Jako mała dziewczynka marzyłam o wyjeździe do Stanów. Wszystko zaczęło się od bajek Disneya, które nawet w wersji czarno białej budziły we mnie zachwyt. Brałam nawet udział w cotygodniowym konkursie gazetek "Mickey Mouse" i "Donald Duck", w którym główną nagrodą był wyjazd dla dwóch osób na Florydę, do Disneylandu. Naprawdę wierzyłam, że wygram tę wycieczkę i zastanawiałam się, które z rodziców powinnam ze sobą zabrać. Gdyby przyszło co do czego, pewnie zdecydowałabym się na Tatę, z którym na temat Stanów - w których żadne z nas nie było - rozmawiałam nie raz. No bo przecież było o czym: nie dość, że mają tam bajki 24 godziny na dobę, to jeszcze aby się tam znaleźć, trzeba polecieć samolotem. W dodatku kiedy u nich jest dzień, u nas trwa noc. Wszystko to miało w sobie coś magicznego. Nic dziwnego, że wycieczka do USA znajdowała się gdzieś blisko szczytu mojej listy marzeń.
Po latach o tym marzeniu zupełnie zapomniałam. Nagle stwierdziłam, że na świecie jest wiele znacznie ciekawszych miejsc niż Stany Zjednoczone. Na przykład Spitsbergen, na punkcie którego dostałam w pewnym momencie prawdziwego fioła. I na nic zdały się tłumaczenia, że dostanie się tam byłoby zapewne trudne. Udało się znaleźć więcej osób gotowych spędzić kilka dni lata za kołem podbiegunowym i wybrać się na wyprawę, której z pewnością nigdy nie zapomnę. I którą zamierzam za kilka lat powtórzyć.
Podobno jednak darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. A ponieważ wyszło tak, że pojawiła się okazja podróży za Atlantyk, doszłam do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba pojechać. Choćby po to, żeby stwierdzić, że Ameryka jest ble. Choć powiem Wam szczerze, że nie jestem taka pewna czy do takich właśnie wniosków dojdę. Obawiam się, że Nowy Jork może się okazać książkowym rajem, a ja po powrocie będę musiała zamknąć się na cztery spusty na dobry rok, żeby przeczytać to, co przywiozę (podobno z USA wypada przywieźć laptopa albo aparat fotograficzny, ale ja nie potrzebuję drugiego laptopa ani drugiego aparatu, zwłaszcza że fotograf ze mnie żaden).
Póki co najbardziej przeraża mnie przeszło dziewięć godzin lotu. Moje nerwy dość źle znoszą loty wewnątrz Europy, a co dopiero tak dalekie. W dodatku wygląda na to, że samolot, którym polecę, nie ma żadnych bajerów, które mogłyby umilić czas podróży. Kiedy lecieliśmy do Dubaju, przez dobre dwie godziny graliśmy w tetrisa, poza tym oglądaliśmy filmy, a ja spędziłam naprawdę sporo czasu przesłuchując jedynki z brytyjskiej listy przebojów na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Tutaj będę się musiała zdać na książkę, przewodnik po Nowym Jorku (po niemiecku) pamiętnik i laptop, dopóki nie siądą mi baterie. Plus na anielską cierpliwość. Bo oczywiście lecę sama. I to już jutro.
Stany jako kraj są mi w tej chwili zupełnie obojętne. Nie mam pojęcia, czy mi się tam spodoba. Ale ponieważ życiowe doświadczenie nauczyło mnie otwartości wobec świata - jako że ja nigdy nie mogę być pewna gdzie wyląduję za pół roku - to jestem dobrej myśli. W najgorszym razie po prostu pójdę kupić książki.
Aha, no i jeszcze jedno - w Nowym Jorku będę o 6 godzin młodsza. Choć nie wiem czy to akurat jest mi szczególnie potrzebne. Ostatnio w taksówce w Lublinie zostałam zapytana przez panią kierowcę, czy już studiuję (opowiadała mi o swoim synu, który w nadchodzącym roku szkolnym robi maturę i wybiera się potem na którąś z krakowskich uczelni). Zaczynam się martwić, że za kilka lat seks ze mną może się wydawać nielegalny.
Świetny wpis Dziewczyno!!!
OdpowiedzUsuń