Od czasów dziecięcych miałam jakąś wizję swojej przyszłości: na przykład marzyłam o tym, żeby pisać książki, mówić biegle w kilku językach, adoptować wraz z bratem jedenaścioro dzieci, z których każde będzie się specjalizować w innej dyscyplinie sportowej (sorry Grzesiek, nigdy Ci o tym nie mówiłam, ale miałam wtedy jakieś dziewięć lat i byłeś za mały, żeby zrozumieć, a potem zwyczajnie zapomniałam). Miałam też całą listę rzeczy, co do których obiecałam sobie, że nigdy w moim życiu nie będą miały miejsca.
Na przykład twierdziłam, że nigdy w życiu nie będę mieszkać za granicą.
Albo że nigdy nie będę siedzieć z dzieckiem w domu dłużej, niż przewiduje to urlop macierzyński.
Albo że nigdy nie będę mieć telewizora.
Ani samochodu.
A kiedy wśród moich czytających znajomych zaczęli pojawiać się tacy, którzy sprawiali sobie czytnik e-booków, twierdziłam, że nigdy, ale to nigdy nie będę używała takiego czegoś. Bo jak książka, to tylko papierowa, zajmująca określoną przestrzeń, stojąca na półce i dostarczająca czytającemu wrażeń wybiegających poza zwyczajną błogość wynikającą z lektury - wszak prawdziwa książka pachnie, a jej strony szeleszczą.
W pewnym momencie mojego życia pojawiła się druga połowa, która też miała swoje "nigdy". Wśród nich najlepiej zapamiętałam dwa:
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Szwajcarii"
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Stanach Zjednoczonych".
Przystałam na te oświadczenia bez większego problemu, sama miałam zamiar mieszkać przez całe życie w Krakowie, ewentualnie w Warszawie.
To nie jest tak, że całkiem mi nie wyszło. Telewizor mam, ale bez telewizji, więc czuję się rozgrzeszona. Jestem szczęśliwą posiadaczką Kindle, ale w tym przypadku przeszłam prawdziwą drogę od zdecydowanej nienawiści do prawdziwej miłości. Z czytnikiem prawie się nie rozstaję i gdyby nie on, nie byłabym w stanie czytać tylu książek. Aktualnie mieszkam w Kalifornii, do której przeprowadziłam się ze Szwajcarii. To tyle, jeśli chodzi o konsekwencję.
Kompletnie też nie wyszło mi nieposiadanie samochodu. Nigdy nie rozumiałam znajomych, dla których bycie właścicielem czterech kółek jest czymś istotnym. Przez szereg lat słuchałam opowieści o pojazdach koleżanek i kolegów, wśród nich najwięcej było relacji o problemach i kosztach, jakie te problemy za sobą ciągną i wizja czegoś takiego w moim życiu w ogóle nie jawiła mi się jako atrakcyjna. Do tego dochodził strach przed prowadzeniem i odpowiedzialnością, jaka spoczywa na kierowcy. Wydaje mi się, że gdyby nie fakt przeprowadzki do Stanów, do końca życia szczęśliwie podróżowałabym tramwajami i autobusami. Zresztą mam szczery zamiar powrócić do tego stanu rzeczy. Bowiem jednym z największych przyjaciół czytelnika jest transport publiczny.
Uczepiłam się tego samochodu, bo przypadkiem dowiedziałam się, że 22 września wiele krajów obchodzi Europejski Dzień bez Samochodu. Wbrew nazwie, w akcji bierze udział również sporo państw spoza Starego Kontynentu. Całość ma na celu pokazanie, że funkcjonowanie bez auta jest możliwe i nawet przyjemne. Mnie do tego nikt nie musi przekonywać. Mogłabym obchodzić to święto codziennie.
Oczywiście w USA tego dnia się nie obchodzi, przynajmniej tak twierdzi Wikipedia. Nie jest to jakoś szczególnie dziwne - odległości są tu duże, a transport publiczny kuleje i w większości miejsc jest tak, jakby go nie było. Przez jakiś czas próbowałam się buntować i chodziłam po zakupy spożywcze pieszo, ale szybko uznałam, że czterdzieści minut spaceru w jedną stronę z wózkiem po wąskim chodniku wzdłuż ruchliwej dwupasmówki to nie jest jednak to, co agatki lubią najbardziej.
Ale 22 września spróbuję stanąć na wysokości zadania i wcielić się w piechura. Nie wsiądę do auta, czy to w charakterze kierowcy, czy też pasażera. Autostrady jak co rano staną w koszmarnych korkach, a tymczasem ja z dumą będę obchodzić Europejski Dzień bez Samochodu. Nie żeby ktoś to w ogóle zauważył.
Poza tym zwyczajnie mogę zapomnieć. Bo w chwili, gdy piszę te słowa, w Kalifornii wciąż mamy poniedziałek, 21 września.
________________________________
P.S. To miała być notka o tym, jak przez kilka tygodni byłam jedynym kierowcą rodziny w amerykańskiej rzeczywistości, o pewnym tutejszym urzędzie i awarii systemu, który dotknął cały stan, ale doszłam do wniosku, że nie ma co rozpamiętywać tej traumy.
Na przykład twierdziłam, że nigdy w życiu nie będę mieszkać za granicą.
Albo że nigdy nie będę siedzieć z dzieckiem w domu dłużej, niż przewiduje to urlop macierzyński.
Albo że nigdy nie będę mieć telewizora.
Ani samochodu.
A kiedy wśród moich czytających znajomych zaczęli pojawiać się tacy, którzy sprawiali sobie czytnik e-booków, twierdziłam, że nigdy, ale to nigdy nie będę używała takiego czegoś. Bo jak książka, to tylko papierowa, zajmująca określoną przestrzeń, stojąca na półce i dostarczająca czytającemu wrażeń wybiegających poza zwyczajną błogość wynikającą z lektury - wszak prawdziwa książka pachnie, a jej strony szeleszczą.
W pewnym momencie mojego życia pojawiła się druga połowa, która też miała swoje "nigdy". Wśród nich najlepiej zapamiętałam dwa:
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Szwajcarii"
- "nigdy nie mógłbym mieszkać w Stanach Zjednoczonych".
Przystałam na te oświadczenia bez większego problemu, sama miałam zamiar mieszkać przez całe życie w Krakowie, ewentualnie w Warszawie.
To nie jest tak, że całkiem mi nie wyszło. Telewizor mam, ale bez telewizji, więc czuję się rozgrzeszona. Jestem szczęśliwą posiadaczką Kindle, ale w tym przypadku przeszłam prawdziwą drogę od zdecydowanej nienawiści do prawdziwej miłości. Z czytnikiem prawie się nie rozstaję i gdyby nie on, nie byłabym w stanie czytać tylu książek. Aktualnie mieszkam w Kalifornii, do której przeprowadziłam się ze Szwajcarii. To tyle, jeśli chodzi o konsekwencję.
Kompletnie też nie wyszło mi nieposiadanie samochodu. Nigdy nie rozumiałam znajomych, dla których bycie właścicielem czterech kółek jest czymś istotnym. Przez szereg lat słuchałam opowieści o pojazdach koleżanek i kolegów, wśród nich najwięcej było relacji o problemach i kosztach, jakie te problemy za sobą ciągną i wizja czegoś takiego w moim życiu w ogóle nie jawiła mi się jako atrakcyjna. Do tego dochodził strach przed prowadzeniem i odpowiedzialnością, jaka spoczywa na kierowcy. Wydaje mi się, że gdyby nie fakt przeprowadzki do Stanów, do końca życia szczęśliwie podróżowałabym tramwajami i autobusami. Zresztą mam szczery zamiar powrócić do tego stanu rzeczy. Bowiem jednym z największych przyjaciół czytelnika jest transport publiczny.
Uczepiłam się tego samochodu, bo przypadkiem dowiedziałam się, że 22 września wiele krajów obchodzi Europejski Dzień bez Samochodu. Wbrew nazwie, w akcji bierze udział również sporo państw spoza Starego Kontynentu. Całość ma na celu pokazanie, że funkcjonowanie bez auta jest możliwe i nawet przyjemne. Mnie do tego nikt nie musi przekonywać. Mogłabym obchodzić to święto codziennie.
Oczywiście w USA tego dnia się nie obchodzi, przynajmniej tak twierdzi Wikipedia. Nie jest to jakoś szczególnie dziwne - odległości są tu duże, a transport publiczny kuleje i w większości miejsc jest tak, jakby go nie było. Przez jakiś czas próbowałam się buntować i chodziłam po zakupy spożywcze pieszo, ale szybko uznałam, że czterdzieści minut spaceru w jedną stronę z wózkiem po wąskim chodniku wzdłuż ruchliwej dwupasmówki to nie jest jednak to, co agatki lubią najbardziej.
Ale 22 września spróbuję stanąć na wysokości zadania i wcielić się w piechura. Nie wsiądę do auta, czy to w charakterze kierowcy, czy też pasażera. Autostrady jak co rano staną w koszmarnych korkach, a tymczasem ja z dumą będę obchodzić Europejski Dzień bez Samochodu. Nie żeby ktoś to w ogóle zauważył.
Poza tym zwyczajnie mogę zapomnieć. Bo w chwili, gdy piszę te słowa, w Kalifornii wciąż mamy poniedziałek, 21 września.
________________________________
P.S. To miała być notka o tym, jak przez kilka tygodni byłam jedynym kierowcą rodziny w amerykańskiej rzeczywistości, o pewnym tutejszym urzędzie i awarii systemu, który dotknął cały stan, ale doszłam do wniosku, że nie ma co rozpamiętywać tej traumy.
Ja też często piszę notkę o czymś innym niż planowałam albo siadam i piszę co mi przyjdzie na myśl.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałam, że dziś jest Dzień bez Samochodu i dobrze, że nie wiedzieli o tym pracownicy WTZ gdzie jeżdżę, bo by zrobili dzień samodzielności i...napewno zostałabym w domku.
Serdecznie Cię pozdrawiam!!