Malediwy zawsze kojarzyły mi się z pięknymi plażami, słońcem, cudownymi widokami - istny raj turystyczny. Wszystko się zgadza: to z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Poza turystami i obsługującymi ich pracownikami ośrodków wczasowych żyją tu również lokalni mieszkańcy. Wszak Malediwy to osobny, niepodległy kraj, posiadający swoich obywateli, swoje firmy, swojego prezydenta. Przybywający tu turyści mają szansę zobaczyć namiastkę malediwskiego życia.
Odwiedziłam dwie zamieszkane przez tutejszych wyspy: rybacką (Naalaafushi) oraz Muli, na której znajduje się stolica tej okolicy. W obu zobaczyłam świat mocno różniący się od tego, który przyzwyczaiłam się tu oglądać: obok pięknych plaż, palm kokosowych i błękitnego oceanu - budynki uszkodzone przez tsunami, zalane słońcem uliczki i kobiety w chustach.
Widok kobiet w chustach, pracujących przy trzydziestostopniowym upale, lekko onieśmiela. Co prawda zgodnie z zaleceniami ubrałam się w długą spódnicę i bluzkę zakrywającą ramiona, ale i tak czuję się przy nich niekomfortowo. Wygląda jednak na to, że tylko ja mam problem: kobiety, których wzrok napotykam, uśmiechają się. Pracujące czy bawiące się z dziećmi nie sprawiają wrażenia ofiar surowego systemu religijnego.
W jednym z budynków ma miejsce zgromadzenie. Dowiadujemy się, że jest to spotkanie związane z kampanią wyborczą. Mieszkańcy Malediwów zdają się przywiązywać sporą wagę do swojej młodej demokracji. Z zaciekawieniem zauważam, że zdecydowaną większość uczestników zebrania stanowią kobiety. Mężczyzn jest tu zaledwie garstka.
Na murach tu i ówdzie widać przyklejone kartki z tekstem w lokalnym alfabecie. To ogłoszenia przeróżnego rodzaju. Mieszkańcy są za ich pośrednictwem informowani o lokalnych zgromadzeniach, które mają się odbyć, w podobny sposób są wywieszane np. oferty pracy. Gdzieniegdzie widać również stare plakaty wyborcze i informacje o wyświetlanych filmach.
Na jasnych ulicach panują pustki. Z rzadka mijamy jakiegoś człowieka. Ciekawym wzrokiem obserwujemy mury zniszczone przez tsunami, które nawiedziło Malediwy w 2004 roku. Nieśmiało zaglądamy do lokalnych podwórek. Nikt nas stąd nie wyrzuca, podwórka stoją otworem - ale i tak brakuje mi śmiałości, by trzaskać jedno zdjęcie za drugim. Kilka razy zbieram się na odwagę i pstrykam.
Zachodzimy do kilku miejscowych sklepów. Niektóre z nich oferują podstawowe artykuły towarzyszące codziennej ludzkiej egzystencji, takie jak patyczki do uszu, podpaski, ale też napoje. Poza tym można znaleźć lokalne pamiątki: muszle, bransoletki z masy koralowej, kieliszki wykonane z drzewa palmy kokosowej... Ceny podawane są zazwyczaj w malediwskich rupiach, ale można płacić dolarami. Nie jest drogo. W jednym ze sklepików o wdzięcznej nazwie "New Gallery" wita nas miła niespodzianka: klimatyzacja. Zostajemy tam przez chwilę, uważnie oglądając wyłożone na półkach pamiątki, a po wyjściu doznajemy klimatycznego szoku. Wprawdzie wraz z początkiem maja powinna się tu zaczynać pora deszczowa, ale w ogóle tego nie odczuwamy. Po tsunami trochę się zmieniło: deszcze zaczynają się dopiero w czerwcu.
Oglądamy miejscową szkołę. Jest sobota, więc uczniów tu nie zobaczymy (mają wolne w piątki i soboty), ale udaje się nam obejrzeć typową malediwską klasę. W zasadzie wygląda podobnie do polskich sal lekcyjnych. Na półce odnajduję egzemplarz znanego mi z Europy słownika języka angielskiego. Do edukacji przywiązuje się na Malediwach sporą wagę. Jeśli rodzice wyślą swoje dziecko do szkoły, rząd dostarczy podręczniki i potrzebne pomoce naukowe.
Mijamy bank i szpital, jesteśmy też obok meczetu. Wszystko jak w większości polskich miasteczek, choć zamiast wieży zwieńczonej krzyżem mamy tu minaret. No i ten upał, do którego Europejczykowi ciężko się przyzwyczaić. Od czasu do czasu natrafiamy na murach na hasła przypominające, że piłka nożna to dyscyplina sportu, która cieszy się tu dużym powodzeniem.
Ulice Naalaafushi i Muli mimo wszystko sprawiają wrażenie miejsc dość biednych. Wszędzie niemal straszą widoczne wciąż uszkodzenia, jakie wywołało przed kilkoma laty tsunami. Kiedyś tradycyjnym materiałem budowlanym był tu koralowiec. Dziś rząd dostarcza mieszkańcom inne budulce, w trosce o przetrwanie raf koralowych. Odbudowa ciągle trwa: nadal tu i ówdzie widzi się gruzy. Krajobraz po bitwie. Obok tego zachwyca lokalna pomysłowość: duże beczki, stojące na podwórzach, zawierają wodę pitną uzyskiwaną z deszczówki. Na niektórych drzewach owocowych wiszą plastikowe butelki, takie jak te, z których pijemy tu wodę mineralną. Ich ścianki okalają owoce - ma to służyć ochronie przed szkodnikami.
Wyjeżdżamy, marząc o chłodnej kąpieli. Otaczający ocean wydaje się nadawać do tego w sam raz. Piętnastominutowa kąpiel rekompensuje kilkugodzinny spacer ulicami upalnych miasteczek.
Piękne miejsce. Uwielbiam tam podróżować :)
OdpowiedzUsuńdomena sklep turystyczny na na sprzedaż
OdpowiedzUsuń