Juan był wściekły. Jego nastrój oddawał rytm uderzeń palców w klawisze komputera, umysł zaś wędrował nieco poza zakres tematu służbowego maila, który właśnie wybijały palce.
Przede wszystkim, poranna odprawa poszła fatalnie. Xavier, szef komendy, facet w sumie niegłupi, tym razem zachowywał się, jakby zupełnie postradał rozum. Wyglądało to tak, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. Juan potrafił to zrozumieć - sprawa należała do tych, których większość śledczych wolałaby nie dotykać nawet kijem. Jeden błąd mógł zaważyć na całej karierze zawodowej - lub wręcz jej braku. Jednak tego, że pod wpływem uzasadnionego stresu Xavier zaczął podejmować kretyńskie decyzje personalne, Juan już zrozumieć nie mógł. Przede wszystkim okazało się, że Alicia wcale nie będzie jego partnerką w tym śledztwie. To, że życia prywatnego z zawodowym czasem lepiej nie łączyć było tu dobrym uzasadnieniem, ale do Juana, który całą noc śnił o długich nogach obciągniętych do wysokości kolan granatową ołówkową spódnicą średnio to trafiało. Zresztą, brak przydzielenia Alicii do tej sprawy było czymś, z czym po prostu musiał się pogodzić. Nie potrafił natomiast pogodzić się z faktem, że zamiast byłej dziewczyny przydzielono mu Adriana Zalewskiego.
Przypadek Zalewskiego był dość szczególny. Ten polski policjant pracował u nich od niedawna, jasne już jednak było, że zdobywanie sympatii współpracowników nie jest jego dobrą stroną. Nie jest łatwo pałać chęcią nawiązania przyjaźni z gościem, który niemal zawsze pojawia się w towarzystwie konsumowanej właśnie kanapki, której kolejne kęsy przeżuwa i połyka tak głośno, że słychać to w sąsiednim pomieszczeniu. Zastrzeżenie budziło też bezceremonialne oblizywanie palców, a następnie wycieranie ich w nogawki spodni. Do tego dochodziła historia Zalewskiego, tak absurdalna, że śmieszna przestała być już po kilku godzinach. Otóż pobyt Adriana na terenie San Escobar był rodzajem zesłania. Polska pozbyła się go po tym, jak odmówił wystąpienia w stroju anioła podczas zabezpieczania Orszaku Trzech Króli. Facet uznał, że paradowanie po ulicy w białym prześcieradle z wielkimi, białymi skrzydłami przyczepionymi do pleców zwyczajnie go ośmiesza. Jego protest potraktowano jako przypadek wyjątkowej niesubordynacji, ponieważ jednak na takie zachowanie nie dało się znaleźć stosownego paragrafu, Zalewski został wysłany do bratniego państwa, by przez resztę swojego życia służyć swoim kilkunastoletnim doświadczeniem policyjnym krajowi innemu niż własny, w języku, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był dla niego zupełnie obcy.
Juan musiał jednak dość szybko zapomnieć o nieestetycznych zwyczajach polskiego kolegi. Zgodnie z przewidywaniami, kwestią priorytetową tego poranka było spotkanie z Hectorem Moravskim. Obaj policjanci zajechali przed południem pod jego willę, w nadziei, że tak ważna persona nie wychodzi z domu o świcie. Nie pomylili się: Hector był w domu, podobnie jak jego polska matka Jadwiga. Starsza pani kręciła się pomiędzy kuchnią a salonem, przynosząc kolejno filiżanki, dzbanek z herbatą i talerz z kruchymi ciasteczkami, policjanci zaś bez zbędnych wstępów powiadomili króla kurczaków o śmierci jego brata Santiago.
Reakcja Hectora była co najmniej zaskakująca. Sprawiał wrażenie bardzo poruszonego, jednak wśród emocji, które zaczęły rozgrywać się na jego twarzy i w ruchach, próżno było szukać wściekłości czy zacietrzewienia z gatunku “złapcie tego, kto to zrobił i przyprowadźcie mi go”. Był to raczej bezbrzeżny smutek, z którym Hector od pierwszej chwili zdawał się godzić. To nie było to, czego spodziewał się Juan. Hector znany był z wybuchowości i tego, że nie przebierał w słowach. Tymczasem teraz zdawał się być idealnym z punktu widzenia policji członkiem rodziny zmarłego: nie wściekał się i nie rozpaczał, za to zapewnił solennie obu gliniarzy o swojej gotowości do pomocy w śledztwie. Juan uprzedził go, że na pewno pojawią się jeszcze i zadadzą mu kilka pytań, pożegnał się i popychając przed sobą zdezorientowanego Adriana opuścił tego niemłodego już mężczyznę, który pogrążony w smutku głaskał automatycznym ruchem siedzącego mu na kolanach kota.
Kiedy jechali z powrotem na komendę, Juan pomyślał, że właściwie jest już pora lunchu, zatem w ramach zwalczania porannego stresu mógłby zajechać do jakiejś restauracji i coś zjeść. Nie pomyślał jednak o dwóch rzeczach: po pierwsze, skazał się w ten sposób na spożywanie posiłku w towarzystwie faceta, który niemiłosiernie mlaskał, oblizywał palce i wycierał je w spodnie (również w miejscach publicznych). Poza tym panował okropny upał, a wyjście o tej porze dnia na ulicę sprawiało, że czuł się brudny i śmierdzący. Perspektywa dnia wypełnionego badaniem sprawy śmierci Santiago Moravskiego, z upierdliwym marzeniem o wzięciu prysznica gdzieś z tyłu głowy to nie było coś, o czym marzył Juan.
A może by tak rzucić to wszystko i wyjechać do Polski? - pomyślał. - Przynajmniej nie byłoby tak cholernie gorąco.
Ja cze koha.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że starczy Ci rozpędu na całość?
Musi starczyć, choć słowa zachęty zawsze będą mile widziane ;-)
UsuńNiniejszym przekazuję Ci uroczyście te oto Słowa Zachęty.
UsuńArmada szczerze zachęca.
OdpowiedzUsuń