyraźnie ciągnie zachodnia egzotyka. :)
OdpowiedzUsuńMcD to nie restauracja, to zwykły chamski bar samoobsługowy.
OdpowiedzUsuń@Michau: a wiesz, tak mi sie przypomnialo: kiedy byly u mnie w Krakowie Japonki, koniecznie chcialy isc do MacDonaldsa wlasnie. Tlumaczac, ze one w Japonii chodza tam wieczorami. Cos jak ja na kawe czy piwo ;) Troche mnie wcielo :)
OdpowiedzUsuń@Gregor: oczywiscie ze tak, ale to nie zmienia faktu, ze przychodza tam tlumy.