wtorek, 28 września 2010

Archeologia porządkowa


Z porządkami zawsze byłam na bakier. Sprzątanie przestrzeni publicznej, jak np. kuchnia czy duży pokój w mieszkaniu rodziców jeszcze jakoś mi zawsze wychodziło - gdy tylko chciałam. Porządki we własnym pokoju czy mieszkaniu to już zupełnie inna bajka. Nie lubię i nie potrafię. Zawsze gdy już się wezmę do roboty kończę z poczuciem, że coś nie zostało zrobione. W czasach studenckich, gdy wyjeżdżając na jakieś święta do rodziców zostawiłam Qneksowi klucze do mieszkania, nie spodziewałam się, że stanę się obiektem męskiej litości - kiedy wróciłam, mój pokój lśnił czystością, jakiej ja spod szmatki wydobyć po prostu nie potrafię. Ci, którzy mają mnie za pedantkę (znam tylko jedną taką osobę) najzwyczajniej w świecie się nie znają.


W moim przypadku wszystko było jasne: muszę się uczyć, bo sprzątaniem na życie nie zarobię. Choćby najmarniejsze.

Jak jednak wiadomo, niezwykłe okoliczności mogą skłonić nas do niezwykłych osiągnięć. Po kilku dniach pucowania mieszkania udało się osiągnąć stan pozwalający na przyjęcie gości. A goście to nie lada: wpuszczenie pod własny dach teściów to wszak okoliczność zupełnie inna niż podejmowanie herbatą kolegi, który wpadł po płytki. Ironizowanie ironizowaniem, ale jestem pod sporym wrażeniem tego, co udaje się odnaleźć podczas takich wielkich porządkow. 

- Kupony na dawno zakończone promocje. Zbierałam je np. w celu zdobycia kolekcji uroczych pluszaków. Oczywiście dla mnie i tylko dla mnie.
- Bilety na przejazd koleją sprzed przeszło roku.
- Zapisane zeszyty stanowiące dowody na to, że kiedyś naprawdę intensywnie uczyłam się francuskiego.
- Zdjęcia z Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie w 2005 roku. Tak, wiem, mamy 2010.
- Różne nitki, kordonki i tym podobne. Może i nie potrafię sprzątać, ale rękodziełem się czasami param.
- Mnóstwo (myślę że blisko 100) ulotek, książeczek i tym podobnych dotyczących tego, co warto zwiedzić w Szwajcarii. Nie przypominam sobie, żebym korzystała z czegokolwiek, może poza rozkładem kursów statków.
- Pojedyncze materiały do nauki niemieckiego, których w ogóle nie kojarzę.
- Kilka książek.
- Całe mnóstwo kocich zabawek upchniętych za kanapami itd.
- Karta do zbierania punktów w sklepie, do którego regularnie uczęszczam. Nawet nie wiedziałam, że ją mam.
- PIN do karty, której nigdy nie używałam, choć mam ją od prawie dwóch lat. Niestety nie wiem, gdzie jest karta.
- Płytę CD, której nigdy nie rozpakowałam.

Mimo nadziei rozbudzonej tak ogromną liczbą różnych znalezisk nie udało mi się wciąż ustalić miejsca pobytu mojego dyplomu z uczelni. Choć z tego co pamiętam wydano mi go w wersji niekompletnej. Chyba poczekam z szukaniem go do kolejnej tury gości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz