Najgorsze są niedokończone sprawy. Drażnią i długo nie dają o sobie zapomnieć. Czasem możemy jeszcze do nich wrócić i skończyć to, co zaczęliśmy. Często nie mamy wielkiego wyboru i zostajemy w takiej sytuacji po przecinku na długo. Pół biedy, jeśli chodzi o niedokończoną serwetkę z półsłupków. Najbardziej dręczą sprawy personalne, z damsko-męskimi na czele, które utknęły na etapie zawieszenia i niepewności.
Oczywiście po latach wszystko wygląda inaczej. Czasem nawet zabawnie.
Miałam piętnaście lat i poznałam fajnego chłopaka. Nie był w żadnym sensie wyjątkowy - poznałam go na osiedlu, dobrze się nam gadało o niczym. Stałam się jego idolką dwie sekundy po tym, jak stanęłam w obronie chłopaków grających w piłkę na osiedlowym trawniku. Trawnik był otoczony żywopłotem, poza trawą nic na nim nie rosło, ale jedna starsza pani lubiła tam wyprowadzać swojego psa. Z jakiegoś powodu uznała, że krzyk i wymachiwanie laską są lepszą metodą pertraktacji z młodzieżą niż rozmowa. Może i miała swoje racje, ale pech chciał, że jednym z chłopaków na trawniku był mój młodszy o sześć lat brat, ja zaś widziałam całą sytuację przez okno i jako starsza siostra poczułam się w obowiązku stanięcia w obronie młodszego rodzeństwa. Nie pamiętam już, co powiedziałam starszej pani, raczej nie byłam niemiła. Dość, że zyskałam podziw w oczach najstarszego z grupy obecnych chłopaków. Był ode mnie młodszy tylko o rok i tak na dobrą sprawę nie miał żadnych szans. Już podczas naszej drugiej rozmowy dowiedziałam się, że nie uczy się jakoś rewelacyjnie, a ja leciałam tylko na kujonów. No, ale starał się, dzwonił domofonem i w ogóle. Tyle że ja wstydziłam się rodziców i niechętnie schodziłam na dół. Pewnego razu po jakichś 30 minutach czekania („zaraz zejdę”) chłopak zrezygnował, poszedł do domu, a następnego dnia wyjechał na wakacje do dziadków. Więcej go nie zobaczyłam.
Tymczasem, miałam szesnaście lat. Siedziałam przed ekranem komputera i rozkochiwałam w sobie chłopaków grających w Diablo gdzieś tam w innych częściach Polski. Brzmi głupio, ale miało to swój cel. Wiem, że to idiotyczne i hermetyczne, ale spróbuję wytłumaczyć: chodziło o to, że klan Diablo, do którego należałam, miał wojnę z innym klanem i szef naszego klanu kazał mi osłabiać morale członków wrogiej organizacji. Możecie się pukać w czoło, ale to były fajne czasy. Ale trochę mi przeszkadza, że gdzieś tam na świecie żyje sobie kilku dorosłych facetów, mogących pamiętać mnie jako wariatkę z netu silącą się na kiepski podryw. Oczywiście jest jeszcze gorsza możliwość: oni mogą mnie w ogóle nie pamiętać.
Miałam dwadzieścia lat. O jakiejś nieprzyzwoitej godzinie (mogła to być szósta rano) wstąpiłam do kafejki internetowej. Chyba chciałam tam coś wydrukować i przy okazji zerknąć do sieci (nie miałam wtedy w domu Internetu). W pewnym momencie przy sąsiednim komputerze usiadł jakiś młody facet, wysoki blondyn wyposażony w walizkę podróżną. Zaczął na mnie zerkać, a w pewnym momencie podjechał na swoim krześle i zapytał, czy oglądałam „Katedrę”. Zaprzeczyłam. Sięgnął po płytkę, odpalił ją na moim komputerze i własnoręcznie założył mi na uszy słuchawki. Sytuacja była na swój sposób niesamowita i bardzo romantyczna, ale kiedy gość zapytał, czy może na mnie poczekać na zewnątrz (w pewnym momencie zaczął się zbierać), zaprzeczyłam. Patrzył na mnie przez chwilę i poszedł swoją drogą.
Nadal miałam dwadzieścia lat. Siedziałam w kafejce, był środek nocy (ciągle nie miałam w domu Internetu). Gadałam na ircu z jakimś przemiłym młodym człowiekiem, który, jak się okazało, też spędzał noc w kafejce - oczywiście w innej niż ja. Zaproponował, że moglibyśmy iść na spacer i pogadać na żywo, ale trochę średnio mi się uśmiechało chodzić z obcym facetem po Plantach w środku nocy. Wtedy zapytał, czy może na moment zajrzeć do mojej kafejki. Zgodziłam się, bo w sumie wokół mnie było pełno ludzi i wyglądało na to, że nie ma się czego bać. Faktycznie - facet wydawał się ok i umówiliśmy się na piwo w weekend. Tyle tylko, że jak przyszło co do czego, to spotkanie musiałam zamknąć w godzinie (i jednym piwie), bo umówiłam się potem z koleżanką. Znajomość z młodym internautą (i reżyserem! Skończył reżyserię!) zakończyła się po jednym spotkaniu. Drogi Czytelniku, jeśli jakimś cudem jesteś tamtym facetem, to chcę Cię tu i teraz przeprosić. Wiem, że jak się człowiek z kimś umawia, to nie powinien spędzać całego czasu SMS-ując z kumpelą, a potem nagle po godzinie zrywać się i lecieć na spotkanie z nią. Głupio wyszło.
Ale najlepsze było w pociągu. Nie pamiętam dokładnie, ile miałam lat. Zdaje się, że jechałam z Lublina do Warszawy, gdzie miałam się zobaczyć z mężem (jadącym do Warszawy z Krakowa) i grupą znajomych. W przedziale jechał starszy pan, taki z gatunku dystyngowanych. Bardzo chciał ze mną rozmawiać. Trochę przeszkadzał mi w czytaniu, ale w końcu wciągnęłam się w rozmowę, zwłaszcza że przypominała ona trochę powieść wymyślaną na bieżąco. Otóż dystyngowany pan (starszy, ale nie AŻ TAK stary) bardzo się interesował moją osobą: chciał wiedzieć czym zajmuję się na co dzień, czy mam rodzinę i inne takie. Bardzo szybko przestało to przypominać zwykłą chęć nawiązania rozmowy dla zabicia czasu w podróży. Cierpliwie odpowiadałam na kolejne pytania, udając nonszalancję. Tak, jakby nie przeszkadzało mi zdradzanie obcej osobie detali własnego życia. Oczywiście kłamałam jak z nut, modląc się, żeby się nie poplątać w zeznaniach. Kiedy wjeżdżaliśmy do Warszawy, pan postanowił przejść do konkretów i rzucił:
- Może podała by mi pani swój telefon? Mógłbym się z panią skontaktować i zostać pani przewodnikiem po stolicy.
Oczywiście, że podałam mu numer swojego telefonu. Oraz imię i nazwisko. Wszystko zmyślone. Po czym pożegnałam się i przypilnowałam, żeby na Centralnej wysiąść znacznie wcześniej niż on.
I to jest dopiero sytuacja bez zakończenia - bo przecież ja do dziś nie wiem, czy on zadzwonił. I czy naprawdę był natrętnym starym dziadem, czy po prostu eleganckim staruszkiem bez obciachu.
No to tyle. O ludziach spotkanych w pociągach będę jeszcze pisać, ale to już innym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz