Siedziałam sobie spokojnie z dziećmi u Moniki, ot, takie typowe spotkanie: kawa czy herbata i pogawędki, pomiędzy czujnymi spojrzeniami rzucanymi w kierunku grupki dzieci. Ni stąd ni zowąd poczułam nadciągające uczucie paniki: jak ja się tu w ogóle znalazłam? Pamiętałam dobrze początek wizyty, ba - potrafiłam przywołać wspomnienie dzwonienia do drzwi, ale kiedy próbowałam się cofnąć choćby o dziesięć minut, miałam w głowie czarną dziurę. A przecież musiałam tu jakoś przyjechać, gdzieś zaparkować…
I nagle mnie olśniło. Przecież jestem w Dublinie, a tu samochodem nie jeżdżę. Owszem, ściągnęliśmy promem naszą Hondzię, ale stoi teraz bezpiecznie na strzeżonym parkingu, czekając na moment, gdy będzie potrzebna.
Wielu okazji już mieć nie będzie. Jeszcze kilka dni i wracamy, uświadomiłam sobie nagle. Może branie ze sobą auta było jednak błędem? Prawie z niego nie korzystamy, a jego transport do Kalifornii znów zajmie co najmniej miesiąc, nie mówiąc już o kosztach. Jak będziemy sobie radzić przez ten czas? Kłopoty zaczną się od razu, przecież musimy się dostać jakoś z lotniska do domu…
W ogóle będzie niezłe zamieszanie. Trzeba się w końcu wziąć w garść, spakować walizki i nie czekać na ostatnią chwilę. Próbowałam rozmawiać o tym z D., ale jak na złość te ostatnie dni spędzone w Europie miał wypełnione różnymi zajęciami: a to musiał być w pracy dłużej niż zwykle, a to przypominały mu się jakieś bardzo ważne zakupy, których wolał dokonać sam, nie ciągnąc ze sobą kobiety i dzieci. Trochę mnie to martwiło, osobiście wierzę w to, że na zakupy powinno się chodzić razem, wtedy ma miejsce coś w rodzaju wzajemnej kontroli rozsądku. W pojedynkę ryzyko kupowania niepotrzebnych rzeczy wzrasta.
Potwierdziło się to tego wieczoru. D. wrócił do domu dość późno, obładowany jakimiś wielkimi pakunkami przypominającymi garnki. Co on wyprawia, myślałam niespokojnie, przecież mamy w domu komplet garnków, używamy ich od lat i na pewno nie potrzebujemy nowych.
- Perkusja - wyjaśnił D. Z dumą. - Zawsze chciałem się nauczyć grać, a tutaj taki sprzęt kosztuje o wiele mniej, więc pomyślałem, że warto kupić.
- A jak ty zamierzasz to przewieźć do Kalifornii? - zapytałam kąśliwie, pomijając milczeniem resztę pretensji. Perkusja w ogóle nie była nam potrzebna, a nawet, jeśli w Irlandii kosztowała mniej niż gdzie indziej, to i tak nie była to raczej niska kwota.
- Nie martw się, rozmotuję i wszystko zmieści się do walizek - uspokajał mnie małżonek. Wzruszyłam ramionami. Fakt, w pakowaniu był niezły, radośnie pozwalałam mu zajmować się tym tematem przy okazji wszelkich wyjazdów. Pakował sprawnie i elegancko.
Następnego dnia przeglądałam zgromadzone przez nas przedmioty, próbując w jakiś sposób posunąć temat przygotowywania się do wyjazdu. Mój wzrok spoczął na dwóch butelkach - w jednej było wino czerwone, w drugiej białe musujące. Zastanawiałam się, co z nimi zrobić. Wolałam je zabrać ze sobą do Stanów, ze względu na pakowanie i lot o szóstej rano i tak czekała nas bezsenna noc, urozmaicanie jej wypijaniem zbyt dużej ilości alkoholu raczej nie było dobrym pomysłem. A może powinniśmy je zostawić naszym gospodarzom? Mieszkaliśmy tu kątem u znajomych rodziny, takie starsze małżeństwo. Przemili ludzie, nie wtrącali się nam do niczego, czasem tylko próbowali trochę rozmawiać.
Rozmyślania przerwało mi wejście D.
- Gitara - wyjaśnił, ustawiając z sapnięciem na podłodze pakunek o nieregularnym kształcie. - I kilka drobiazgów do niej.
- Przecież masz już gitarę - jęknęłam.
- No mam, ale nie taką. Chciałem mieć akustyczną. Nie martw się, wszystko na pewno zmieści się do walizek. Poza tym popatrz, kupiłem też coś dla ciebie, ciastka…
Do pokoju wszedł nasz gospodarz.
- Tak pomyślałem, że dotrzymam wam trochę towarzystwa - rzekł, siadając przy stole. - Wiecie, tak mi się przypomniało, mam takiego znajomego, on był kiedyś premierem Danii…
- Czy mógłbyś proszę zabrać tę cholerną gitarę i tę pieprzoną perkusję i oddać je do sklepu?! - wrzasnęłam, nie zważając na naszego gościa. - Dość mam tych wariactw, nie potrzebujemy ani perkusji, ani gitary, miejsce to wszystko tylko zajmuje!
- To naprawdę dobre ciastka - stwierdził gospodarz, zaglądając do jednej z toreb, które przyniósł D. - Proszę spróbować, zwłaszcza polecam te z różowym…
- Mogę oddać - rzekł markotnie D. - Ale naprawdę, okazja była, poza tym pomyślałam, że może dzieci by się chciały uczyć grać…
- ZABIERZ TO Z MOICH OCZU! - darłam się.
Nagle drzwi się otworzyły i ukazała się w nich żona naszego gospodarza, z Natalką na rękach.
- Proszę pani - powiedziała do mnie wzburzona - Proszę się nad sobą zastanowić! Perkusji pani mężowi żałuje? Co za podła kobieta, jak tak się pani odnosi do małżonka, to ja rekwiruję sukienki pani córek. Mogą jechać w workach!
Spojrzałam na Natalkę. Faktycznie, ubrana była w żółty worek, taki z otworem na głowę.
No i mniej więcej wtedy się obudziłam. Nie ma to jak dobrze rozpoczęta niedziela.
O matko Agata w życiu nie pomyślałam, że to sen! Już zastanawiałam się co poradzić, jak pocieszyć...dobre. Szkoda, a może na szczęście mi się nic nie śni.
OdpowiedzUsuń