wtorek, 21 września 2010

Męki czytelnika czyli nie zaczynaj tego, co nie zostało skończone

Jeśli chodzi o książki, to dawno już zrezygnowałam z faworyzowania określonego ich typu. W tej dziedzinie jestem niemal wszystkożercą. Wprawdzie z własnej i nieprzymuszonej woli nie biorę zbyt często do rąk utworów poetyckich i dramatów, ale wiele spośród tych, z którymi się zetknęłam w latach nauki naprawdę mi się podobało. Czytam trochę polskiej, współczesnej literatury, ale lektura tego typu książki zazwyczaj kończy się u mnie gorzkim stwierdzeniem, że nie jest dobrze. Zdarza mi się sięgać po coś latynoskiego (od iluś lat polskie wydawnictwa są bardzo hojne w wydawaniu dzieł pisarzy południowoamerykańskich), próbowałam romansować z powieściami napisanymi przez Japończyków (próba nie zakończyła się niestety satysfakcją z mojej strony), czytuję klasykę (choć kolekcja "Wyborczej" sprzed kilku lat wciąż nie została przeze mnie w całości przeczytana). Jest jednak pewien rodzaj książek, do których mam szczególną, groźną słabość. Uwaga, wstydliwe wyznanie: uwielbiam powieści w tomach. 

"Saga o ludziach lodu" mnie ominęła, ale po "Raiję" już sięgnęłam. Zrezygnowałam dopiero wtedy, gdy bohaterka osiągnęła wiek, który według mnie dyskwalifikował ją jako postać romantyczną. Przez lata zaczytywałam się Musierowicz i Montgomery. No dobra - "Zmierzch" też przeczytałam, choć wkurzały mnie postaci przejawiające kompletny brak logiki w postępowaniu. A ponieważ fantastykę też lubię, to w pewnym momencie zwariowałam na punkcie Wiedźmina. I to był początek moich błędów.

Gdy polecono mi "Grę o tron" Georga R.R. Martina, najważniejszą dla mnie rekomendacją było porównanie klimatu tej książki do dzieła Sapkowskiego właśnie. Cóż - nie jestem pewna czy z tym klimatem rzeczywiście jest coś na rzeczy, ale jedno jest pewne: saga Martina skrzywdziła mnie totalnie. Nie dość, że czytałam ją studiując na wydziale polonistycznym i czułam się w obowiązku chować kolorowe okładki przed mądrymi, rozpoetyzowanymi znajomymi, to jeszcze przywiązywałam się do bohaterów - a to mało praktyczne w przypadku książek, w których co chwila dochodzi do rzezi i ginie któraś z ważniejszych postaci. Przygoda z Martinem szybko się jednak skończyła, czy może raczej przerwała: dowiedziawszy się, że autor od dłuższego czasu próbuje napisać piąty tom, postanowiłam, że lekturę czwartego zostawię sobie na czasy, gdy kolejny będzie już na półkach (choćby amerykańskich). Było to ładnych kilka lat temu. W międzyczasie przeczytałam stos opowiadań tego samego autora i serię jego wyznań, wśród których najlepiej zapamiętałam jedno: że zawsze miał tendencję do tego, by nie kończyć tego co zaczynał.

Tak się złożyło, że czwarty tom sagi Martina kupiliśmy podczas pobytu w Stanach. Aktualnie czyta go Qnex - ja staram się trzymać mocno i brać z półki inne książki. Co zresztą nie jest trudne: kilka miesięcy temu, w tęsknocie za jakąś sagą, zdecydowałam się na krok iście desperacki. Zaczęłam czytać "Koło czasu" Roberta Jordana.


Musicie mnie zrozumieć. Żyję na obczyźnie, w kraju, którego większość obywateli twierdzi, że mówi po niemiecku, co nie jest prawdą - mówią dziwnym językiem, w którym niektóre słowa faktycznie częściowo pokrywają się z ich niemieckimi odpowiednikami. Próba kontaktu z krajem rodzinnym naraża mnie na zaliczenie kolejnego odcinka z serii "Krzyż". Wprawdzie mam dwa cudowne koty i równie cudownego Qneksa, ale on jest Googlerem. Od takiej rzeczywistości trzeba mieć odskocznię. 


Przeczytam najpierw jeden tom, a potem coś innego, tłumaczyłam sobie, przedzierając się przez kolejne strony pierwszego tomu serii. Przy trzecim z rzędu (najcieńszym - poniżej 700 stron. Są i takie dobijające prawie do tysiąca) poważnie rozważałam zawzięcie się i przeczytanie ciurkiem całej serii. Co to jest, kilkanaście tomów? Jeden schodził mi przez dwa tygodnie. Pół roku i przeczytam coś innego. W Stanach dokupiłam brakujące części. Albo inaczej: te, które były dostępne.

Bo oczywiście sprawa okazała się nie być aż tak prostą. Autorowi zmarło się przed napisaniem ostatniej części - o czym wiedziałam. Na podstawie notatek, które zostawił, inny gość produkuje zakończenie. Tyle tylko, że okazało się, iż wbrew temu czego się spodziewałam, nie sposób zmieścić tego w jednym tomie. Tomów zatem będzie trzy. Z czego ostatni wyjdzie bodajże za rok.

Zamknęłam ostatnią stronę czwartego tomu i postanowiłam zrobić sobie przerwę na jakieś trzy inne książki. Z zemsty. Bo jak tak można? A jeśli ten ostatni tom nie wyjdzie za rok? Jeśli nie wyjdzie nigdy? Jeśli w oczekiwaniu na niego zapomnę, co było w poprzednich kilkunastu częściach (wiem, mam ściągę na Wikipedii)? 

Dodam, że w moim przypadku czytanie książek nie ogranicza się do przyjemnie spędzonego czasu na fotelu, z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. To co czytam często mi się śni. Z zamkniętymi oczami poznaję alternatywną wersję dalszego ciągu akcji. Co ciekawe, język snów odpowiada temu, w którym czytam daną książkę. Są tam nawet wyrazy, których nie znam. To wszystko jest bardzo męczące.

Może nie zwariuję. Ale nieprędko kupię pierwszy tom czegoś, co nie jest jeszcze skończone. Amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz