wtorek, 30 czerwca 2015

Dlaczego nie lubię szkoły

Poszłam dziś do mojego dawnego liceum.

Właściwie to tylko wstąpiłam. Byliśmy na spacerze z dziećmi, szkoła była prawie po drodze i zaproponowałam najstarszej latorośli, że pokażę jej, gdzie mama się uczyła. Miałam zamiar tylko przejść obok budynku, może przystanąć na moment, ale tak się złożyło, że brama i drzwi były otwarte, więc weszliśmy do środka.

Stresowałam się. To brzmi pewnie głupio, szkołę skończyłam już kilkanaście lat temu, maturę zdałam bardzo dobrze. Liceum było czasem, kiedy nawiązywałam przyjaźnie, czytałam rewelacyjne książki i poznawałam przez Internet świetnych ludzi. Nauka szła mi różnie, raz lepiej, raz gorzej. Zwykle zależało to od mojego zaangażowania, z którym często było kiepsko. Na szczęście byłam dobra w kilku rzeczach, więc na totalnego lenia nie wychodziłam. Tak naprawdę te cztery lata spędziłam podobnie do tysięcy innych polskich uczniów. Dziś moje życie w niczym już tamtego nie przypomina. A jednak, mimo upływu lat, ciągle nienawidzę swojej szkoły.

Mówię o tym często w żartach. Opowiadam, jak to po ukończeniu czwartej klasy zapowiadałam, iż będę stała przed bramą liceum i odstraszała dzieciaki składające do niej papiery. Tak naprawdę nigdy tego nie zrobiłam, ale tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi. Dziś też bym jej nie miała: do budynku szkoły weszłam dopiero za drugim podejściem. Za pierwszym razem cofnęłam się na widok szatniarki - trochę nieświadomie, jakby automatycznie.

Dawniej bałam się szatniarek, przynajmniej niektórych. Jedna z nich złapała mnie kiedyś za sweter i przytrzymała, żebym nie weszła przypadkiem na piętro. Zdaje się, że na nogach miałam trampki, albo inne zakazane buty, a po szkole wolno nam było chodzić wyłącznie w klapkach. Inne obuwie miało podobno niszczyć nowe podłogi, wymienione kilka lat wcześniej z okazji uroczystej wizyty potomka patrona szkoły. Klapki były niewygodne i nie do końca bezpieczne. Pewnego razu, kiedy wchodziłam po schodach w tłumie innych uczniów, klapek ześliznął mi się z nogi. Próbowałam go szybko włożyć, ktoś z mknącego wokół mnie tłumu mnie potrącił, straciłam równowagę, nadepnęłam stopą brzeg spódnicy i przewróciłam się, uderzając kolanami o kamienne schody. Pewnie, że coś takiego mogło się zdarzyć w każdym obuwiu. Ale nikt mi już nie wmówi, że klapki w szkole, wśród biegających po korytarzach dzieciaków to dobry pomysł.

Zdaje się, że potem, jakoś w trzeciej klasie, pozwolono nam chodzić po szkole w innych butach, chyba w tych, które przynosiliśmy na W-F. Ale ta dyspensa obowiązywała tylko w zimie.

Bałam się nauczycieli. A raczej tego, co mogli powiedzieć. Nie mogę powiedzieć, żeby któryś z nich znęcał się nade mną psychicznie. Większość chyba mnie nawet lubiła. Ale słyszałam słowa kierowane do innych uczniów: cedzone przez zęby "miernota", pogardliwe "wstyd", zdecydowane "bezczelność". Przytłaczały mnie w jakiś sposób, nawet jeśli nie były skierowane do mnie.

Być może w mojej policealnej traumie chodzi o szacunek. A raczej jego brak. Miałam kilkanaście lat, wkrótce miałam wejść w dorosłość, wyprowadzić się z domu i podejmować samodzielne decyzje. Zdarzało się, że dziewczyny w moim wieku rodziły już dzieci, stawały się matkami, istotami kojarzącymi się z dojrzałością i odpowiedzialnością. Mnie od macierzyństwa dzieliło wtedy jeszcze wiele lat, ale jednak miałam te szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. Groteskowe wydawało mi się, że człowieka w tym wieku zamyka się w szkole, żeby tylko z niej nie uciekł. Na przykład w dni takie jak dzień wagarowicza. Władze szkoły, chcąc zapewne uniknąć masowych wagarów, wymyślały jakiś rodzaj atrakcji na dużej sali gimnastycznej. Mieliśmy przez kilka godzin siedzieć i oglądać jakieś zawody, czy przedstawienie. Żeby opuścić budynek szkoły, trzeba było zostawić identyfikator i zgłosić się po niego następnego dnia. Wszystko to miało dla mnie w sobie coś z więzienia: taka kontrola, która uderzała w moje nastoletnie poczucie wolności.

Miałam wrażenie, że w szkole w każdym przypadku występuje domniemanie winy. Było kilka sytuacji, w której nauczyciel zarzucił mi kłamstwo, albo celowe kombinowanie. W każdym z tych przypadków prawda była po mojej stronie, a ja, być może kompletnie bez sensu, do dziś czuję niesmak na wspomnienie swoich ówczesnych zapewnień i tłumaczeń.

To nie było tak, że szkoła była zła, a ja byłam dobrą i wzorową uczennicą. Z tą instytucją było mi zdecydowanie nie po drodze. Wkurzałam się, że muszę do niej uczęszczać, a po powrocie tonąć w pracy domowej. Obliczałam, ile książek mogłabym przeczytać, gdybym nie chodziła do szkoły. Wściekałam się, wiedząc, że dany temat szybciej przyswoiłabym czytając w domu podręcznik, niż notując dyktowane przez nauczycieli "punkty" w szkolnych zeszytach, narażona na wyrwanie do odpowiedzi i pogardliwe potraktowanie w przypadku niewiedzy.

Byłam niepokorną nastolatką: cieszyły mnie różne absurdalne pomysły, które od czasu do czasu wcielałam w życie. Najgłupszym z nich była chyba kradzież klapy od sedesu ze szkolnej ubikacji. Klapa mieściła się idealnie w moim plecaku i z jakiegoś powodu jej obecność wśród szkolnych podręczników nikogo poza mną nie bawiła. Chyba nawet moi rodzice pozostali odporni na urok tej sytuacji: kazali mi odnieść trofeum na miejsce. Wynosiłam numerki z szatni. Czytałam książki pod ławką, także na lekcjach polskiego. Jak na ironię, gromy, które od czasu do czasu sypały się na moją głowę, nie miały nic wspólnego z tymi wybrykami. Nauczyciele o nich nie wiedzieli. Obrywało mi się za to, co w żadnym razie nie było obliczone na niesmaczny żart. Mógł to być szlaczek narysowany bezwiednie na dole kartki z klasówką. Zaskakująco dobrze napisana kartkówka z przedmiotu, który ostatnio szedł mi kiepsko. Pal licho źle zrozumiane intencje. Inna sprawa to styl. Bo dla mnie, nawet dziś, jeśli kwiatek narysowany na dole kartki jest powodem, dla którego porządnie wkurzony nauczyciel oskarża szesnastolatkę o robienie sobie z niego jaj i straszy podkablowaniem wychowawcy, to przypomina mi to jakąś komedię, a nie dialog między wykształconym pedagogiem a uczniem.

Chyba nie czułam się w tej szkole traktowana serio. To było bardziej jak jakaś totalnie niezorganizowana musztra, której niepisanym regułom trzeba było sprostać. Przez cztery lata zdarzyło mi się wiele razy nawalić, świadomie czy nie. Chciałabym mieć wtedy poczucie, że podlegam opiece nauczycieli, którzy podchodzą do mnie poważnie i którzy wiedzą, jak rozmawiać z nastolatkami, tak, by wychodziło z tego coś dobrego. Którzy mają swój udział w wychowywaniu dobrych, pewnych siebie ludzi. Którzy podchodzą do drugiego, nawet jeśli znacznie młodszego od siebie i sprawiającego problemy człowieka tak, jak chcieliby, by podchodzono do nich. Ja chodząc do szkoły czułam się czasem jak śmieć. Mówię to po kilkunastu latach dzielących mnie od matury. Jak wszystkich ludzi spotkało mnie w życiu trochę niefajnych spraw: opieprzyła mnie sfrustrowana pani w autobusie, dostałam niesłusznie mandat, wystawiony w pociągu przez bardzo nieuprzejmą kontrolerkę, miałam wrednego i chamskiego szefa. Dużo tego było i pewnie jeszcze więcej będzie. Ale to szkołę wspominam z niesmakiem.

I trochę mi szkoda tych nauczycieli, którzy byli w porządku. Przypominam sobie o nich zdecydowanie rzadziej niż o tych koszmarnych, którzy czasem śnią mi się nawet po nocach.

Starczy tych smutków, jutro będzie o książkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz