Kilka dni temu pilot irlandzkich linii lotniczych Aer Lingus zdecydowanym tapnięciem osadził na płycie lotniska w Warszawie Airbusa ze mną na pokładzie. Przyznam, że trochę mnie zaskoczył: mniej więcej piętnaście minut przed lądowaniem, przekonana z jakiegoś powodu, że przed nami jest jeszcze półtorej godziny lotu, zastanawiałam się, czy moje nadzwyczajnie do tej pory grzeczne dzieci zdołają w dalszym ciągu prezentować swoją wyjątkową cierpliwość do lotniczych podróży. Zastanawiając się, zerknęłam w okno, i ujrzałam widok przerażający: samolot właśnie skręcał, przechylał się nad ziemią, która wydała mi się niebezpiecznie blisko. No bo jakże: mamy lecieć jeszcze ponad godzinę, a tymczasem znajdujemy się tuż nad polami, widać dokładnie zieleń i domy. Zdążyłam wpaść w panikę, nieco za głośno zapytać siedzącego po drugiej stronie korytarza małżonka, dlaczego nagle jesteśmy tak nisko, gdy nagle usłyszeliśmy głos pilota zapowiadającego lądowanie w Warszawie.
Zaspana i zestresowana podróżą źle wyliczyłam godziny lotu z uwzględnieniem różnicy czasu i w konsekwencji żaden lot nie minął mi jeszcze tak szybko.
Nasz pobyt w Polsce rozpoczęliśmy od kupienia polskich kart do telefonu. Nie było to proste. Pani kasjerka w Relayu na Okęciu uparcie twierdziła, że nie mają prepaidów i wysyłała nas do jakiegoś "giftshopu". Jej pewność siebie była o tyle zaskakująca, że stała tuż obok ściany wprost obwieszonej prepaidami. Potem musieliśmy jeszcze jakimś cudem dostać się do środka naszych telefonów. Nie wiem, kto wymyślił ten motyw z otwieraniem miejsca na kartę cienkim drutem, ale naprawdę nie lubię tego człowieka. Pełni nadziei poszliśmy do jednego ze sklepów na lotnisku, próbując kupić igłę, spinacze do papieru, albo przynajmniej pożyczyć coś cienkiego i ostro zakończonego. Bezskutecznie. Nic takiego w sprzedaży nie było, za to pani sprzedawczyni poinformowała nas grzecznie, że klientów poszukujących szpikulców do telefonów mają sporo. Nie mam pojęcia, dlaczego w związku z tym nie wprowadzili jeszcze do sprzedaży odpowiednich przedmiotów. To byłby hit, serio.
Wpadłam na pomysł, żeby w pobliskim McDonaldzie poszukać wykałaczek. Zamiast nich znaleźliśmy tylko drewniane mieszadełka do kawy, które uparcie dzieliłam paznokciami na wąskie drewienka, łamiąc sobie przy okazji resztki paznokci (etap niszczenia sobie paznokci rozpoczęłam poprzedniego dnia, kiedy zdrapywałam naklejki Emilki ze stołu w tymczasowym mieszkaniu w Irlandii). Niestety, drewienka, nawet ładnie podzielone, łamały się przy próbach wepchnięcia w otwór w moim telefonie, aż w końcu jedno z nich utknęło tam na zawsze.
Do McDonalda warto jednak było zajrzeć: niczego tam nie kupiliśmy, ale dowiedzieliśmy się, że McDonald's wprowadził teraz jakiś rodzaj automatów, na których wyklikuje się swoje zamówienie, odbierane potem u żywego człowieka. Chciałam nawet zrobić zdjęcie i ogłosić na Facebooku, że "w Ameryce takich nie mamy", ale przypomniałam sobie, że w żadnym "maku" nie byłam od wieków i tak naprawdę nie mam pojęcia o temacie.
Polskie karty udało nam się w końcu zamontować w wypożyczalni samochodów, w której podarowano nam spinacz do papieru. Wyjechaliśmy od nich wyposażeni w działające komórki i samochód.
Podróż minęła spokojnie, zmęczone dzieci przespały jej sporą część. Mieliśmy trochę problemów z kierowcami ciężarówek, które dostrzegając za sobą naszą obecność uparcie zjeżdżały na pobocze, sugerując, że powinniśmy je wyprzedzić. One same jechały akurat tyle, ile pozwalały przepisy. Widywaliśmy też ciężarówki jadące sporymi kawałkami obok siebie, przy czym jedna z nich jechała na pasie dla ruchu w przeciwnym kierunku. No i samochody wymijające w szalonym tempie całe kolumny jadących spokojnie aut. Nie wiem czy to kwestia zmęczenia, stresu, czy tego, że po prostu dawno nie byłam w Polsce, ale szybko doszłam do wniosku, że mimo iż na co dzień prowadzę samochód po amerykańskich autostradach, to usiąść za kółkiem w swojej ojczyźnie zwyczajnie się boję. Trzymajcie kciuki za to, żeby mi przeszło, bo po tylu latach bycia kierowcą czuję się trochę jak oferma. Uczucie to potęguje odkrycie, że do czegoś takiego jak automatyczna skrzynia biegów człowiek naprawdę się bardzo przyzwyczaja.
A tak poza tym to jest miło, spokojnie i leniwie. Czytam papierowe książki mojej mamy. Po tylu miesiącach używania wyłącznie Kindle'a to miła odmiana. Jestem tu od trzech dni i zdążyłam mieć już dwa ostro pokręcone sny, ale ostatnio opisałam Wam już tyle moich nocnych dramatów, że teraz muszę poczekać na coś naprawdę ekstra, żeby stworzyć z tego notkę.
Zaspana i zestresowana podróżą źle wyliczyłam godziny lotu z uwzględnieniem różnicy czasu i w konsekwencji żaden lot nie minął mi jeszcze tak szybko.
Nasz pobyt w Polsce rozpoczęliśmy od kupienia polskich kart do telefonu. Nie było to proste. Pani kasjerka w Relayu na Okęciu uparcie twierdziła, że nie mają prepaidów i wysyłała nas do jakiegoś "giftshopu". Jej pewność siebie była o tyle zaskakująca, że stała tuż obok ściany wprost obwieszonej prepaidami. Potem musieliśmy jeszcze jakimś cudem dostać się do środka naszych telefonów. Nie wiem, kto wymyślił ten motyw z otwieraniem miejsca na kartę cienkim drutem, ale naprawdę nie lubię tego człowieka. Pełni nadziei poszliśmy do jednego ze sklepów na lotnisku, próbując kupić igłę, spinacze do papieru, albo przynajmniej pożyczyć coś cienkiego i ostro zakończonego. Bezskutecznie. Nic takiego w sprzedaży nie było, za to pani sprzedawczyni poinformowała nas grzecznie, że klientów poszukujących szpikulców do telefonów mają sporo. Nie mam pojęcia, dlaczego w związku z tym nie wprowadzili jeszcze do sprzedaży odpowiednich przedmiotów. To byłby hit, serio.
Wpadłam na pomysł, żeby w pobliskim McDonaldzie poszukać wykałaczek. Zamiast nich znaleźliśmy tylko drewniane mieszadełka do kawy, które uparcie dzieliłam paznokciami na wąskie drewienka, łamiąc sobie przy okazji resztki paznokci (etap niszczenia sobie paznokci rozpoczęłam poprzedniego dnia, kiedy zdrapywałam naklejki Emilki ze stołu w tymczasowym mieszkaniu w Irlandii). Niestety, drewienka, nawet ładnie podzielone, łamały się przy próbach wepchnięcia w otwór w moim telefonie, aż w końcu jedno z nich utknęło tam na zawsze.
Do McDonalda warto jednak było zajrzeć: niczego tam nie kupiliśmy, ale dowiedzieliśmy się, że McDonald's wprowadził teraz jakiś rodzaj automatów, na których wyklikuje się swoje zamówienie, odbierane potem u żywego człowieka. Chciałam nawet zrobić zdjęcie i ogłosić na Facebooku, że "w Ameryce takich nie mamy", ale przypomniałam sobie, że w żadnym "maku" nie byłam od wieków i tak naprawdę nie mam pojęcia o temacie.
Polskie karty udało nam się w końcu zamontować w wypożyczalni samochodów, w której podarowano nam spinacz do papieru. Wyjechaliśmy od nich wyposażeni w działające komórki i samochód.
Podróż minęła spokojnie, zmęczone dzieci przespały jej sporą część. Mieliśmy trochę problemów z kierowcami ciężarówek, które dostrzegając za sobą naszą obecność uparcie zjeżdżały na pobocze, sugerując, że powinniśmy je wyprzedzić. One same jechały akurat tyle, ile pozwalały przepisy. Widywaliśmy też ciężarówki jadące sporymi kawałkami obok siebie, przy czym jedna z nich jechała na pasie dla ruchu w przeciwnym kierunku. No i samochody wymijające w szalonym tempie całe kolumny jadących spokojnie aut. Nie wiem czy to kwestia zmęczenia, stresu, czy tego, że po prostu dawno nie byłam w Polsce, ale szybko doszłam do wniosku, że mimo iż na co dzień prowadzę samochód po amerykańskich autostradach, to usiąść za kółkiem w swojej ojczyźnie zwyczajnie się boję. Trzymajcie kciuki za to, żeby mi przeszło, bo po tylu latach bycia kierowcą czuję się trochę jak oferma. Uczucie to potęguje odkrycie, że do czegoś takiego jak automatyczna skrzynia biegów człowiek naprawdę się bardzo przyzwyczaja.
A tak poza tym to jest miło, spokojnie i leniwie. Czytam papierowe książki mojej mamy. Po tylu miesiącach używania wyłącznie Kindle'a to miła odmiana. Jestem tu od trzech dni i zdążyłam mieć już dwa ostro pokręcone sny, ale ostatnio opisałam Wam już tyle moich nocnych dramatów, że teraz muszę poczekać na coś naprawdę ekstra, żeby stworzyć z tego notkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz