Dzisiaj po wyjściu z pracy postanowiłam się wykazać silną wolą i zamiast udać się na popołudniową drzemkę, pojechałam do centrum. Półgodzinna wycieczka po Trafficu zakończyła się połowicznym sukcesem (udało mi się nie wyjść z kilogramami nowych książek, za to nie znalazłam tego, czego naprawdę szukałam). Samotny spacer przy dość przyjemnej na tle ostatnich dni pogodzie był dobrym pomysłem: spacerowałam, zastanawiając się nad tym, gdzie jeszcze mogę poszukać potrzebnej książki oraz próbując po raz kolejny dopasować do siebie bohaterów czytanej ostatnio powieści (większość z nich jest powiązana ze sobą najróżniejszymi rodzajami więzów, od związków, poprzez przyjaźnie, po związki zakończone, przy czym skutkiem niektórych z nich jest np. potomstwo, które też należy jakoś przyporządkować).
Z zamyślenia wyrwała mnie konieczność przedarcia się przez tłum pomiędzy Rotundą a stacją Centrum. Przy wyjściu z przejścia podziemnego zobaczyłam starszą kobietę z olbrzymim psem. Idąc dość szybkim krokiem, nie zdążyłam przeczytać tekstu na trzymanej przez nią w dłoniach tekturowej tabliczce. Prawdopodobnie był zupełnie typowy: pies i właścicielka zbierali na jedzenie. Widok dość przykry o tyle, że kobieta była stara: pokryta zmarszczkami, obrzęknięta twarz częściowo skryta za siwymi, zniszczonymi trwałą włosami. Od tej pary szybko oderwały mnie kolejne obrazy: sprzedawca parasolek, zapewne niezbyt zadowolony z nagłej poprawy pogody, grupki młodych przeważnie ludzi, którzy właśnie to miejsce wybrali na spotkanie. No i roznosiciele ulotek, jak zwykle niezawodnie dostarczający mieszkańcom stolicy codziennej porcji makulatury.
Może źle robię, ale ulotki zazwyczaj biorę. Oczywiście, poza bardzo nielicznymi przypadkami, nigdy z żadnej z nich nie skorzystałam. Przyznaję się też bez bicia, że wiele papierowych reklam, które dostają się do moich rąk, niemal natychmiast ląduje w koszu w postaci zgniecionych kulek. Egzaminu z ich treści nie zdałabym na pewno. Dziś było podobnie: zarówno pierwszą, jak i drugą otrzymaną karteczkę wzięłam automatycznie. Pierwszą wrzuciłam do kieszeni płaszcza. Przy drugiej coś kazało mi się zawahać.
Na wręczonej mi karteczce było popularne zdjęcie Karola Wojtyły. Coś, czego się nie spodziewałam. Wszystko rozegrało się jednak bardzo szybko: przy mnie natychmiast znalazł się młody człowiek, który pytał, czy prowadzę samochód. Zaprzeczyłam, ale wtedy chłopak zaoferował mi jakiegoś specjalnego świętego dla jeżdżących metrem. Szybko zaczęło mi świtać, że skoro nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Papież i święty nie byli bowiem za darmo.
- Zbieramy na pielgrzymkę do Watykanu - wyjaśnił chłopak, a ja stałam się na chwilę zupełnie bezradna. Bo, po pierwsze, nie powinnam się była w ogóle zatrzymywać. Po drugie, choćbym chciała dać temu człowiekowi jakieś pieniądze, po moich kieszeniach pałętały się wyłącznie bardzo drobne monety. Po trzecie, cała sytuacja w ogóle mi się nie podobała, a jakiś wewnętrzny, zbuntowany głos w mojej głowie upierał się, że zamiast sprzedawać papieża, lepiej by było rozdawać ulotki reklamujące np. pizzerię i pobierać za to wynagrodzenie, tak by na wyjazd do Watykanu zwyczajnie zarobić.
Moje zakłopotanie trwało może trzy sekundy, a to dla chłopaka było chyba zdecydowanie za dużo. Usłyszałam przedstawioną bardzo kpiącym tonem opinię, że widać dla mnie 20 groszy to majątek, i że wydrukowanie tych obrazków kosztowało dużo więcej. Byłam już porządnie zaskoczona, ale słowa młodego człowieka przekonały mnie do tego, by pożegnać się, odwrócić i wejść do stacji metra.
Kiedy zjeżdżałam ruchomymi schodami, przypomniałam sobie pewną inną sytuację, która przydarzyła mi się parę lat temu. Po obronie, z plecakiem na plecach, szłam w kierunku Dworca Głównego w Krakowie. Szczęśliwa po udanym egzaminie, kochałam cały otaczający mnie świat. Również młodą dziewczynę, która zaczepiła mnie w okolicach ulicy Szpitalnej. Myślałam, że chodzi o pieniądze (miałam tak wspaniały nastrój, że byłam gotowa wspomóc dziewczynę, choćby zbierała po prostu na piwo), ale sprawa była bardziej skomplikowana. Co prawda chodziło o pieniądze, ale panienka nie chciała niczego za darmo: rozdawała zdjęcia papieża i świętego Krzysztofa. Nie wystarczyło po prostu pozbyć się kilku złotych, wziąć obrazki i pójść w swoją stronę. Zostałam zapytana o to, czy mam chłopaka. Nieco zaskoczona przyznałam, że nie, ale żeby zrekompensować sobie to przyznanie się do jakiegoś braku w moim życiu przyznałam, że mam męża. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i zapytała o dzieci. Zaprzeczyłam. Bardzo ją to rozweseliło i stwierdziła poufnym szeptem, że... na pewno jestem "małym świntuszkiem".
Mimo mojego odlotu po szczęśliwej obronie, sytuacja zaczęła wydawać mi się nieco kosmiczna. Pożegnałam się i szybko poszłam w swoją stronę. Przygodę - dziwną, ale w jakiś niewytłumaczony sposób nieprzyjemną, wyparłam z pamięci. Przypomniała mi się dzisiaj, kiedy po raz kolejny dostałam ofertę kupienia wizerunku papieża u ludzi, którzy wydali mi się co najmniej dziwni.
Chłopak od papieża nie dostał ode mnie pieniędzy, których i tak nie miałam. Przypomniała mi się natomiast stara kobieta z psem.