Uległość Michela Houellebecqa przeczytałam jakieś dwa tygodnie temu. Któraś z polskich księgarń ebookowych oferowała wersję elektroniczną i natychmiast skorzystałam. Zazwyczaj nie lubię tak kombinować - czytam (z różnych względów) głównie na Kindle, ale jeśli już mam książki danego autora w tradycyjnym formacie, to kolejne jego dzieła staram się kupować w takiej samej formie.
Ale rynek wydawniczy jak wiele innych spraw na tym pięknym świecie idzie do przodu. Niby wiadomo. Ale czasem można się jeszcze zdziwić.
Łaziłam z D. po księgarni. Jakimś cudem byliśmy tam sami. Nie mam pojęcia, gdzie były dzieci, zapewne zostały z jakąś opiekunką. Nie to się liczyło - napawałam się bowiem cudowną możliwością zatrzymywania się przy wypełnionych książkami półkach, spędzania niemal nieograniczonego czasu na przeglądaniu autorów, tytułów, czytaniu notek z tyłu okładek. Należę do tych czytelników, którym zdarza się sięgnąć po daną książkę wyłącznie na podstawie okładki.
Nagle zatrzymałam się zdziwiona. W narożnym regale zrobiono coś w rodzaju "kącika Houellebecqa". Jego książki zostały elegancko wyeksponowane na nieskazitelnie białym tle, na wysokości idealnej dla człowieka o przeciętnym wzroście. Dominowały oczywiście egzemplarze wydanej niedawno Uległości. Ale coś mi się tu nie zgadzało.
- Patrz, jakoś dziwnie to wydali - pokazałam Dawidowi jedną z książek. Rzeczywiście: w środku nie było normalnych stron zadrukowanym tekstem. Zamiast tego pełno było ilustracji, a każda kartka była wyposażona w coś w rodzaju koperty. Każda koperta zawierała kolejny fragment tekstu powieści.
- Dziwne - uznałam. - Ciekawie wygląda, ale kto chciałby czytać cokolwiek w ten sposób? Przecież to niewygodne, ciągle otwierać te kopertki, czytać, chować, otwierać kolejną...
- No dziwne - zgodził się mój małżonek. - Ale może jako prezent ślubny to by zdało egzamin.
- Ale kto kupowałby komukolwiek w prezencie ślubnym powieść Houellebecqa? - powątpiewałam.
I wtedy obok kopertowego wydania zobaczyłam inne, jeszcze dziwniejsze. Był to bowiem karton, trochę przypominający kartony z sokiem, z nakrętką u góry. Jeśli chodzi o szatę graficzną, to była taka sama jak na okładce normalnego wydania Uległości i jeśli wierzyć temu, co widziały moje biedne oczy, było to winna wersja tej książki. Tak, właśnie tak: w kartonie było czerwone wino.
- Ty, patrz, a to mogłabym nawet chcieć - uznałam. - Wydanie winne.
- Tylko jak się czyta tak wydaną książkę? - zastanawiał się D. - Pijesz i w miarę tego picia treść sama do ciebie przychodzi?
- Pojęcia nie mam, ale skoro tak to wydali, to musi być w tym jakiś sens - stwierdziłam. - Kupujemy?
- No weź - sprzeciwił się małżonek. - Przecież mówiłaś, że kupiłaś już ebooka. Po co nam dwa wydania tej samej książki?
I tak nie dowiedziałam się, jak czytać winne wydanie powieści. Chyba już się nigdy nie dowiem, bo obudziłam się wkrótce po powyższej wymianie zdań.
Ale rynek wydawniczy jak wiele innych spraw na tym pięknym świecie idzie do przodu. Niby wiadomo. Ale czasem można się jeszcze zdziwić.
Łaziłam z D. po księgarni. Jakimś cudem byliśmy tam sami. Nie mam pojęcia, gdzie były dzieci, zapewne zostały z jakąś opiekunką. Nie to się liczyło - napawałam się bowiem cudowną możliwością zatrzymywania się przy wypełnionych książkami półkach, spędzania niemal nieograniczonego czasu na przeglądaniu autorów, tytułów, czytaniu notek z tyłu okładek. Należę do tych czytelników, którym zdarza się sięgnąć po daną książkę wyłącznie na podstawie okładki.
Nagle zatrzymałam się zdziwiona. W narożnym regale zrobiono coś w rodzaju "kącika Houellebecqa". Jego książki zostały elegancko wyeksponowane na nieskazitelnie białym tle, na wysokości idealnej dla człowieka o przeciętnym wzroście. Dominowały oczywiście egzemplarze wydanej niedawno Uległości. Ale coś mi się tu nie zgadzało.
- Patrz, jakoś dziwnie to wydali - pokazałam Dawidowi jedną z książek. Rzeczywiście: w środku nie było normalnych stron zadrukowanym tekstem. Zamiast tego pełno było ilustracji, a każda kartka była wyposażona w coś w rodzaju koperty. Każda koperta zawierała kolejny fragment tekstu powieści.
- Dziwne - uznałam. - Ciekawie wygląda, ale kto chciałby czytać cokolwiek w ten sposób? Przecież to niewygodne, ciągle otwierać te kopertki, czytać, chować, otwierać kolejną...
- No dziwne - zgodził się mój małżonek. - Ale może jako prezent ślubny to by zdało egzamin.
- Ale kto kupowałby komukolwiek w prezencie ślubnym powieść Houellebecqa? - powątpiewałam.
I wtedy obok kopertowego wydania zobaczyłam inne, jeszcze dziwniejsze. Był to bowiem karton, trochę przypominający kartony z sokiem, z nakrętką u góry. Jeśli chodzi o szatę graficzną, to była taka sama jak na okładce normalnego wydania Uległości i jeśli wierzyć temu, co widziały moje biedne oczy, było to winna wersja tej książki. Tak, właśnie tak: w kartonie było czerwone wino.
- Ty, patrz, a to mogłabym nawet chcieć - uznałam. - Wydanie winne.
- Tylko jak się czyta tak wydaną książkę? - zastanawiał się D. - Pijesz i w miarę tego picia treść sama do ciebie przychodzi?
- Pojęcia nie mam, ale skoro tak to wydali, to musi być w tym jakiś sens - stwierdziłam. - Kupujemy?
- No weź - sprzeciwił się małżonek. - Przecież mówiłaś, że kupiłaś już ebooka. Po co nam dwa wydania tej samej książki?
I tak nie dowiedziałam się, jak czytać winne wydanie powieści. Chyba już się nigdy nie dowiem, bo obudziłam się wkrótce po powyższej wymianie zdań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz