Siedzę sobie w tej Kalifornii i wyobrażam sobie polski sierpień. Końcówka wakacji, dni nagle nieco krótsze, chłodniejsze wieczory. Kiedy byłam dzieckiem, z późnym sierpniem kojarzyło mi się ostrzeganie babci przed wieczornymi zabawami w piaskownicy: bo to już nie takie lato, piasek zimny, można się przeziębić.
Siedzę sobie w tej Kalifornii, jest wieczór. Za mną i przede mną kolejny piękny, letni dzień, pozbawiony ryzyka deszczu czy pochmurnej aury. Minie jeszcze sporo czasu, zanim założę kurtkę. Niecałe trzy lata temu robiłam sobie zdjęcie przy choince na Santana Row w San Jose - miałam na sobie krótką sukienkę bez rękawów. To miało być moje pierwsze Boże Narodzenie bez żadnych nadziei na śnieg. W tym roku czekam na trzecie.
Smętnie mi trochę, kiedy o tym myślę i uwierzcie - to naprawdę nie jest takie całkiem od czapy. Ja wiem, że do świąt zostały jeszcze cztery miesiące. Ale wiem też, że już pod koniec września pierwsze sklepy zaczną ozdabiać swoje wnętrza bożonarodzeniowymi dekoracjami. Serio serio. Pierwszy raz zauważyłam to dwa lata temu. Mieliśmy wtedy akurat gościa, w związku z czym sporo jeździłam po centrach handlowych. Przyznaję, że na widok choinek w Macy’s we wrześniu trochę mi opadła szczęka. Rok później postanowiłam wykorzystać to dziwactwo i dać córce trochę radości - specjalnie zaprowadziłam ją w to samo miejsce, żeby pokazać jej świąteczne ozdoby. Nawet kupiłam dwa kubki z Mikołajem. Tak, we wrześniu. Owszem, to jest już pewne ekstremum - wiele miejsc zaczyna wczuwać się w klimat Bożego Narodzenia nieco później. Ale te ekstrema też występują. I pewnie miałyby miejsce częściej, gdyby nie to, że między latem a 25 grudnia jest jeszcze Halloween.
Przedwcześnie obecne w sklepach święta nigdy mi nie przeszkadzały. Lubię klimat Bożego Narodzenia, to były zawsze moje ulubione święta i kompletnie mi nie przeszkadza, jeśli jest ich wszędzie pełno od początku listopada. Kiedy mieszkałam w Szwajcarii, nawet czekałam na te pierwsze objawy sklepowego szaleństwa. Pal licho piękne dekoracje i klimat! Z okazji zbliżających się świąt pojawiały się zimowe edycje czekolad, których kupowałam i zjadałam o wiele więcej, niż miałam odwagę komukolwiek powiedzieć.
W Stanach z trudem przychodzi mi wczucie się w klimat świąt. Nieco pomaga w tym tutejszy zwyczaj kupowania i ubierania choinki już na początku grudnia. W tamtym roku złamałam się po raz pierwszy, drzewko stanęło w salonie kilka tygodni przed Wigilią i przyznaję, że trochę to pomogło, zwłaszcza, że zimę mieliśmy całkiem udaną, zdaje się, że do końca miesiąca zdarzały się dni z temperaturą bliską dwudziestu stopni (tak, Celsjusza).
Pomagają też świąteczne piosenki puszczane w radio i w sklepach. Tutaj wykazuje się więcej taktu, zdaje się, że naprawdę gęsto robi się od nich jakoś w okolicach Święta Dziękczynienia. Ale jak się tak głębiej zastanowić, to jazda samochodem wśród zalanych słońcem ulic z „O, Holy Night” lecącym z głośnika też jest nieco dziwna.
No właśnie - są choinki, są dekoracje, są kolędy, nawet pogoda dopisuje, choć w trochę inny sposób niż by się chciało, nie ma za to grzanego wina. Można oczywiście samemu podgrzać jakieś słodkie wino i doprawić przyprawami, ale w porównaniu z takim aromatycznym płynem wlewanym w siebie na bożonarodzeniowym jarmarku w Europie, to zdecydowanie nie to samo.
I to jest ten moment, w którym uświadomiłam sobie, że niby narzekam, że jest inaczej, że za wcześnie i w ogóle, a tymczasem sama w najlepsze siedzę przed komputerem w ten piękny sierpniowy wieczór i od piętnastu minut piszę o Bożym Narodzeniu. Wyprzedziłam Amerykę.
Czas na trochę lata, idę po Mai Tai. Bożonarodzeniowa świeczka o zapachu pieczonych jabłek jest już na stole. Ale słowo daję, kupiłam ją w ubiegłym roku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz