poniedziałek, 9 sierpnia 2010

W poszukiwaniu Krakowa

Mój kilkudniowy pobyt w Krakowie dobiega końca. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że w tym mieście spędziłam kawał swojego życia i wciąż wiele mnie z nim łączy: ot, choćby zameldowanie. Nie jestem więc typową turystką: ulotki reklamujące wyjazdy do Oświęcimia i Wieliczki omijam szerokim łukiem, tak samo jeśli chodzi o atrakcyjne oferty noclegów. Odwiedzam konkretne miejsca, spaceruję konkretnymi ulicami. 

Od czasu do czasu przeżywam zdziwienie. No bo jakże to: Sphinx na Rynku to coś, co mijałam przez wiele lat. Ba - przychodziłam tutaj, kiedy już brakowało pomysłów na to, gdzie można zjeść obiad. Raz dostałam tam lekko surowe mięso i niestety nie był to stek. Nie było to w żadnym razie jedno z moich ukochanych miejsc - ale istniało "zawsze", mijane niemal codziennie w drodze na uczelnię (mój wydział znajdował się dosłownie 100 metrów dalej). Teraz na rogu Wiślnej i Rynku straszy jakaś nowa knajpka, oferująca na kolorowych reklamówkach pyszne desery. 

Na samej Wiślnej młody chłopak, zapewne licealista, wciska mi ulotkę. Staram się tu unikać całej tej makulatury, ale zauważam go lekko za późno. Mój błąd - biorę ulotkę reklamującą coś, co wydaje się być elegancką kawiarnią oferującą m.in. pyszne śniadania. Co prawda pora jest już obiadowa, ale zerkam z ciekawości na adres. Gołębia 3. W domu szybko znajduję stronę lokalu - wygląda tak jak kiedyś, w czasach gdy studiowałam. Nie wiem, czy nadal można tam dostać supertanią kawę i wspaniałą atmosferę gratis. Ale pomysł promowania tego miejsca ulotkami jest jakby nie mój - no bo przecież czy jest ktoś, kto nie zna Gołębiej 3?

Kręcąc głową ze zdumienia wpadam na rewelacyjny pomysł: muszę to wszystko opisać! Od prawie 20 lat piszę papierowy pamiętnik, który bez problemu przełyka moje życiowe rewelacje. Oczywiście mam go ze sobą, ale ostatnio wieczorami chętniej sięgam po książkę niż elegancki brulion. Łapię się na tym, że brakuje mi długopisu. Zapewne jest gdzieś w domu, w którymś z wielkich pudeł wyładowanych moimi rzeczami. Mogę jednak zajść do sklepu papierniczego, znajdującego się odkąd pamiętam na rogu Wiślnej i Gołębiej. Pracują tam przemiłe panie, które zawsze wszystko pokażą i pozwolą pomarudzić. Pracują?... Otóż: nie. Na rogu Wiślnej i Gołębiej jest teraz zupełnie inny sklep, zdaje się że z butami. 

Nie ma już Galerii Centrum na św. Anny. Kawiarnia Nescafe na Szewskiej, do której chodziłam czasami jeszcze w czasach studenckich (wtedy to było miejsce lekko snobistyczne - kawa smakowa, która kosztowała 8 zł, wydawała się czymś bezsensownie drogim, zwłaszcza w połączeniu z kanapką za, zdaje się, 6 zł, ale i tak czasem tu przychodziłam: było się gdzie rozłożyć z papierami, a serwowana muzyka nie przeszkadzała w spokojnej lekturze książki), została zlikwidowana już kilka lat temu i póki co lokal nadal stoi pusty. Na tej samej ulicy pojawiło się jednak kilka lokali, których nie znam. Nie wchodzę: jakoś nie mam zaufania do miejsc, których tu nie pamiętam. Uciekając przed nadchodzącą burzą wybieram zatem Bunkier Sztuki, w którym od kilku lat zmieniło się chyba tylko to, że część okładek menu wymieniono na takie w kolorze niebieskim. I nadal oferują tam genialne połączenie (wybaczcie, spełniam stereotypy dotyczące upodobań alkoholowych kobiet i piję takie rzeczy) ciemnego piwa z sokiem różanym.

Jeszcze przed zakończeniem dnia postanawiam wpaść do jednego z uczęszczanych niegdyś przeze mnie pubów. To wyjątkowe miejsce, stanowiące dowód na to, że knajpę można urządzić w każdym miejscu. Awarię na Mikołajskiej można łatwo przeoczyć, nie reklamuje się wielkimi szyldami czy neonami. Lokal znajduje się w piwnicy, w nieco zatęchłych pomieszczeniach. Zimą potrafiłam tu wypijać litry grzanego piwa przy muzyce Marii Peszek. Tym razem też nie było najgorzej: usiadłam z książką, złożyłam zamówienie. Przed wyjściem wstąpiłam do łazienki. W nadal bardzo ciasnej ubikacji na jednej ze ścian, na tle nowych kafelków zobaczyłam spore lustro. Westchnęłam. Kiedyś wisiało tu tylko coś w rodzaju fragmentu lustra, w którym, przy kiepskim świetle, usiłowałam zawsze poprawić makijaż czy włosy. Teraz powinno to być prostsze. A jednak...

I jeszcze jedno rozczarowanie: anglojęzyczna Hetmańska już mnie nie zachwyca. Co gorsza, nie potrafię powiedzieć, czy to księgarnia obniżyła loty, czy może ja przyzwyczaiłam się do anglojęzycznego Orell Fuessli w Zurychu. W każdym razie nic nie kupiłam i nawet obyło się bez pokus.

Od dawna nie zdarzyło mi się spędzić w Krakowie aż pięciu dni. Ba - to już dobrze ponad rok. I choć przyjechałam kompletnie sama, z bardzo niewielkim bagażem, a w mój kalendarz wypełniło trochę nudnych spraw, mogłabym tu siedzieć jeszcze kilka tygodni. Poszukać dawnych miejsc, pokręcić głową nad zmianami. Czasami nawet kiedy coś zmienia się na lepsze, czuje się lekki żal. No, ale przecież to ciągle jest Kraków. A zapiekanki na Kazimierzu są tak dobre jak zawsze.

1 komentarz:

  1. Człowiek niestety przyzwyczaja się d miejsc, ulubionych sklepów, kawiarni itp...przyzwyczaja, zzywa się z nimi to lepsze określenia...a czas leci..i niestety wiele sie zmienia.

    Agatko a my często z wycieczką wstepujemy do sfinksa czy to było w Krakowie czy we Wrocku i zawsze myślałam, że to świetna na poziomie restauracja. Tak to jest kiedy się żadko bywa w lokalach.
    Pozdrawiam i zapraszam czasem do mnie.

    OdpowiedzUsuń