Od kilku dni męczy mnie jakieś paskudne choróbsko, które sprawia, że przez cały dzień myślę głównie o tym, jak cudownie byłoby schować się pod kołdrą i zasnąć. Nawet czyta mi się kiepsko - litery wolniej przeskakują przed bolącymi oczami. Dziś poderwała mnie z łóżka siła wyższa: mieliśmy zaplanowaną poranną wyprawę do Ikei. Co prawda teraz leżę i kaszlę, ale zadanie zostało wykonane: kanapa w jednym pokoju jest usłana różnymi pudłami, w których podobno jest m.in. regał na książki.
Kiedy przenosiliśmy nasze życie z Krakowa do Szwajcarii, zastanawiałam się, co powinniśmy zrobić w temacie książek. Początkowo planowaliśmy zabrać je ze sobą: byliśmy w o tyle dobrej sytuacji, że tę sprawę załatwiłaby za nas firma przeprowadzkowa. Po namyśle stwierdziliśmy jednak, że książek zabierać nie będziemy: nie mieliśmy pojęcia, ile tak naprawdę potrwa nasza helwecka przygoda (żadne z nas przez podjęciem decyzji nigdy nie było w tym dziwnym kraju - nie licząc przelotnej wizyty w Genewie w wykonaniu Dawida całe wieki temu), a na sponsorowany przewóz gratów z powrotem raczej nie mogliśmy liczyć.
Podczas kupowania pierwszych mebli w Szwajcarii, odłożyliśmy na plan dalszy m.in. kupno regału na książki. Co prawda papierowych tomów przybywało, ale zawsze znajdowało się na nie jakieś tymczasowe miejsce. Po częściowym zrealizowaniu książkowej wishlisty w Stanach doszliśmy jednak do wniosku, że tak dłużej być nie może. Regał musi być i basta.
Zaczęliśmy od starannego spisania tego, co tutaj mamy. Nie jest źle: w ciągu niepełnych dwóch lat zgromadziliśmy lekko ponad sto tytułów. Udało nam się znaleźć także całkiem urocze miejsce, w którym książki oczekują na swoje docelowe miejsce. Tutaj przydały się owoce jednej z dawnych wypraw do Ikei. Wiedzieliście, że można trzymać książki w stole?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz