Od prawie dwóch tygodni jestem w Irlandii. Trochę ciężko mi w to uwierzyć, czas mija strasznie szybko, a jego organizacja nie wychodzi mi jakoś mistrzowsko. Najlepszym przykładem tego jest fakt, że kilku miejsc, które chciałam odwiedzić, zwyczajnie nie zdążymy już zaliczyć, za to w paru innych byliśmy więcej niż raz. No nic, wszystko można nadrobić.
To nie jest moja pierwsza wizyta w Dublinie, ale pierwsza z dziećmi. To zmienia trochę perspektywę - kiedyś nie zauważałam nierówności chodników, schodów niemożliwych do sforsowania podwójnym wózkiem czy tego, że toalety to nie jest coś, co na pewno znajdę na placu zabaw (a może źle szukam?). Inna sprawa, że to wszystko to nie są jakieś problemy - nierówne chodniki nie są już czymś, na co zwracam uwagę, do knajpy, do której wchodziło się po schodach po prostu nie poszliśmy, a narzekanie na brak ubikacji przy placach zabawach byłoby już chyba lekką przesadą. Ot, jest inaczej.
Największą różnicą jest oczywiście sposób poruszania się po okolicy. W Dublinie nic nie stoi na przeszkodzie, by robić długie, kilkugodzinne spacery, bez konieczności korzystania z samochodu. I to takie spacery, które mają sens. Instynkt podpowiada mi teraz zmianę tematu, bo na temat swobody poruszania się po mieście bez wsiadania za kierownicę ględziłam już tylu różnym ludziom tyle razy, że na pewno są tacy, którzy mają tego tematu w moim wykonaniu serdecznie dość.
Kolejnym tematem jest oczywiście pogoda. Jak łatwo zgadnąć, ta tutejsza trochę różni się od kalifornijskiej. Nie byłam do końca pewna czego oczekiwać, głupio mi było pytać miejscowych znajomych, no i koniec końców zapakowałam ubrania na każdą pogodę, z zapasem swetrów włącznie. Z większości ciepłych rzeczy co prawda nie musimy korzystać, ale gdy patrzę na ludzi mijanych na ulicach, to stwierdzam, że są tacy, którzy pewnie przerobiliby tu każdą sztukę odzieży z mojej szafy.
No właśnie. Być może wynika to z tego, że pogoda w Dublinie jest zmienna (słońce może nagle schować się za chmurami, z których po chwili pada rzęsisty deszcz, by po trzydziestu minutach znów pięknie świecić nad głowami zmokniętych przechodniów), ale w tym samym czasie na ulicy można zobaczyć ludzi ubranych w ciepłe kurtki i takich w bluzkach z krótkim rękawem i w krótkich spodenkach. Dotyczy to nie tylko dorosłych, podobnie jest z dziećmi, także z tymi małymi, w wózkach. Bywało już, że szłam dokądś w płaszczu, wcale nie było mi z tego powodu zbyt gorąco, zwłaszcza że wiał silny, zimny wiatr, a na ulicy widywałam dzieciaki bez butów w bardzo krótkich spodenkach. Moje drogie koleżanki, przerażane regularnie faktem, że moje dzieci często występują boso: może być gorzej!
W związku z tą zmienną pogodą cieszę się, że porzuciłam temat prostowania włosów. Tutaj i tak to nie miałoby żadnego sensu.
Ludzie wydają się sympatyczni, ale o wiele rzadziej jestem zatrzymywana i zasypywana pytaniami o dzieci oraz zachwytami nad nimi. To akurat zaleta. Miło jest, gdy ludziom podobają się twoje pociechy, ale po kilku razach w ciągu dnia robi się to nudne, zwłaszcza, że część powtarzających się pytań jest co najmniej denerwująca (to temat na osobną notkę, którą kiedyś popełnię).
Jedzenie jest dobre. Trochę mnie to zaskoczyło, nie spodziewałam się żadnych niespodzianek w tym akurat temacie, zwłaszcza że amerykańskie jedzenie mi smakuje, zwłaszcza po trzech latach pobytu tam, gdy już zdążyłam przefiltrować te masy dostępnego pożywienia przez kategorie smaku i jakości. Tymczasem tu zachwycam się smakiem zwykłej kanapki z sałatą i serem. Rozsądek mówi mi, że rzecz leży nie w faktycznej różnicy w smaku, ale w różnicy samej w sobie. Żeby nie było, maliny w Kalifornii smakują mi bardziej niż tu. W ogóle podejrzewam, że w Kalifornii są najlepsze maliny na świecie.
Uwielbiam styl irlandzkich pubów, zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Trochę przypominają mi moje ulubione krakowskie knajpy, choć tam trudniej mówić o jakimś jednym wspólnym stylu - te, które lubiłam najbardziej, sprawiały zawsze wrażenie zapuszczonych jam, których wystrój kompletowano na kilku różnych śmietnikach. Paradoksalnie to wszystko składało się na klimat, który uwielbiałam. Różnic jest jednak więcej - tutaj widziałam już panów nad piwem w godzinach przedpołudniowych, tymczasem wciąż pamiętam pewne październikowe przedpołudnie w Krakowie, kiedy wraz z kilkoma koleżankami bezskutecznie próbowałyśmy znaleźć otwartą knajpę, w której możnaby się napić piwa (bezskutecznie do czasu - oczywiście w końcu taką znalazłyśmy). Zniesmaczonych informuję, że byłam wtedy bardzo młoda i absolutnie nie miałam jeszcze dzieci.
Po przeprowadzce do Stanów narzekałam trochę na to, że artykuły spożywcze kupuje się tam w większych ilościach. Z czasem nauczyłam się, że nie wszystkie i nie wszędzie, ale ogólny trend jest jednak taki a nie inny. Teraz mam wrażenie, że w Irlandii niektórych rzeczy jest za mało w opakowaniu - na przykład ser i wędlina kończą się mi bardzo szybko, po mleko chodzę praktycznie codziennie. No, ale zakupy robię zwykle w jednym z dwóch najbliższych sklepów, bez kombinowania. Moje tułacze doświadczenie życiowe uczy jednak, że w każdym kraju trzeba sobie wypracować nowy, własny styl robienia zakupów, tak żeby było optymalnie pod każdym względem.
Skoro już o zakupach mowa: pewnego wieczoru chcieliśmy się napić wina. D. wyskoczył do najbliższego spożywczego i wrócił z pustymi rękoma: powiedziano mu, że po 22 alkoholu nie sprzedają. Innym razem podczas porannych zakupów chciałam kupić desperadosa, którego kiedyś bardzo lubiłam, a którego nie widziałam od paru lat - no i znów to samo, pani przy kasie powiedziała mi, że nie może mi go sprzedać przed 9.30 Informacyjnie - była mniej więcej 9.25. Nie mam pojęcia czy są to regulacje na poziomie miejskim, krajowym, czy sklepowym. Ot, ciekawostka.
Co jeszcze? W Irlandii oczywiście obowiązuje ruch lewostronny. Co prawda nie jeżdżę tu samochodem, ale na początku nawet przez jezdnię przechodziło mi się nieco dziwnie. Na szczęście przy wielu przejściach dla pieszych są napisy przypominające, w którym kierunku należy patrzeć w oczekiwaniu na nadjeżdżające auta.
A tak w ogóle to jest całkiem miłe, europejskie miasto.
I na tym kończę tę chaotyczną notkę, której tworzenie pochłonęło już swoje ofiary: w pewnym momencie dzieci odłączyły mi Internet, potem córka numer dwa pozbawiła mój płaszcz guzika, a w tym właśnie momencie córka numer trzy sprawdza stabilność telewizora względem stolika, na którym stoi. Pozdrowienia z Irlandii!
To nie jest moja pierwsza wizyta w Dublinie, ale pierwsza z dziećmi. To zmienia trochę perspektywę - kiedyś nie zauważałam nierówności chodników, schodów niemożliwych do sforsowania podwójnym wózkiem czy tego, że toalety to nie jest coś, co na pewno znajdę na placu zabaw (a może źle szukam?). Inna sprawa, że to wszystko to nie są jakieś problemy - nierówne chodniki nie są już czymś, na co zwracam uwagę, do knajpy, do której wchodziło się po schodach po prostu nie poszliśmy, a narzekanie na brak ubikacji przy placach zabawach byłoby już chyba lekką przesadą. Ot, jest inaczej.
Największą różnicą jest oczywiście sposób poruszania się po okolicy. W Dublinie nic nie stoi na przeszkodzie, by robić długie, kilkugodzinne spacery, bez konieczności korzystania z samochodu. I to takie spacery, które mają sens. Instynkt podpowiada mi teraz zmianę tematu, bo na temat swobody poruszania się po mieście bez wsiadania za kierownicę ględziłam już tylu różnym ludziom tyle razy, że na pewno są tacy, którzy mają tego tematu w moim wykonaniu serdecznie dość.
Kolejnym tematem jest oczywiście pogoda. Jak łatwo zgadnąć, ta tutejsza trochę różni się od kalifornijskiej. Nie byłam do końca pewna czego oczekiwać, głupio mi było pytać miejscowych znajomych, no i koniec końców zapakowałam ubrania na każdą pogodę, z zapasem swetrów włącznie. Z większości ciepłych rzeczy co prawda nie musimy korzystać, ale gdy patrzę na ludzi mijanych na ulicach, to stwierdzam, że są tacy, którzy pewnie przerobiliby tu każdą sztukę odzieży z mojej szafy.
No właśnie. Być może wynika to z tego, że pogoda w Dublinie jest zmienna (słońce może nagle schować się za chmurami, z których po chwili pada rzęsisty deszcz, by po trzydziestu minutach znów pięknie świecić nad głowami zmokniętych przechodniów), ale w tym samym czasie na ulicy można zobaczyć ludzi ubranych w ciepłe kurtki i takich w bluzkach z krótkim rękawem i w krótkich spodenkach. Dotyczy to nie tylko dorosłych, podobnie jest z dziećmi, także z tymi małymi, w wózkach. Bywało już, że szłam dokądś w płaszczu, wcale nie było mi z tego powodu zbyt gorąco, zwłaszcza że wiał silny, zimny wiatr, a na ulicy widywałam dzieciaki bez butów w bardzo krótkich spodenkach. Moje drogie koleżanki, przerażane regularnie faktem, że moje dzieci często występują boso: może być gorzej!
W związku z tą zmienną pogodą cieszę się, że porzuciłam temat prostowania włosów. Tutaj i tak to nie miałoby żadnego sensu.
Ludzie wydają się sympatyczni, ale o wiele rzadziej jestem zatrzymywana i zasypywana pytaniami o dzieci oraz zachwytami nad nimi. To akurat zaleta. Miło jest, gdy ludziom podobają się twoje pociechy, ale po kilku razach w ciągu dnia robi się to nudne, zwłaszcza, że część powtarzających się pytań jest co najmniej denerwująca (to temat na osobną notkę, którą kiedyś popełnię).
Jedzenie jest dobre. Trochę mnie to zaskoczyło, nie spodziewałam się żadnych niespodzianek w tym akurat temacie, zwłaszcza że amerykańskie jedzenie mi smakuje, zwłaszcza po trzech latach pobytu tam, gdy już zdążyłam przefiltrować te masy dostępnego pożywienia przez kategorie smaku i jakości. Tymczasem tu zachwycam się smakiem zwykłej kanapki z sałatą i serem. Rozsądek mówi mi, że rzecz leży nie w faktycznej różnicy w smaku, ale w różnicy samej w sobie. Żeby nie było, maliny w Kalifornii smakują mi bardziej niż tu. W ogóle podejrzewam, że w Kalifornii są najlepsze maliny na świecie.
Uwielbiam styl irlandzkich pubów, zarówno na zewnątrz, jak i w środku. Trochę przypominają mi moje ulubione krakowskie knajpy, choć tam trudniej mówić o jakimś jednym wspólnym stylu - te, które lubiłam najbardziej, sprawiały zawsze wrażenie zapuszczonych jam, których wystrój kompletowano na kilku różnych śmietnikach. Paradoksalnie to wszystko składało się na klimat, który uwielbiałam. Różnic jest jednak więcej - tutaj widziałam już panów nad piwem w godzinach przedpołudniowych, tymczasem wciąż pamiętam pewne październikowe przedpołudnie w Krakowie, kiedy wraz z kilkoma koleżankami bezskutecznie próbowałyśmy znaleźć otwartą knajpę, w której możnaby się napić piwa (bezskutecznie do czasu - oczywiście w końcu taką znalazłyśmy). Zniesmaczonych informuję, że byłam wtedy bardzo młoda i absolutnie nie miałam jeszcze dzieci.
Po przeprowadzce do Stanów narzekałam trochę na to, że artykuły spożywcze kupuje się tam w większych ilościach. Z czasem nauczyłam się, że nie wszystkie i nie wszędzie, ale ogólny trend jest jednak taki a nie inny. Teraz mam wrażenie, że w Irlandii niektórych rzeczy jest za mało w opakowaniu - na przykład ser i wędlina kończą się mi bardzo szybko, po mleko chodzę praktycznie codziennie. No, ale zakupy robię zwykle w jednym z dwóch najbliższych sklepów, bez kombinowania. Moje tułacze doświadczenie życiowe uczy jednak, że w każdym kraju trzeba sobie wypracować nowy, własny styl robienia zakupów, tak żeby było optymalnie pod każdym względem.
Skoro już o zakupach mowa: pewnego wieczoru chcieliśmy się napić wina. D. wyskoczył do najbliższego spożywczego i wrócił z pustymi rękoma: powiedziano mu, że po 22 alkoholu nie sprzedają. Innym razem podczas porannych zakupów chciałam kupić desperadosa, którego kiedyś bardzo lubiłam, a którego nie widziałam od paru lat - no i znów to samo, pani przy kasie powiedziała mi, że nie może mi go sprzedać przed 9.30 Informacyjnie - była mniej więcej 9.25. Nie mam pojęcia czy są to regulacje na poziomie miejskim, krajowym, czy sklepowym. Ot, ciekawostka.
Co jeszcze? W Irlandii oczywiście obowiązuje ruch lewostronny. Co prawda nie jeżdżę tu samochodem, ale na początku nawet przez jezdnię przechodziło mi się nieco dziwnie. Na szczęście przy wielu przejściach dla pieszych są napisy przypominające, w którym kierunku należy patrzeć w oczekiwaniu na nadjeżdżające auta.
A tak w ogóle to jest całkiem miłe, europejskie miasto.
I na tym kończę tę chaotyczną notkę, której tworzenie pochłonęło już swoje ofiary: w pewnym momencie dzieci odłączyły mi Internet, potem córka numer dwa pozbawiła mój płaszcz guzika, a w tym właśnie momencie córka numer trzy sprawdza stabilność telewizora względem stolika, na którym stoi. Pozdrowienia z Irlandii!
Od poniedziałku do soboty alkohol jest sprzedawany w sklepach od 10:30 do 22:00. W niedzielę od 12:30 do 22:00. W pubach to zalezy od tego, jaką mają licencję. Zwykła zezwala na sprzedaż alkoholu do 23:30 od poniedziałku do czwartku i do 00:30 w weekendy. "Late licence" pozwala na sprzedaż do 2:30 w nocy od poniedziałku do soboty i do 2:00 w niedziele.
OdpowiedzUsuńDzięki za info :)
OdpowiedzUsuń