wtorek, 15 września 2015

Szkoła uczy, czyli o zabawie w taczki

I znów znalazłam się w szkole. Nie wiem do końca, dlaczego w ogóle tam poszłam, zwłaszcza w towarzystwie Emilki. Być może chciałam pokazać dziecku mury, w których jej matka swego czasu spędzała kilkadziesiąt godzin tygodniowo, balansując pomiędzy wiedzą i niewiedzą, a także szczęściem i pechem odnośnie tego, kiedy zostanie wezwana do odpowiedzi.

Dorwali mnie zaraz przy wejściu. Rosła  kobieta, której nie potrafiłam sobie przypomnieć, poinformowała mnie lekko wzburzonym tonem, że ciągle zalegam z zaliczeniem biologii. Wpadłam w panikę: liceum skończyłam już wiele lat temu, to prawda, że biologia w szkole średniej nie zaliczała się do moich ulubionych przedmiotów, ale byłam przekonana, że z niczym nie zalegam. Mimo wszystko świadectwo maturalne powinno być tego dowodem.

Nie byłam pewna, czy powinnam o tym wszystkim mówić kobiecie. Być może w moim rozumowaniu były jakieś luki, które mogłaby mi wytknąć i wszystko przybrałoby tylko gorszy obrót. Sytuacja jednak zdecydowanie nie należała do komfortowych - najgorsze było to, że wszystko obserwowała Emilka, dziewczynka, dla której bądź co bądź powinnam być wzorem. Matka, której po tylu latach od matury wypomina się niezaliczenie biologii to chyba kiepski wzór?

Oczywiście obudziłam się z ulgą. I tym pytaniem z tyłu głowy, które powraca do mnie co jakiś czas, za każdym razem, kiedy śni mi się szkoła: dlaczego ta instytucja, z którą od tak dawna nie mam nic wspólnego, prześladuje mnie w formie koszmarów od lat, zupełnie jakby moja wyobraźnia nie miała innych pożywek: mimo tego, że przecież mam całkiem ciekawe życie, na pewno ciekawsze od licealnych problemów?

Godziny mijały, dzień przechodził swoje kolejne, rutynowe fazy, a we mnie wciąż tkwił niesmak z powodu snu. Bo z tą szkołą zawsze było coś nie tak, myślałam sobie. I na pewno nie była to moja wina. W każdym razie nie tak do końca, zapewniałam swoją podświadomość.

Szkoła potrafiła obrócić w koszmar nawet coś, co w założeniu miało być ciekawe. W pierwszej, drugiej i trzeciej klasie podstawówki w programie mieliśmy przedmiot o nazwie „gry i zabawy”. Zajęcia te odbywały się dwa albo trzy razy w tygodniu i były czymś w rodzaju lekkiego wuefu, tyle że bardziej na luzie i bez ocen. Jeśli była ładna pogoda, często chodziliśmy po prostu na któryś z pobliskich placów zabaw i tam dokazywaliśmy pod okiem nauczycielki. Gdy aura nie sprzyjała, bawiliśmy się przeważnie na łączniku pomiędzy dwoma skrzydłami szkoły. Nie lubiłam tych „gier i zabaw”, dla mnie to był jakiś niepotrzebny dodatek, wydłużający tylko czas siedzenia w szkole. Poza tym należałam do grona łamag, wciąż miałam wrażenie, że wszystko wychodzi mi gorzej niż rówieśnikom i że wszyscy to widzą, a dla siedmioletniej dziewczynki to tragedia. 

O bezsensie przedmiotu przekonała mnie najdobitniej historia z zabawą w taczki. Mieliśmy się dobrać parami. Jedno z dzieci miało chodzić na rękach, przytrzymywane za nogi przez to drugie. Nic szczególnego, ale siedmio- czy ośmiolatkom raczej sprawia frajdę. Bez problemu schwyciłam za nogi A, i przez jakiś czas dreptałam za nią, robiącą niezgrabne kroki na rękach. A. zaliczała się do tych najszczuplejszych dzieci, ale i tak po jakimś czasie jej nogi wydawały mi się koszmarnie ciężkie i niewygodne do podtrzymywania. Gdy nauczycielka obwieściła koniec rundy, z ulgą je puściłam.

I wtedy rozległ się wrzask. Okazało się, że dolne kończyny A. opadły bezwładnie na ziemię, ulegając przy okazji solidnemu stłuczeniu. Patrzyłam w zdumieniu na płaczącą koleżankę: przecież wiedziała, że puszczam jej nogi. Dlaczego pozwoliła im tak po prostu opaść, bez żadnej asekuracji? Kiedy ja puściłam, ona powinna opuszczać je stopniowo. Na pewno wszyscy to zrozumieją.
- Co ty wyprawiasz?! - wrzasnęła nade mną wychowawczyni. - Czy ty w ogóle nie myślisz?! Czy tobie się wydaje, że to jest worek ziemniaków, którym można tak po prostu rzucić?!
Wokół siebie miałam prawie trzydzieści par oczu, gapiących się na mnie z wyrazem zaskoczenia i potępienia. Patrzyłam na nich w lekkim szoku: ej, czy naprawdę nikt inny nie puścił ot tak po prostu nóg podtrzymywanej osoby? Każdy tak sam z siebie wpadł na to, że potrzebna jest asekuracja ze strony podtrzymującego?

Po latach próbowałam się poskarżyć mężowi na tamtą niesprawiedliwość.
- No wiesz, pani kazała kończyć, więc puściłam jej nogi… - mówiłam.
- Ałłłłła - skrzywił się mąż, jakby nogi zabolały go na samą myśl. I podobnie jak wszyscy, którym opowiadałam tę historię stwierdził, że wina leżała po mojej stronie.


No, ale szkoła uczy i wychowuje. Na wszelki wypadek już nigdy więcej nie bawiłam się z nikim w taczki. To niebezpieczne.

1 komentarz:

  1. Ty to na prawdę masz koszmary:-). Nigdy nie lubiłam zabawy w taczki, uważam, że takie wybryki są na tyle niebezpieczne, że nie powinno się ich robić.

    OdpowiedzUsuń