I tak oto mijają trzy lata, odkąd wylądowałam w USA. W tym czasie wydarzyło się całe mnóstwo rzeczy, zobaczyłam wiele nowych miejsc, spotkałam nowych ludzi - i przez to wszystko na pewno trochę się zmieniłam. Przeprowadzka tutaj wymusiła na mnie zmianę różnych przyzwyczajeń i podejścia do pewnych spraw. Mogłabym o tym ględzić długo i na poważnie, ale spróbuję zrobić to sprawnie, ciekawie i choć odrobinę zabawnie.
Zaczęłam prowadzić samochód. Zawsze byłam fanką komunikacji miejskiej, jako miejsca, w którym można poczytać i poobserwować ludzi. Pewnie, że bywało wkurzająco, np. wtedy gdy trzeba było czekać w strugach deszczu na spóźniający się tramwaj, ale jakoś nigdy nie był to dla mnie jakiś koszmarny problem. Nie zawsze dało się usiąść, ale czytać da się też na stojąco. W czasach, gdy mieszkałam w Krakowie, miałam niemal pewność, że każdego dnia będę mogła przeznaczyć godzinę czy półtorej na czytanie - właśnie dzięki komunikacji miejskiej. Ach, a te czasy, gdy remontowali Rondo Mogilskie - jak to wspaniale wydłużało czas podróży!
Zaczęłam korzystać w biblioteki. W Polsce robiłam to tylko wtedy kiedy musiałam - no, może pomijając okres dziecięcy, kiedy lubiłam buszować wśród półek z książkami dla najmłodszych. Biblioteki szybko wydały mi się miejscami niesympatycznymi, w którym czytelnik traktowany jest jako potencjalny złodziej książek. Tak, wiem - jak ze wszystkim, bywa różnie. I ja też różnie trafiałam. Biblioteką w Santa Clara, do której trafiłam tuż po przeprowadzce do Stanów, zachwyciłam się od pierwszego wejrzenia. Dużo książek, sympatyczna obsługa, zajęcia dla dzieci, świetne wyprzedaże, kursy dla seniorów (ok, z nich akurat nigdy nie korzystałam) oraz brak konieczności interakcji z kimkolwiek, bo wypożyczane książki skanuje się osobiście - super.
Zaczęłam doceniać mieszkanie w domu. Zawsze byłam dziewczyną z bloku i nie miałam z tym problemu. To, że w końcu zamieszkałam w domu, to w dużej mierze przypadek, któremu fakt mieszkania w USA na pewno pomógł. Doceniam komfort, jaki daje taki osobno stojący dom. I tylko staram się za bardzo nie przyzwyczajać, bo przecież jeszcze różnie może być - wszak ta dziewczyna z bloku tkwi we mnie głęboko, a starych drzew się nie przesadza.
Zaczęłam jeść burgery. Takie „bardziej”, nie te z McDonald’s. Wiem - zło, kalorie i cała reszta, dlatego jem je tylko czasami, może raz na kilka miesięcy. Ale nie zmienia to faktu, że lubię. A skoro już jesteśmy przy kwestiach gastronomicznych, to mac and cheese mi kompletnie nie podeszło.
Zaczęłam oszczędzać wodę. Nie jakoś ekstremalnie - przy pięciu osobach w domu trudno mówić o totalnym zaciśnięciu pasa. Ale trochę da się zrobić, zwłaszcza, jeśli człowiekowi na tym zależy. Kalifornia od kilku lat ma poważny problem suszy i władze przypominają o tym niemal na każdym kroku.
Przestałam się tak bardzo przejmować swoim wyglądem. Nie zrozumcie mnie źle - zwracam na to uwagę, zresztą lubię fajne ciuchy i całą resztę tych spraw. Ale nie mam problemu z tym, żeby wyjść do skrzynki na listy w piżamie. Ba, w piżamie odwiedziłam też sklep spożywczy i przedszkole (ale to była zima, na górze miałam kurtkę, więc istnieje szansa, że na kolorowe spodnie od piżamy nikt nie zwrócił uwagi). Miałam też sąsiada, który w piżamie wyprowadzał swojego psa.
Zaczęłam kupować jedzenie i inne potrzebne artykuły w hurtowych - jak na Europejkę - ilościach. Na początku strasznie mnie wkurzały duże opakowania wszystkiego. Kojarzyło mi się to z marnotrawstwem, bo przecież jeśli tego jest tyle, to gdzieś tam po drodze musi się to zacząć psuć. Teraz mam już inne podejście - wiem, że wszystko jest kwestią odpowiedniego planowania. Czasem tylko dla żartu robię sobie zdjęcie np. z olbrzymią butlą octu.
Zaczęłam sama zagadywać nieznajomych ludzi. Ok, nie robię tego bardzo często, ale zdarza mi się. Jak tego popołudnia, kiedy jechałam windą z panią wiozącą koty do weterynarza. Koty zbliżają. Albo tego wieczoru, kiedy nie wyszedł mi tort, zdołowana pojechałam po gotowca i opowiedziałam wszystko gościowi, któremu płaciłam. Kilka razy zdarzyło mi się też zagadnąć matki bliźniąt mniejszych niż moje. Nie zmienia to faktu, że jak na tutejsze standardy i tak jestem dość wycofana - to raczej mnie zaczepiają, a nie na odwrót.
Ale przede wszystkim stałam się chyba bardziej otwarta. Rzadziej oceniam. Uśmiecham się spontanicznie. Może dlatego, że inni też to robią, a może działa tu jakiś wewnętrzny mechanizm, podpowiadający, że z uśmiechem na ustach jest jakby łatwiej.
I choć do zakochanych w Dolinie Krzemowej raczej nie należę, to myślę sobie dziś, że coś tam jej zawdzięczam. Jeśli nic innego, to przynajmniej przygodę.
Fajnie,mam przekonanie,że pozostałaś sobą, jedynie głębiej sięgnęłaś do tego co zawsze lubiłaś ( vide książki).Ameryka nie przydeptała Ciebie, zaoferowała tylko nieco inne obyczaje.Na pewno dasz sobie z tym radę😁 Wojtek Arciszewski
OdpowiedzUsuń