Wiele lat temu siedziałyśmy z K. w jakiejś lubelskiej knajpie pałaszując kebaby. Byłam wtedy od nich uzależniona - mieszkałam od niedawna w Krakowie i "cielęcy w cieście" był stałą pozycją w moim menu.
- Słuchaj, co sądzisz o tym, żeby jeść takie rzeczy przy chłopaku? - zagadnęła mnie K. - No wiesz, na randce...
Sama myśl aż mnie przeraziła. Byłam wtedy sama, chodziłam oczywiście na piwo z tym czy tamtym kolegą, ale myśl o wspólnym pałaszowaniu takiego żarcia była dla mnie niepojęta. Ludzie, ja nawet jedząc naleśniki w towarzystwie przedstawiciela płci przeciwnej stresowałam się, że pochlapię się śmietaną, albo nabryzgam wnętrznościami truskawek. Pizza też jest skomplikowana, ten ser się tak ciągnie, że czasem aż nie wiadomo, co będzie mniej eleganckie: odgryzienie tego ciągnącego się? Czy napchanie buzi aż do granic możliwości, licząc na to, że jakoś to będzie? Pod podobną kategorię co pizza podpada zresztą spaghetti.
Pamiętam, jak kiedyś podobający mi się facet robił mi kanapki. Przeraziłam się, że będą jakieś wymyślne: no wiecie, taka piramidka z kawałeczkiem szynki, sera, pomidorka, ogórka, może jakaś oliwka... Oczyma wyobraźni już widziałam, jak to wszystko rozpada mi się w rękach i ląduje na podłodze wokół. Na szczęście kolega miał tylko chleb, masło i dżem jagodowy, i temu jakoś podołałam.
Wspominam sobie te swoje dawne niby-randki w poszukiwaniu źródeł różnych wizerunkowo-żywieniowych traum i wychodzi mi, że większość zaczynała się w mojej głowie, bo jak się już z kimś widywałam, to raczej nie szłam na kolację czy obiad, ale na piwo. Owszem, z piwa też może być nieszczęście: można je przecież wylać, np. komuś na kolana, ale aż tak daleko moja wyobraźnia nie sięgała.
Myślę jednak dalej i dochodzę do wniosku, że sama nie przepadam za widokiem ludzi jedzących. Wszystko jest ok, o ile konsumpcja odbywa się w domu czy w restauracji. Ale nie cierpię ludzi jedzących w autobusach czy pociągach. Słowo daję, potrafię przywołać w pamięci dziesiątki twarzy i kanapki, w które się wgryzały. Np. chłopiec siedzący naprzeciwko mnie w autobusie jadącym na dworzec w Kolonii. Jadł coś, co wyglądało na wielki kotlet mielony domowej roboty w wielkiej bułce. Albo pan wcinający kanapki w pociągu relacji Lublin-Kraków. A dzięki temu, że denerwują mnie również pasażerowie samolotów, którzy przynoszą własne jedzenie, to nie potrafię tak do końca wybaczyć gościowi, który siedział obok mnie na trasie Dublin-Warszawa tego, że spędził część podróży nad kanapką z kiełbasą.
I tak naprawdę nie wiem, czy przemawia przeze mnie jakieś słuszne poczucie estetyki podróżnej, czy po prostu mam źle w głowie.
Ale jeśli w grę wchodzi to drugie, to zapewniam, że mam ku temu powody. Bo wpadki zdarzają mi się ciągle.
Stałam sobie wraz z małżonkiem przy kasie w hipermarkecie, udzielając się w żmudnej czynności pakowania kupowanych towarów do sklepowego wózka, gdy nagle nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęłam się promiennie, myśląc w zachwycie o tym, jak to ładnie musi wyglądać z zewnątrz: tacy młodzi i piękni, pakują razem do koszyka produkty spożywcze, które potem cała rodzina z zadowoleniem będzie pałaszować, gdy nagle mąż oznajmił:
- Masz coś między zębami. Chyba szpinak.
I czar jakby prysł.
No sami widzicie. Jedzenie to stresująca sprawa.
A na randce to jednak najlepiej tylko piwo. Albo herbata. Jedzenie, zwłaszcza to skomplikowane, to dopiero po ślubie. A najlepiej po podpisaniu kredytu na 30 lat.
- Słuchaj, co sądzisz o tym, żeby jeść takie rzeczy przy chłopaku? - zagadnęła mnie K. - No wiesz, na randce...
Sama myśl aż mnie przeraziła. Byłam wtedy sama, chodziłam oczywiście na piwo z tym czy tamtym kolegą, ale myśl o wspólnym pałaszowaniu takiego żarcia była dla mnie niepojęta. Ludzie, ja nawet jedząc naleśniki w towarzystwie przedstawiciela płci przeciwnej stresowałam się, że pochlapię się śmietaną, albo nabryzgam wnętrznościami truskawek. Pizza też jest skomplikowana, ten ser się tak ciągnie, że czasem aż nie wiadomo, co będzie mniej eleganckie: odgryzienie tego ciągnącego się? Czy napchanie buzi aż do granic możliwości, licząc na to, że jakoś to będzie? Pod podobną kategorię co pizza podpada zresztą spaghetti.
Pamiętam, jak kiedyś podobający mi się facet robił mi kanapki. Przeraziłam się, że będą jakieś wymyślne: no wiecie, taka piramidka z kawałeczkiem szynki, sera, pomidorka, ogórka, może jakaś oliwka... Oczyma wyobraźni już widziałam, jak to wszystko rozpada mi się w rękach i ląduje na podłodze wokół. Na szczęście kolega miał tylko chleb, masło i dżem jagodowy, i temu jakoś podołałam.
Wspominam sobie te swoje dawne niby-randki w poszukiwaniu źródeł różnych wizerunkowo-żywieniowych traum i wychodzi mi, że większość zaczynała się w mojej głowie, bo jak się już z kimś widywałam, to raczej nie szłam na kolację czy obiad, ale na piwo. Owszem, z piwa też może być nieszczęście: można je przecież wylać, np. komuś na kolana, ale aż tak daleko moja wyobraźnia nie sięgała.
Myślę jednak dalej i dochodzę do wniosku, że sama nie przepadam za widokiem ludzi jedzących. Wszystko jest ok, o ile konsumpcja odbywa się w domu czy w restauracji. Ale nie cierpię ludzi jedzących w autobusach czy pociągach. Słowo daję, potrafię przywołać w pamięci dziesiątki twarzy i kanapki, w które się wgryzały. Np. chłopiec siedzący naprzeciwko mnie w autobusie jadącym na dworzec w Kolonii. Jadł coś, co wyglądało na wielki kotlet mielony domowej roboty w wielkiej bułce. Albo pan wcinający kanapki w pociągu relacji Lublin-Kraków. A dzięki temu, że denerwują mnie również pasażerowie samolotów, którzy przynoszą własne jedzenie, to nie potrafię tak do końca wybaczyć gościowi, który siedział obok mnie na trasie Dublin-Warszawa tego, że spędził część podróży nad kanapką z kiełbasą.
I tak naprawdę nie wiem, czy przemawia przeze mnie jakieś słuszne poczucie estetyki podróżnej, czy po prostu mam źle w głowie.
Ale jeśli w grę wchodzi to drugie, to zapewniam, że mam ku temu powody. Bo wpadki zdarzają mi się ciągle.
Stałam sobie wraz z małżonkiem przy kasie w hipermarkecie, udzielając się w żmudnej czynności pakowania kupowanych towarów do sklepowego wózka, gdy nagle nasze spojrzenia się spotkały. Uśmiechnęłam się promiennie, myśląc w zachwycie o tym, jak to ładnie musi wyglądać z zewnątrz: tacy młodzi i piękni, pakują razem do koszyka produkty spożywcze, które potem cała rodzina z zadowoleniem będzie pałaszować, gdy nagle mąż oznajmił:
- Masz coś między zębami. Chyba szpinak.
I czar jakby prysł.
No sami widzicie. Jedzenie to stresująca sprawa.
A na randce to jednak najlepiej tylko piwo. Albo herbata. Jedzenie, zwłaszcza to skomplikowane, to dopiero po ślubie. A najlepiej po podpisaniu kredytu na 30 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz