Był słoneczny, poniedziałkowy dzień 2 stycznia, a ja właśnie sięgnęłam po swój plecak w poszukiwaniu kremu Nivea. Zamiast kremu znalazłam puszkę z kocim żarciem. Niby spoko, nie zmarnuje się. Problem polegał na tym, że tę puszkę, wraz z trzydziestoma innymi, nabyłam trzy tygodnie wcześniej w sklepie zoologicznym w Dublinie.
Gdzieś tam daleko, daleko na liście marzeń, wiele miejsc po punktach "napisać książkę", "wyprostować permanentnie włosy" i "nauczyć się grać na gitarze" jest taki mało ambitny o nazwie "zacząć chodzić z torebką". Nie jest bardzo ważny, na co dzień nie myślę o nim w ogóle, pojawia się co najwyżej w kontekście jakichś sytuacji, w których zakładam, bądź chciałabym założyć taki typowo babski płaszcz i nagle mam zagwozdkę, bo okazuje się, że plecak nie do końca do tego pasuje, zaś torebki nie posiadam, a jeśli posiadam, to pod toną innych rzeczy w jakimś schowku, pełną pojedynczych szpargałów sprzed pięciu lat.
Tak jakoś się złożyło, że nigdy nie wyszłam z etapu chodzenia z plecakiem. Potrafię wyjść z nim na kilka godzin z domu, nawet jeśli potrzebuję wziąć ze sobą tylko portfel i telefon. W praktyce jest w nim zazwyczaj znacznie więcej rzeczy. Bo wiecie, w ciągu ostatnich trzech tygodni, odkąd odwiedziłam wspomniany sklep zoologiczny, pojedyncze puszki z kocim żarciem atakowały mnie już nie raz. Zrozumcie - są niewielkie i łatwo mogą się zaplątać między innymi rzeczami, więc to, że pominęłam jakieś egzemplarze przy rozpakowywaniu nie jest do końca dziwne.
Moje plecaki od zawsze charakteryzował specyficzny rodzaj porządku, który z porządkiem nie miał zbyt wiele wspólnego. Na etapie szkoły podstawowej był to klasyczny przykład bałaganiarstwa. W plecaku zwykle nosiłam większość podręczników (nie tylko te potrzebne danego dnia), czasem stare kanapki (ej, to było dwadzieścia parę lat temu - każdemu mogło się zdarzyć), długopisy i mazaki fruwały pomiędzy tym luzem, czasem był jeszcze pamiętnik, który zaczęłam pisać w drugiej klasie, zabawki, wywołane zdjęcia, jakieś pojedyncze egzemplarze ubrań, czy akcesoriów do włosów (przeważnie miałam długie), buty na W-F, nawet jeśli wuefu danego dnia nie miałam, parasolka, pojedyncze rękawiczki, nieudane i zmięte egzemplarze obrazków na plastykę, podarte stare egzemplarze "Uśmiechu numeru" i tym podobne rzeczy.
Mama coś tam próbowała mi tłumaczyć, że to trochę wstyd, żeby dziewczyna miała taki bajzel w plecaku (w pokoju też - ale to temat na inną opowieść, którą trochę boję się snuć, bo potem wszyscy się przestraszą i nikt mnie już nigdy nie odwiedzi, choć zapewniam, że obecnie utrzymywanie porządku idzie mi już o wiele lepiej. Tzn. w domu, bo plecak to inna bajka), ale ja wtedy bardzo nie chciałam być dziewczyną, w każdym razie taką typową, która ładnie wygląda, więc ten argument w ogóle nie robił na mnie wrażenia.
Nieco większe wrażenie zrobił na mnie obciach, jaki zrobiły mi koleżanki, które kiedyś podczas lekcji techniki, kiedy nauczycielka musiała nas zostawić w klasie, zaintrygowane sporymi rozmiarami mojego plecaka postanowiły go po prostu wypakować na środku mojej ławki. Pech chciał, że ze względu na problemy z oczami siedziałam totalnie z przodu, w dodatku chodziłam wtedy ze sporym plecakiem, w którym wszelkie dobra łatwo się gromadziło. Pamiętam ogólny śmiech w sali lekcyjnej, w którym ja zresztą też uczestniczyłam, bo w sumie jak się tak wczułam w całą sytuację z zewnątrz, to wyglądało to bardzo zabawnie.
Mniej zabawnie było podczas mojej pierwszej kontroli biletowej w Krakowie. Mieszkałam tam dopiero od kilku tygodni, jakoś nie mogłam się zebrać, żeby wyrobić sobie bilet miesięczny, zwłaszcza że sporo chodziłam pieszo, więc tłumaczyłam sobie, że może nawet dam radę bez tego miesięcznego. Zużyte bilety zazwyczaj wrzucałam do niewielkiej kieszonki w plecaku. Pech chciał, że tych niewielkich kieszonek było kilka, niektóre z nich posiadały dodatkowo kieszonki wewnętrzne, a czasem, z jakichś niewyjaśnionych przyczyn, zdarzało się i tak, że pojedyncze skasowane bilety trafiały do tej głównej przegrody plecaka, w której wprawdzie nie miałam już takiego bajzlu jak za czasów podstawówki (miałam już 19 lat i chodziłam z chłopakami na piwo, więc granice obciachu nieco mi się przesunęły), ale coś tam jednak zawsze było - książki, jakieś notatki z zajęć, szczotka do włosów, discman, kilka płyt, zakupy, bo kto normalny nosi je w siatkach, skoro mieszczą się w plecaku... I tak dalej, i tak dalej.
Wróćmy do kontroli. Otóż zazwyczaj doskonale wiedziałam, w której z przegródek znajduje się mój aktualny bilet, ale tym razem jakoś się zawiesiłam. Podczas jazdy tramwajem znaleźć biletu nie zdołałam, ale stanowczo odmawiałam podania panom kontrolerom dowodu i pozwolenia na wypisanie mi mandatu. Wysiedli zatem ze mną na najbliższym przystanku i z lekkim przerażeniem obserwowali, jak metodycznie przeszukuję cały plecak, wszystkie książki i zeszyty, co moment trafiając na jakiś zużyty bilet, który podawałam im w celu ustalenia, czy to przypadkiem nie ten poszukiwany. I wiecie co? Znalazłam. Faceci patrzyli na mnie trochę dziwnie, ale mandatu nie dostałam. Od tamtej pory mam tak, że bajzel w moim plecaku może być nieziemski, ale to, gdzie mam bilet, pamiętam bardzo dokładnie.
Była jeszcze sytuacja na lotnisku, kiedy coś tam widzieli na prześwietleniu mojego bagażu, ale za nic nie mogli dojść, co to właściwie było, choć przejrzeli moje szpargały i w końcu machnęli ręką. Potem okazało się, że chodziło prawdopodobnie o szydełko, ale odkryłam to już po przejściu wszelkich bramek bezpieczeństwa. Tego dnia jakoś nie sprawdzałam dokładnie, co tam mam, zakładałam, że raczej nie ostre narzędzia, bo kto by nosił ostre narzędzia w plecaku?
I tak oto dochodzimy w tej plecakowej historii do dnia dzisiejszego, w którym sytuacja prezentuje się znacznie lepiej niż w podstawówce, ale na pewno gorzej niż wtedy, gdy miałam 19 lat, bo nie chodzę już na randki i raczej nikt nie zerwie ze mną kontaktu tylko dlatego, że przez kolejne tygodnie znajduję w plecaku puszki z kocim żarciem. Kompletnie nie wiem, jak to się dzieje: wychodząc z domu potrzebuję przecież tylko portfela, telefonu, kindla, ewentualnie jakichś akcesoriów okołodzieciowych, szczotki do włosów, chusteczek, długopisu na wszelki wypadek, do tego zwykle mam jakieś obrazki, które E. narysowała w szkole, jakiejś reklamówki, gdyby trafiły się większe zakupy, kluczy, a jeśli akurat mam na oczach soczewki to potrzebuję też okularów w futerale...
Cholera, to nie jest takie proste.
Potrzebuję jednak plecaka. Plecak to wszystko pomieści. Poza tym nie będzie mi się majtał wszędzie wokół, zaczepiał o biust i okręcał się wokół szyi.
Niech żyją plecaki.
Gdzieś tam daleko, daleko na liście marzeń, wiele miejsc po punktach "napisać książkę", "wyprostować permanentnie włosy" i "nauczyć się grać na gitarze" jest taki mało ambitny o nazwie "zacząć chodzić z torebką". Nie jest bardzo ważny, na co dzień nie myślę o nim w ogóle, pojawia się co najwyżej w kontekście jakichś sytuacji, w których zakładam, bądź chciałabym założyć taki typowo babski płaszcz i nagle mam zagwozdkę, bo okazuje się, że plecak nie do końca do tego pasuje, zaś torebki nie posiadam, a jeśli posiadam, to pod toną innych rzeczy w jakimś schowku, pełną pojedynczych szpargałów sprzed pięciu lat.
Tak jakoś się złożyło, że nigdy nie wyszłam z etapu chodzenia z plecakiem. Potrafię wyjść z nim na kilka godzin z domu, nawet jeśli potrzebuję wziąć ze sobą tylko portfel i telefon. W praktyce jest w nim zazwyczaj znacznie więcej rzeczy. Bo wiecie, w ciągu ostatnich trzech tygodni, odkąd odwiedziłam wspomniany sklep zoologiczny, pojedyncze puszki z kocim żarciem atakowały mnie już nie raz. Zrozumcie - są niewielkie i łatwo mogą się zaplątać między innymi rzeczami, więc to, że pominęłam jakieś egzemplarze przy rozpakowywaniu nie jest do końca dziwne.
Moje plecaki od zawsze charakteryzował specyficzny rodzaj porządku, który z porządkiem nie miał zbyt wiele wspólnego. Na etapie szkoły podstawowej był to klasyczny przykład bałaganiarstwa. W plecaku zwykle nosiłam większość podręczników (nie tylko te potrzebne danego dnia), czasem stare kanapki (ej, to było dwadzieścia parę lat temu - każdemu mogło się zdarzyć), długopisy i mazaki fruwały pomiędzy tym luzem, czasem był jeszcze pamiętnik, który zaczęłam pisać w drugiej klasie, zabawki, wywołane zdjęcia, jakieś pojedyncze egzemplarze ubrań, czy akcesoriów do włosów (przeważnie miałam długie), buty na W-F, nawet jeśli wuefu danego dnia nie miałam, parasolka, pojedyncze rękawiczki, nieudane i zmięte egzemplarze obrazków na plastykę, podarte stare egzemplarze "Uśmiechu numeru" i tym podobne rzeczy.
Mama coś tam próbowała mi tłumaczyć, że to trochę wstyd, żeby dziewczyna miała taki bajzel w plecaku (w pokoju też - ale to temat na inną opowieść, którą trochę boję się snuć, bo potem wszyscy się przestraszą i nikt mnie już nigdy nie odwiedzi, choć zapewniam, że obecnie utrzymywanie porządku idzie mi już o wiele lepiej. Tzn. w domu, bo plecak to inna bajka), ale ja wtedy bardzo nie chciałam być dziewczyną, w każdym razie taką typową, która ładnie wygląda, więc ten argument w ogóle nie robił na mnie wrażenia.
Nieco większe wrażenie zrobił na mnie obciach, jaki zrobiły mi koleżanki, które kiedyś podczas lekcji techniki, kiedy nauczycielka musiała nas zostawić w klasie, zaintrygowane sporymi rozmiarami mojego plecaka postanowiły go po prostu wypakować na środku mojej ławki. Pech chciał, że ze względu na problemy z oczami siedziałam totalnie z przodu, w dodatku chodziłam wtedy ze sporym plecakiem, w którym wszelkie dobra łatwo się gromadziło. Pamiętam ogólny śmiech w sali lekcyjnej, w którym ja zresztą też uczestniczyłam, bo w sumie jak się tak wczułam w całą sytuację z zewnątrz, to wyglądało to bardzo zabawnie.
Mniej zabawnie było podczas mojej pierwszej kontroli biletowej w Krakowie. Mieszkałam tam dopiero od kilku tygodni, jakoś nie mogłam się zebrać, żeby wyrobić sobie bilet miesięczny, zwłaszcza że sporo chodziłam pieszo, więc tłumaczyłam sobie, że może nawet dam radę bez tego miesięcznego. Zużyte bilety zazwyczaj wrzucałam do niewielkiej kieszonki w plecaku. Pech chciał, że tych niewielkich kieszonek było kilka, niektóre z nich posiadały dodatkowo kieszonki wewnętrzne, a czasem, z jakichś niewyjaśnionych przyczyn, zdarzało się i tak, że pojedyncze skasowane bilety trafiały do tej głównej przegrody plecaka, w której wprawdzie nie miałam już takiego bajzlu jak za czasów podstawówki (miałam już 19 lat i chodziłam z chłopakami na piwo, więc granice obciachu nieco mi się przesunęły), ale coś tam jednak zawsze było - książki, jakieś notatki z zajęć, szczotka do włosów, discman, kilka płyt, zakupy, bo kto normalny nosi je w siatkach, skoro mieszczą się w plecaku... I tak dalej, i tak dalej.
Wróćmy do kontroli. Otóż zazwyczaj doskonale wiedziałam, w której z przegródek znajduje się mój aktualny bilet, ale tym razem jakoś się zawiesiłam. Podczas jazdy tramwajem znaleźć biletu nie zdołałam, ale stanowczo odmawiałam podania panom kontrolerom dowodu i pozwolenia na wypisanie mi mandatu. Wysiedli zatem ze mną na najbliższym przystanku i z lekkim przerażeniem obserwowali, jak metodycznie przeszukuję cały plecak, wszystkie książki i zeszyty, co moment trafiając na jakiś zużyty bilet, który podawałam im w celu ustalenia, czy to przypadkiem nie ten poszukiwany. I wiecie co? Znalazłam. Faceci patrzyli na mnie trochę dziwnie, ale mandatu nie dostałam. Od tamtej pory mam tak, że bajzel w moim plecaku może być nieziemski, ale to, gdzie mam bilet, pamiętam bardzo dokładnie.
Była jeszcze sytuacja na lotnisku, kiedy coś tam widzieli na prześwietleniu mojego bagażu, ale za nic nie mogli dojść, co to właściwie było, choć przejrzeli moje szpargały i w końcu machnęli ręką. Potem okazało się, że chodziło prawdopodobnie o szydełko, ale odkryłam to już po przejściu wszelkich bramek bezpieczeństwa. Tego dnia jakoś nie sprawdzałam dokładnie, co tam mam, zakładałam, że raczej nie ostre narzędzia, bo kto by nosił ostre narzędzia w plecaku?
I tak oto dochodzimy w tej plecakowej historii do dnia dzisiejszego, w którym sytuacja prezentuje się znacznie lepiej niż w podstawówce, ale na pewno gorzej niż wtedy, gdy miałam 19 lat, bo nie chodzę już na randki i raczej nikt nie zerwie ze mną kontaktu tylko dlatego, że przez kolejne tygodnie znajduję w plecaku puszki z kocim żarciem. Kompletnie nie wiem, jak to się dzieje: wychodząc z domu potrzebuję przecież tylko portfela, telefonu, kindla, ewentualnie jakichś akcesoriów okołodzieciowych, szczotki do włosów, chusteczek, długopisu na wszelki wypadek, do tego zwykle mam jakieś obrazki, które E. narysowała w szkole, jakiejś reklamówki, gdyby trafiły się większe zakupy, kluczy, a jeśli akurat mam na oczach soczewki to potrzebuję też okularów w futerale...
Cholera, to nie jest takie proste.
Potrzebuję jednak plecaka. Plecak to wszystko pomieści. Poza tym nie będzie mi się majtał wszędzie wokół, zaczepiał o biust i okręcał się wokół szyi.
Niech żyją plecaki.
Ja zacząłem chodzić z plecakiem jakoś w liceum. Pod koniec podstawówki albowiem się przestawiłem z tornistra na naramienną torbę i po paru latach okazało się, że mam piękną skoliozę. Zrezygnowałem więc z torby na rzecz plecaka i tak mi zostało - już ponad 30 lat. Chociaż obecnie zwykle mam w nim całkiem niewiele rzeczy - multitool, parę kabelków, płyn i szmatkę do czyszczenia okularów, długopis, i może jeszcze parę drobiazgów - klucze, telefon i portfel mam zawsze w kieszeniach. No ale ja nie jestem kobietą, więc kieszeni mam pod dostatkiem.
OdpowiedzUsuńSzymon, ja o kieszeniach mogę napisać osobną notke. Mam tam wszystko. W dodatku chodzę w dwustronnej kurtce. W temacie kluczy, niedawno się zorientowałam, że w plecaku noszę dwa zestawy kluczy do mieszkania w Krakowie. Na stałe.
Usuń