czwartek, 3 września 2015

3 lata za Wielką Wodą, czyli co się tak naprawdę zmieniło

I tak oto mijają trzy lata, odkąd wylądowałam w USA. W tym czasie wydarzyło się całe mnóstwo rzeczy, zobaczyłam wiele nowych miejsc, spotkałam nowych ludzi - i przez to wszystko na pewno trochę się zmieniłam. Przeprowadzka tutaj wymusiła na mnie zmianę różnych przyzwyczajeń i podejścia do pewnych spraw. Mogłabym o tym ględzić długo i na poważnie, ale spróbuję zrobić to sprawnie, ciekawie i choć odrobinę zabawnie. 

Zaczęłam prowadzić samochód. Zawsze byłam fanką komunikacji miejskiej, jako miejsca, w którym można poczytać i poobserwować ludzi. Pewnie, że bywało wkurzająco, np. wtedy gdy trzeba było czekać w strugach deszczu na spóźniający się tramwaj, ale jakoś nigdy nie był to dla mnie jakiś koszmarny problem. Nie zawsze dało się usiąść, ale czytać da się też na stojąco. W czasach, gdy mieszkałam w Krakowie, miałam niemal pewność, że każdego dnia będę mogła przeznaczyć godzinę czy półtorej na czytanie - właśnie dzięki komunikacji miejskiej. Ach, a te czasy, gdy remontowali Rondo Mogilskie - jak to wspaniale wydłużało czas podróży!

Zaczęłam korzystać w biblioteki. W Polsce robiłam to tylko wtedy kiedy musiałam - no, może pomijając okres dziecięcy, kiedy lubiłam buszować wśród półek z książkami dla najmłodszych. Biblioteki szybko wydały mi się miejscami niesympatycznymi, w którym czytelnik traktowany jest jako potencjalny złodziej książek. Tak, wiem - jak ze wszystkim, bywa różnie. I ja też różnie trafiałam. Biblioteką w Santa Clara, do której trafiłam tuż po przeprowadzce do Stanów, zachwyciłam się od pierwszego wejrzenia. Dużo książek, sympatyczna obsługa, zajęcia dla dzieci, świetne wyprzedaże, kursy dla seniorów (ok, z nich akurat nigdy nie korzystałam) oraz brak konieczności interakcji z kimkolwiek, bo wypożyczane książki skanuje się osobiście - super.

Zaczęłam doceniać mieszkanie w domu. Zawsze byłam dziewczyną z bloku i nie miałam z tym problemu. To, że w końcu zamieszkałam w domu, to w dużej mierze przypadek, któremu fakt mieszkania w USA na pewno pomógł. Doceniam komfort, jaki daje taki osobno stojący dom. I tylko staram się za bardzo nie przyzwyczajać, bo przecież jeszcze różnie może być - wszak ta dziewczyna z bloku tkwi we mnie głęboko, a starych drzew się nie przesadza.

Zaczęłam jeść burgery. Takie „bardziej”, nie te z McDonald’s. Wiem - zło, kalorie i cała reszta, dlatego jem je tylko czasami, może raz na kilka miesięcy. Ale nie zmienia to faktu, że lubię. A skoro już jesteśmy przy kwestiach gastronomicznych, to mac and cheese mi kompletnie nie podeszło.

Zaczęłam oszczędzać wodę. Nie jakoś ekstremalnie - przy pięciu osobach w domu trudno mówić o totalnym zaciśnięciu pasa. Ale trochę da się zrobić, zwłaszcza, jeśli człowiekowi na tym zależy. Kalifornia od kilku lat ma poważny problem suszy i władze przypominają o tym niemal na każdym kroku. 

Przestałam się tak bardzo przejmować swoim wyglądem. Nie zrozumcie mnie źle - zwracam na to uwagę, zresztą lubię fajne ciuchy i całą resztę tych spraw. Ale nie mam problemu z tym, żeby wyjść do skrzynki na listy w piżamie. Ba, w piżamie odwiedziłam też sklep spożywczy i przedszkole (ale to była zima, na górze miałam kurtkę, więc istnieje szansa, że na kolorowe spodnie od piżamy nikt nie zwrócił uwagi). Miałam też sąsiada, który w piżamie wyprowadzał swojego psa.

Zaczęłam kupować jedzenie i inne potrzebne artykuły w hurtowych - jak na Europejkę - ilościach. Na początku strasznie mnie wkurzały duże opakowania wszystkiego. Kojarzyło mi się to z marnotrawstwem, bo przecież jeśli tego jest tyle, to gdzieś tam po drodze musi się to zacząć psuć. Teraz mam już inne podejście - wiem, że wszystko jest kwestią odpowiedniego planowania. Czasem tylko dla żartu robię sobie zdjęcie np. z olbrzymią butlą octu.

Zaczęłam sama zagadywać nieznajomych ludzi. Ok, nie robię tego bardzo często, ale zdarza mi się. Jak tego popołudnia, kiedy jechałam windą z panią wiozącą koty do weterynarza. Koty zbliżają. Albo tego wieczoru, kiedy nie wyszedł mi tort, zdołowana pojechałam po gotowca i opowiedziałam wszystko gościowi, któremu płaciłam. Kilka razy zdarzyło mi się też zagadnąć matki bliźniąt mniejszych niż moje. Nie zmienia to faktu, że jak na tutejsze standardy i tak jestem dość wycofana - to raczej mnie zaczepiają, a nie na odwrót. 

Ale przede wszystkim stałam się chyba bardziej otwarta. Rzadziej oceniam. Uśmiecham się spontanicznie. Może dlatego, że inni też to robią, a może działa tu jakiś wewnętrzny mechanizm, podpowiadający, że z uśmiechem na ustach jest jakby łatwiej.

I choć do zakochanych w Dolinie Krzemowej raczej nie należę, to myślę sobie dziś, że coś tam jej zawdzięczam. Jeśli nic innego, to przynajmniej przygodę.


1 komentarz:

  1. Fajnie,mam przekonanie,że pozostałaś sobą, jedynie głębiej sięgnęłaś do tego co zawsze lubiłaś ( vide książki).Ameryka nie przydeptała Ciebie, zaoferowała tylko nieco inne obyczaje.Na pewno dasz sobie z tym radę😁 Wojtek Arciszewski


    OdpowiedzUsuń