niedziela, 21 czerwca 2015

O tym, jak napisałam pewne podanie i co z tego wynikło

Sama nie pamiętam, jak i dlaczego wpadłam na ten pomysł. Był tak absurdalny, że musiał być wytworem szalonej, albo co najmniej mocno nietrzeźwej wyobraźni. To prawda, lubię od czasu do czasu zakończyć wieczór dobrym drinkiem. Mam nawet książkę z przepisami na całe mnóstwo alkoholowych koktaili, a w niej - sprawdzone, ulubione pozycje.

Wiadomo, że do zrobienia większości drinków potrzebujemy, poza alkoholem i różnymi płynnymi składnikami - lodu. Kiedy mieszkaliśmy w Szwajcarii, zdarzało się nam kupować na pobliskiej stacji benzynowej kruszony lód. Nie kosztował dużo, a opakowanie wystarczało na bardzo długo. Jedyny mankament stanowił fakt, że wór lodu zajmował piekielnie dużo miejsca.

Już nie kupujemy gotowego lodu. Mamy taką zwykła, klasyczną formę do zamrażania kostek, która musi wystarczać. Zamrażalnik wypełniają teraz raczej zamrożone pierogi, warzywa, mięso. Fakt, że należy do tych nieszczególnie dużych, podobnie jak cała lodówka. Niektórzy na naszym miejscu pewnie kupiliby coś większego, ale my raczej tego nie zrobimy - w końcu to nie nasza kuchnia, nie ma co inwestować w sprzęty.

Tak naprawdę nie wierzyłam do końca w to, że przeprowadzę swój pomysł. Najpierw tylko o nim fantazjowałam. Potem dla zabawy, sama nie mogąc uwierzyć, że to robię, zdecydowałam się na pierwszy krok. Napisałam poważnie brzmiące podanie i wysłałam na adres konkretnej instytucji. Nie widziałam sensu w oczekiwaniu na odpowiedź pisemną. Po kilku dniach, kiedy uznałam, że moje pismo na pewno dotarło już na miejsce przeznaczenia, a jego treść została odczytana, postanowiłam zadzwonić.

Usiadłam wygodnie na łóżku w sypialni i wybrałam numer.
- Tu dziekanat Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego - usłyszałam w słuchawce męski głos. - W czym mogę pomóc?
- Dzień dobry, ja wysłałam jakiś czas temu podanie. Chodziło o możliwość zamrażania i przechowywania kostek lodu w lodówce na państwa uczelni.
- Tak, rzeczywiście. Proszę poczekać, musimy sprawdzić, na jakim etapie jest pani wniosek.

Wiedziałam, że to może potrwać. Włączyłam tryb głosnomówiący w telefonie, położyłam go obok siebie na kołdrze i wzięłam do ręki książkę. Czytałam aż dwie godziny. Dopiero po tym czasie w z leżącego obok telefonu dobiegł głos.
- Hello, are you there? - tym razem po drugiej stronie był ktoś inny. - I'm afraid your request has not been processed yet.
Pewnie jakiś praktykant ze Stanów, pomyślałam zniechęcona. Słyszałam, że przysyłają ich teraz masami do sekretariatów polskich uczelni. Wieść głosi, że tylko u nas mogą naprawdę nauczyć się zawodu i w ogóle życia. Nikt, kto przeżył studenckie oblężenie sekretariatu jakiegokolwiek wydziału na UJ nie będzie już nigdy taki sam.

Postanowiłam pojechać na uczelnię osobiście. Plan wydawał mi się coraz mniej absurdalny. Czułam, że na tym etapie muszę go już doprowadzić do końca.
- Ach, to pani - przywitała mnie dość młoda kobieta w ciemnozielonym kostiumie. Wydaje się, że już na mnie czekała. Stała w drzwiach dobrze mi znanego sprzed lat sekretariatu. Za sobą miała podłużne pomieszczenia, wzdłuż ścian którego stały biurka i komputery poszczególnych pracowników. Po zastanowieniu stwierdziłam, że jednak wygląda to nieco inaczej niż pamiętałam z czasów swoich studiów.
- Tak, chodzi o lód. Chciałabym uzyskać możliwość zamrażania i przechowywania kostek lodu na państwa wydziale.
- Oczywiście, jest taka możliwość. Niestety, jesteśmy obecnie zawaleni robotą. Gdyby jednak mogła pani nam trochę pomóc... - zawahała się.
- Zrobię co w mojej mocy - odpowiedziałam na tyle sztywno, by magiczne "co w mojej mocy" nie brzmiało zbyt obiecująco.
Kobieta poprowadziła mnie do jednego z biurek. Nikt przy nim nie siedział, nie było tu też komputera. Na blacie leżał stos pustych kartek i kilka długopisów. Usiadłam, zachęcona zapraszającym gestem.
- Gdyby mogła pani napisać i przedstawić nam gotowy biznesplan  całej operacji - powiedziała. - Jest szansa, że wtedy wszystko pójdzie szybciej.

Posłusznie zabrałam się do roboty. W pewnej chwili zauważyłam, że młody facet siedzący dwa biurka przede mną pod przeciwległą ścianą ogląda się od czasu w moim kierunku. Uśmiechał się przy tym, a raz czy dwa puścił nawet oko, Był nawet przystojny, trochę w typie bohatera amerykańskich seriali młodzieżowych. Czyli zupełnie nie w moim. Ale popatrzeć można. Miał popielate włosy, ścięte na pazia, nieco zbyt długie, z przedziałkiem pośrodku. Przyznaję, kiedyś nawet podobały mi się takie fryzury. Ale miałam wtedy może czternaście lat. Korespondowałam nawet przez jakiś czas mejlowo z chłopakiem o takiej fryzurze. Dawne dzieje.

Naprzeciwko mnie siedział z kolei Amerykanin. Miałam rację, był praktykantem. Chudy, ciemnoskóry, z głową pokrytą dredami. Trochę przypominał Boba Marleya.

Atmosfera sekretariatu była przyjazna, choć nieco drętwa. Żarty padały może raz na godzinę. Były dobre, rozbawiały towarzystwo, które zaraz jednak milkło, jakby speszone, że pozwoliło sobie na moment luzu w progach jakże szanownej instytucji.

- Chodźmy na kawę - usłyszałam nagle nad uchem. Podniosłam głowę i nie zdziwiłam się, widząc nad sobą bohatera seriali. Tego typu zaproszenie wydawało się tak naprawdę tylko kwestią czasu. Wyszłam za nim na uniwersytecki korytarz. Zauważyłam, że jest ode mnie sporo niższy - może o głowę, może więcej. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mi to przeszkadza. Dochodziłam ostrożnie do wniosku, że chyba nie.

Potem moją uwagę zwrócił rozciągający się za plecami chłopaka korytarz. Zaskoczona zauważyłam, że nie przypomina w ogóle tego, ktory kojarzyłam z UJ. Wyglądał zupełnie jak korytarz szkolny w mojej podstawówce, ten wzdłuż których ciągnęły się drzwi pierwszych klas. Dawne dzieje. Pomyślałam, jakie to życie jest dziwne: kiedyś przychodziłam tu jako mała dziewczynka, nie wiedząc, jak za ćwierć wieku będzie wyglądać moje życie i w ogóle świat. Dziś byłam tu ponownie, przygnana przez misję, by w murach tej instytucji zamrażać kostki lodu.

________________
Chyba mniej więcej wtedy się obudziłam.

________________
Jakby komuś było mało, to jestem również tu: http://nabazgrane-na-kolanie.blogspot.com. Mniej do śmiechu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz