piątek, 28 września 2012

O początkach

Słońce grzeje mocno. W jego świetle białe linie oddzielające pasy na kilkupasmowej drodze zdają się blaknąć. Samochód stał przez kilkanaście minut na parkingu pod gołym niebem i teraz w jego wnętrzu czuję się jak w jakiejś puszce. Lubię upał i nie lubię klimatyzacji. Mimo to przekręcam gałkę w kierunku niebieskiej linii. Po chwili robi się znośnie. W radiu kończy się piosenka i zaczyna się blok reklamowy. Na pierwszy ogień idzie reklama firmy oferująca ubezpieczenia na wypadek strat poniesionych w wyniku trzęsienia ziemi. Śmieję się trochę na dźwięk słowa "earthquake" wypowiadanego niemal radosnym tonem.

_______


Wydaje mi się, że gdybym przyjechała tu bezpośrednio z Polski, to na tym etapie można by było obserwować u mnie pierwsze objawy depresji. W Szwajcarii na początku frustrowały mnie sklepy zamknięte w niedzielę, brak życia nocnego w takiej formie, do jakiej przyzwyczaiłam się w Krakowie, ceny, bardzo wysokie, nawet jeśli zarabiało się we frankach. Po pewnym czasie uznałam jednak szwajcarski porządek rzeczy za ten właściwy. Pewnie dlatego, że wszystko jakoś działało. Wpadki, które na początku zaliczyliśmy, po jakimś czasie mogły się wydawać zabawne. Na przykład ta z zepsutym sedesem, za którego naprawę musieliśmy zapłacić więcej niż wynosiła moja pierwsza polska pensja.


Inność wszystkiego w Stanach jest dla mnie póki co nie tyle frustrująca, co ciekawa. Być może nauczyłam się nie wartościować pewnych rzeczy. Albo po prostu wiem, że początki są najtrudniejsze i warto skupiać się na tym, co dobre, zamiast szukać dziur w całym.

Oczywiście są rzeczy, których mi brakuje. Na przykład długich spacerów. Jestem przyzwyczajona do chodzenia przez kilka godzin dziennie. Tutaj czasami mimo dobrych chęci jest to prawie niemożliwe. Obiecuję sobie, że w razie potrzeby zacznę chodzić na siłownię - najbliższą mam trzy minuty spacerem od domu. Siłownia nie jest może moją ulubioną forma aktywności fizycznej, ale na pewno lepsza jest taka niż żadna.

Mam wrażenie, że większość artykułów spożywczych można kupić w formie "odchudzonej", nisko- albo bezkalorycznej. I nie mam na myśli tylko takich rzeczy jak Cola Zero czy mleko 0%. Widziałam już na przykład wina "skinny girl". Etykietki zachwalają, że butelka takiego trunku ma tylko 100 kalorii. Są też odchudzone lody. A w restauracji, do której chodzimy czasem na bardzo amerykańskie hamburgery, mają odchudzoną margaritę.

Nie do końca podoba mi się to, że wszędzie trzeba dojeżdżać samochodem. Ale z drugiej strony wiem, że w ciągu tych kilku tygodni udało mi się przełamać w nieporównywalnie większym stopniu niż przez ostatnie siedemnaście lat, które dzielą mnie w tej chwili od wypadku. To jest taki mój prywatny, wielki sukces. Natomiast zdecydowanie nie lubię jeździć w nocy. Ale przecież nie muszę.

Nie ogarniam jeszcze tutejszego systemu miar i wag, ale dzięki strzępkom wiedzy, którą posiadam, mogę się cieszyć, że Emilka waży ponad 20 funtów. Brzmi to lepiej niż "niecałe 10 kg". Z kolei to, że ja ważę ponad 100, jest czymś, o czym staram się za dużo nie myśleć. Nie żeby to wszystko jakoś spędzało mi sen z powiek.

Jako osoba bojąca się prawie wszystkiego (a już na pewno gazu), nie do końca pojmuję tutejszą logikę dotyczącą kuchenek. Już kilka razy słyszałam zachwyty nad tym, że w jakimś mieszkaniu są kuchenki gazowe, a nie elektryczne. Udało się nam już zdziwić kilka osób tym, że w biednej Polsce prawie wszyscy mają gazowe. 

Piękne jest to, że książki są takie tanie. Zwłaszcza w porównaniu ze Szwajcarią. A skoro już jesteśmy przy tym temacie: Dawid wprowadził nowy punkt do naszego systemu nabywania książek. Jak zapewne pamiętacie, zasada jest taka, że muszę przeczytać siedem pozycji spośrod tych już posiadanych, żeby kupić jedną papierową. Otóż teraz mogę kupić książkę gratis, pod warunkiem, że sama sobie po nią pojadę. I że za każdym razem będzie to inna księgarnia. Niestety, mąż ograniczył tę swoistą promocję do jednej sieciówki, dlatego istnieje ryzyko, że za kilka miesięcy będę zmuszona wyjeżdżać poza stan Kalifornia. 

czwartek, 20 września 2012

Zdjęcia

Dawid bardzo lubi robić zdjęcia.

Wszystko zaczęło się chyba w 2005 roku, kiedy wyjechaliśmy na pierwsze wspólne wakacje. Kupiliśmy aparat cyfrowy, dzięki któremu przywieźliśmy z Barcelony setki zdjęć. Ten aparat służył nam wiernie przez kilka kolejnych lat i gdyby ktoś mnie o to wtedy zapytał, odparłabym, że absolutnie nie myślimy o kupieniu czegoś innego, lepszego. Tak mi się wtedy wydawało.

W 2008 roku odbyliśmy planowaną przez dłuższy czas podróż na Spitsbergen. Była to niesamowita przygoda, nawet jeśli trwała tylko kilka dni. Był to też nasz pierwszy wyjazd bez tego pierwszego wspólnego aparatu. Bowiem jakiś czas przed wycieczką Dawid zaczął przebąkiwać coś o tym, że ktoś mu powiedział, że skoro już jedziemy w takie miejsce, gdzie jest dużo śniegu, to warto kupić coś, co uchwyci kilka odcieni bieli. 

Nie powiem, żeby mnie to przekonywało, ale brakowało mi kontrargumentów. Ponieważ sama zupełnie się nie znałam na aparatach, pozostawiłam ten temat Dawidowi. Jakiś czas później w naszym małym, krakowskim mieszkaniu pojawił się wielki, ciężki, czarny potwór o imieniu Canon.

No i się zaczęło. Pojawił się temat obiektywów, których przez pewien czas w ogóle od siebie nie rozróżniałam. Potem okazało się, że inne wersje samego aparatu to też ciekawy temat - przynajmniej na tyle, by o nich czytać. Do tego wszystkiego doszedł jeszcze wątek godny sporu zwolenników dwóch partii politycznych: co jest lepsze - Canon czy Nikon?

Trochę się nabijam, choć tak naprawdę nie powinnam. O robieniu zdjęć za dużo nie wiem, ale teraz, kilka lat po tym wszystkim, mam swoją własną lustrzankę i czasem też lubię się nią pobawić. Nawet mam konto na Flickrze, gdzie chwalę się niektórymi zdjęciami - tyle że rzadko je aktualizuję. Natomiast głównym fotografem rodziny pozostaje Dawid. Ma to dobre i złe strony.

Dobre jest to, że zawsze mogę liczyć na to, że zrobi dużo ładnych zdjęć. Każdy nasz wyjazd jest porządnie obfotografowany. Podobnie jest z poszczególnymi wydarzeniami w naszym życiu - urodziny, Sylwester i tym podobne. Problem zaczyna się wtedy, gdy chcę te wszystkie zdjęcia dostać. Otóż wszystkie one muszą zostać przejrzane przez Dawida, czasem poprawione, wiele z nich ląduje w komputerowym koszu i dopiero po tym wszystkim mogę liczyć na to, że coś z tego dostanę. A biorąc pod uwagę, że tych zdjęć jest bardzo dużo, to cały proces trochę trwa. Mało tego: tworzą się całe kolejki, których uniknąć pozowoliłoby chyba tylko codzienne siedzenie nad obróbką.

Czasem mnie to denerwuje: jako kobieta próżna chciałabym mieć dostęp do fotek przedstawiających moją skromną osobę jak najszybciej po ich zrobieniu.

Wczoraj miałam już trochę dość. Przylecieliśmy tu ponad dwa tygodnie temu, zrobiliśmy trochę zdjęć, a tymczasem wszystkie czekają na karcie pamięci Dawida. Z trudem bo z trudem, ale udało mi się przekonać małżonka, by zająć się przynajmniej częścią tych fotek. Żeby nie zadrażniać, zgodziłam się nawet w tym wszystkim uczestniczyć.

Niestety, nie było bardzo ciekawie. Pierwsza partia zdjęć była robiona na lotnisku i w samolocie. Patrzyłam beznamiętnie na kolejne ujęcia mnie i naszych walizek. I pomagałam dokonywać trudnych wyborów.
Dawid: - Które zdjęcie z tych dwóch wolisz?
Ja: - To z uśmiechem.
Dawid: - A które jest z uśmiechem?

Po pewnym czasie, obejrzeniu mnóstwa zdjęć wnętrza samolotu i wypiciu dwóch kieliszków wina, zdecydowałam się na nieśmiałe pytanie (choć bardzo bałam się odpowiedzi):
- Dużo jeszcze zostało?
- Nie! - odparł Dawid bardzo radosnym tonem - lecieliśmy przecież tylko dwanaście godzin.

Moja mama, kiedy jej to wszystko opowiedziałam, pocieszyła mnie, że faceci tak mają. Czyli chyba nic nie da się z tym zrobić.

A jednak sprobuję. Drogi mężu, jeśli to czytasz, to czy mógłbyś mi wysłać zdjęcia z ostatniego Sylwestra?

poniedziałek, 17 września 2012

Książkowy dylemat

Sobotni wieczór spędziłam na zmaganiach się ze sobą. Wyglądało na to, że w niedzielę albo będę bardzo cierpieć, albo sprzeniewierzę się swoim zasadom - i też będę cierpieć. A wszystko przez specjalny system nabywania książek, który stosuję od prawie roku.

System został mi niejako narzucony. Otóż tak się składa, że zarówno ja jak i Dawid czytamy raczej sporo. Z nas dwojga ja czytam więcej. W pewnym momencie okazało się jednak, że nie czytamy aż tak szybko jak kupujemy. Wszystko pogorszył jeszcze zakup Kindle, bo nagle nabywanie nowych pozycji okazało się o wiele prostsze. Pewnego dnia Dawid powiedział mi, że musimy wprowadzić system. Jego działanie miało się opierać na moim spożyciu lekturowym - bo jak zostało wyżej wspomniane, z nas dwojga to ja czytam więcej.

System polega na tym, że aby kupić jedną papierową książkę, powinnam wcześniej przeczytać siedem spośród już posiadanych (nieważne, czy to będą e-booki, czy tradycyjne wydania). Na zakup książki elektronicznej muszę "zarobić" czytając pięć pozycji. Jeśli dostanę książkę w prezencie lub do recenzji, mogę traktować to jako dar od losu, bo zdobywam coś nowego "gratis", nie obciążając swojego czytelniczego konta. Na specjalne względy mogą też liczyć polskie książki, które nabywamy w czasie wizyt w Krakowie - tu obowiązuje nas zasada jeden do jednego.

Wszystko to działa bardzo dobrze. W naszym księgozbiorze bardzo ubyło książek zaliczających się do grupy oczekujących na przeczytanie. Nowe rzeczy kupujemy regularnie, ale rzadziej i bardziej z głową. Aktualnie jestem dziewięć pozycji do przodu - co oznacza, że mogę sobie kupić jedną nową książkę. 

Musicie zatem dobrze rozumieć, jak zdenerwowałam się wczoraj, zauważając przez okno samochodu księgarnię należącą do mojej ulubionej sieciówki. Trafiłam na nią zupełnie przypadkiem i to w dość ciekawym miejscu - takim, do którego nawet ja nie boję się jechać samochodem, nawet po zmroku. Ponieważ było już trochę późno, postanowiłam udać się tam w niedzielę. Oczyma wyobraźni widziałam siebie, jak kolejnego dnia łamię swoje zasady i nabywam książki. Albo tylko oglądam je, robię zdjęcia okładkom i oczywiście bardzo się męczę.

Moja ulubiona sieciówka stała się moją ulubioną kilka lat temu podczas mojej wizyty w Nowym Jorku. Miejsce to okazało się być po prostu wspaniałe - oboje znaleźliśmy tam sporo rzeczy, które bardzo chcieliśmy przeczytać. Buszowanie wśród półek na kilku piętrach księgarni było przyjemnością samą w sobie. Po powrocie do Zurychu okazało się, że nie do końca mamy gdzie trzymać przywiezione książki. Upchnęliśmy je tymczasowo w stole (można o tym przeczytać tutaj), a kilka tygodni później odwiedziliśmy Ikeę.

Późnym sobotnim wieczorem wpadłam na genialną myśl: przecież raz mogę zadłużyć moje czytelnicze konto i kupić kilka pozycji na wyrost. Ostatecznie nic się od tego nie stanie. I tak wytrzymywałam narzucony mi reżim przez rok. No i obecnie jedyną papierową książką (nie licząc książeczek Emilii), jaką posiadam w domu, jest pozycja o wdzięcznym tytule California Driver Handbook. Reszta albo jest w Krakowie, albo płynie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. Co to za dom bez książek?

Mój dylemat rozwiązała Emilia, która dwa tygodnie po przybyciu do słonecznej Kalifornii przeziębiła się. Przez większą część nocy budziła się, przez co rano byliśmy nieprzytomni i ciężko było myśleć o podróży do księgarni. A po południu byślimy umówieni na oglądanie mieszkań.

No cóż.

sobota, 15 września 2012

Niebezpieczne promocje

Od dawna miałam opracowaną metodę na robienie zakupów. Mniej więcej raz w tygodniu zamawialiśmy większość potrzebnych nam rzeczy przez Internet, posiłkując się sporządzoną wcześniej listą. Pojedyncze produkty, takie jak chleb czy owoce, dokupowałam osobiście zgodnie z zapotrzebowaniem podczas rutynowych spacerów z zawierającym Emilię wózkiem. Taka metoda oszczędzała nam mnóstwo czasu i sił. 

Obecnie mieszkam blisko czegoś w rodzaju centrum handlowego. Blisko oznacza, że idę tam pieszo pół godziny. Przez centrum handlowe rozumiem tu zespół różnych sklepów, restauracji i zakładów i towarzyszącą im dużą przestrzeń parkingową. Miejsce to spełnia większość moich potrzeb konsumenckich: mają sklep spożywczy, mają sushi, mają sklep z grami. Postanowiłam sobie, że to ja będę zaopatrywać rodzinę w zakupy. Przy okazji nie dam się wciągnąć w amerykańską kulturę docierania absolutnie wszędzie samochodem. W Zurychu przez ostatnie miesiąca nie miałam nawet biletu miesięcznego, bo zorientowałam się, że i tak prawie wszędzie chodzę piechotą. I tak właśnie zamierzałam dostawać się każdego dnia do Rivermarku.

Droga, którą mogę tam dotrzeć, jest na swój sposób prześliczna. Równe ulice, wzdłuż których stoją domy. Mnóstwo zieleni i kwiatów. Wszystko bardzo zadbane. Niestety, któregoś dnia stwierdziłam, że to trochę nudne, poza tym po co mam iść w sumie godzinę do sklepu i z powrotem, skoro samochodem jadę tam trzy do pięciu minut? Było to kilka ładnych dni temu i od tamtej pory ani razu nie zrobiłam zakupów na piechotę.

Inną zasadzkę na moje życiowe zasady przygotował sam sklep spożywczy. Jest on bardzo niebezpieczny dla ludzi, którzy lubią lody. A ja lubię. Mogę nie jeść innych słodyczy (i jakoś bardzo często ich nie jem), ale lody po prostu uwielbiam. Za którymś razem do zakupów (zawierających m.in. mój zimny przysmak) i paragonu fiskalnego dołączono mi kupon zniżkowy na moje ulubione lody, który mogę wykorzystać, jeśli kupię przynajmniej trzy opakowania. No cóż - któregoś dnia, po wyczerpaniu zapasów z zamrażalnika rzeczywiście kupiłam trzy nowe opakowania, zastanawiając się, czy dostanę kolejny kupon. Dostałam - tym razem zniżka ma być jeszcze większa.

Wszystko to jest bardzo groźne. Dodam, że poza zniżką na lody dostaję różne inne kupony, między innymi taką obiecującą 15 procent zniżki na sushi. 

Wczoraj podczas wieczornych i mimo moich postanowień wspólnych zakupów, dowiedziałam się, że jeśli kupię cztery opakowania makaronu zamiast jednego, to zapłacę zdecydowanie mniej. Wizja tak dużych oszczędności bardzo mnie pociągała, ale potem przypomniałam sobie, jak skończyło się dla nas kupowanie makaronu na promocji w Zurychu. Otóż skończyło się tak, że przez kilka miesięcy niemal w każdą sobotę i niedzielę jedliśmy dania z makaronem, żeby tylko się tego cholerstwa pozbyć. Nigdy więcej. Co innego lody.

___________
Na wypadek, gdyby ktoś zakładał, że piszę to wszystko śmiertelnie poważnie i że właśnie wpadłam w sidła amerykańskiego konsumpcjonizmu spożywczego, oświadczam, że jeśli chodzi o lody, napoje typu frappuccino i tym podobne, to w takie sidła wpadłam już wiele lat temu. Mój żołądek w zetknięciu z nimi cudownie się rozszerza, a nastrój szybuje w górę.

piątek, 14 września 2012

Niebo w gębie, czyli notka o mojej nowej szczoteczce II

Nowa szczoteczka do zębów pojawiła się w moim życiu niespodziewanie.

Elektryczna szczoteczka, której używałam w Szwajcarii, płynie sobie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego wraz ze stertą książek, ubrań i naczyń kuchennych. Co prawda nie da się jej używać w Stanach, ale postanowiliśmy ją zabrać ze sobą do Polski i tam zostawić.

Tymczasem tutaj używaliśmy zwykłych szczoteczek, nabytych od razu podczas pierwszej wizyty w sklepie tuż po przyjechaniu z lotniska. Oczywiście popełniłabym duży błąd, gdybym założyła, że tak już zostanie. Mój otwarty na technologię mąż czuwał.

Kilka dni temu Dawid napisał do mnie z pracy, że Amazon wysłał mu reklamę oferującą zniżkę na produkty związane z myciem zębów. Wiedząc, co to oznacza, westchnęłam w duchu. No cóż, najwyraźniej miał nas czekać kolejny zakup. Ponieważ jednak sama wolę elektryczne szczoteczki od zwykłych, postanowiłam nie oponować. Kilka godzin później siedzieliśmy na kanapie z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. Światła były przygaszone, na stole paliła się świeczka roztaczająca wokół zapach cynamonu.
- Wiesz - szepnął Dawid - zamówiłem dziś szczoteczki do zębów.
- Domyśliłam się - przyznałam.
Zapadła chwila milczenia. Po chwili mąż podjął wątek:
- Ale wiesz, one będą nieco  inne od tych, których używaliśmy do tej pory.
- To znaczy?
- No, będą elektryczne, ale i tak trzeba będzie szorować zęby. Szczoteczką będzie miała takie drgania, ale nie będzie się obracała. No i będzie mieć taki normalny kształt, nie okrągły.
- To chyba dobrze - rzekłam powoli, przypomianając sobie jedną z ostatnich rozmów z higienistką, do której chodziłam raz na pół roku czyścić zęby. Higienistka z jakiegoś powodu zdecydowanie polecała elektryczne szczoteczki o "normalnym" kształcie.
- A wiesz, opinie są podzielone - Dawid uśmiechnął się łobuzersko. - Czytałem rewiewy na Amazonie i niektórzy są oburzeni, że mimo tego, iż szczoteczka jest elektryczna, muszą sami szorować sobie zęby. Inni znów są zachwyceni. Są też tacy, którzy narzekają, że taka szczoteczka trochę podrażnia dziąsła, ale z kolei inni piszą, że to właśnie dobrze...
- No cóż- westchnęłam. - Zobaczymy.

Od 2 dni mamy nowe szczoteczki. Wczoraj odważyłam się użyć swojej po raz pierwszy. Wrażenia? Tak jakby mi prąd przechodził przez dłoń. Plus dźwięk jak w tym narzędziu dentystycznym do rozbijania kamienia nazębnego przy pomocy ultradźwięków. Szczoteczka po włączeniu się nie obraca, za to wprawiana jest w ledwo zauważalne drgania. I kłuje.

Reakcja Dawida jest zdecydowana. Po pierwszym umyciu zębów przy pomocy nowego nabytku podszedł do mnie i powiedział:
- Niebo w gębie. Powinnaś tak nazwać swoją nową notkę na blogu.

czwartek, 13 września 2012

O praniu słów kilka

Kiedy w 2008 roku przeprowadzaliśmy się z Krakowa do Zurychu, byłam przygotowana na to, że przyjdzie mi zmierzyć się z tematem prania w piwnicy. Wieść niosła, że takie właśnie jest typowe szwajcarskie rozwiązanie: pralki często stoją w piwnicy, a lokatorów obowiązują specjalne listy, określające, kiedy kto może z nich korzystać. Nie brzmiało to dla mnie jakoś szczególnie źle - w czasie studiów spędziłam pół roku w Niemczech, gdzie mieliśmy trzy pralki na cały pięciopiętrowy akademik. I jakoś dało się przeżyć.

To, że pierzemy w piwnicy, nigdy mi przesadnie nie przeszkadzało. No, może trochę - ponieważ w naszym budynku nie było zapisów na pranie i obowiązywała zasada kto pierwszy, ten lepszy, to zwykle braliśmy się za to dopiero późnym wieczorem, co nieco zaburzało nam przyjemne spędzanie czasu. Schodzenie na dół z toną prania i Emilią pod pachą raczej nie było tym, co chciałam robić na co dzień. Ale i tak mieliśmy szczęście: brak listy sporo ułatwiał. Kolega Dawida, ojciec trzech synów, w związku z tym, że mógł prać tylko we wtorki, przed obiadem rozbierał swoje dzieci, żeby tylko zminimalizować ryzyko zabrudzeń.

Uprane rzeczy wieszaliśmy potem w specjalnie do tego przeznaczonym pomieszczeniu. Oczywiście korzystali z niego również inni lokatorzy budynku. Zawsze się trochę bałam, że piorący Dawid przyniesie mi pewnego dnia ubrania należące do kogoś innego. Albo że ktoś przywłaszczy sobie coś mojego. Choćby niechcący. Zresztą mieliśmy swego czasu mały konflikt na tym tle: otóż w piwnicy przez kilka ładnych tygodni wisiały jeansy z H&M, co do których Dawid upierał się, że są moje. Ja z oburzeniem odrzucałam taką możliwość - spodnie były o dwa rozmiary większe od tych, które zazwyczaj nosiłam. W końcu dla świętego spokoju je wzięlam. I tak nikt inny ich nie zabierał, a poza tym - o zgrozo - okazały się na mnie pasować. 

Przed wyjazdem do Stanów zastanawiałam się, czy tu nie będziemy musieli pójść o krok dalej i korzystać z pralni na mieście. No wiecie - czasami w filmach są sceny z pralni, w których poza czekaniem na odwirowanie można jeszcze coś poczytać i poznać nowych ludzi. Kojarzę nawet, że w jakimś serialu był wątek związku, który zaczął się właśnie w pralni. Na szczęście życie oszczędziło mi tego typu ekscesów. Wygląda na to, że tutaj pralki są w mieszkaniach. To bardzo dobrze, bo biorąc pod uwagę mój zapał do prowadzenia samochodu, mogłoby się okazać, że prędzej zamówię nowe ubrania na Amazonie niż pojadę do pralni.

wtorek, 11 września 2012

Nowa waga i zapowiedź nowej szczoteczki


Przeprowadzka do nowego miejsca zawsze oznacza konieczność zakupu pewnych sprzętów. Jeśli w grę wchodzi przeprowadzka z Europy do Stanów, dotyczy to w dużej mierze urządzeń na prąd - z uwagi na inne napięcie. Tuż przed wyjazdem trwaliśmy w gorączce sprzedawania różnych rzeczy, bądź organizowania przewiezienia tego i owego do Polski (dzięki, Kasia).


To, co postanowiliśmy ze sobą zabrać, dotrze do nas najwcześniej za kilka tygodni. Książki, meble i różne inne sprzęty płyną sobie właśnie przez bezkres Oceanu Atlantyckiego. A ja staram się śledzić na bieżąco informacje pod kątem wieści o sztormach i zatopionych statkach. Pal licho meble, ale tam są moje książki!

Tymczasem na miejscu powoli kompletujemy sprzęty potrzebne nam do życia już teraz.

Wczoraj do naszego domu dotarła waga.

Wytrzymałam bez wagi ponad tydzień i oczywiście przez cały czas sobie wyobrażałam, że tyję od tutejszego żarcia. Za każdym razem gdy się nad tym dokładniej zastanawiałam dochodziłam do słusznego wniosku, że to tylko moja obsesja. Ale jak stwiedzić to na pewno bez wagi?

Jako że w Stanach funkcjonują funty, Dawid szukał sprzętu, który będzie nam pokazywał kilogramy. Przy okazji udowodnił po raz enty w życiu, że faceci są dziwni - podobno rozważał zakup modelu z wifi. Nie wiem, czy taka waga wysyłałaby statusy na FB, informujące o tym, ile aktualnie ważymy, doszłam jednak do wniosku, że nie będę wystawiać cierpliwości moich znajomych na aż taką próbę. Wystarczy już, że regularnie informuję ich za pośrednictwem Goodreads, co aktualnie czytam, a nawet na ktorej jestem stronie. 

Zamiast wifi nasza waga ma funkcję pokazywania, ile ważą moje kości, jaką mam procentową zawartość tłuszczu i wody, i tego typu rzeczy. Ponieważ kompletnie się na tym nie znam (kojarzy mi się tylko, że kobiety mają większą zawartość tłuszczu niż mężczyźni), z tego wszystkiego zapamiętałam tylko wagę swoich kości. Na szczęście do sprzętu została dołączona instrukcja zawierająca tabelki norm, więc z pomocą instrukcji jestem w stanie sprawdzić, czy nie jestem jakaś nietypowa. 

A tak z trochę innej beczki (ale też zakupowej): pamiętacie moją notkę o szczoteczce? Wygląda na to, że wkrótce będę mogła napisać jej drugą część. Jako że nasze europejskie elektryczne szczoteczki zaliczają się do przedmiotów, które tu nie działają, musieliśmy zamówić nowe. Oczywiście mój mąż nie bylby sobą, gdyby nie pozwolił sobie na nutkę eksperymentatorstwa. Wczoraj przy wieczornym winie, w romantycznej scenerii z zapachową, cynamonową świeczką w tle poinformował mnie, że nasze nowe szczoteczki będą zupełnie inne i że - sądząc z ich recenzji na Amazonie - budzą one kontrowersje użytkowników.

niedziela, 9 września 2012

Samochodowo

Wraz z przeprowadzką do Stanów pojawiła się przede mną wizja konieczności prowadzenia samochodu. Na swój sposób mnie to przerażało. Mieszkając w Polsce i w Szwajcarii nie chciałam mieć swojego auta. Bo i po co? Dodatkowy problem. Wolałam jeździć zatłoczonymi tramwajami i czytać książkę, nie przejmując się tym czy chce mi się spać i czy piłam jakiś alkohol. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam jednak, że to kiepski argument przeciwko przeprowadzce. 

Ostatnio staram się codziennie używać samochodu, żeby obyć się z tematem. Stopniowo widać pewnie jakieś postępy, wśród których najważniejsze są chyba te w moim nastawieniu. W chwilach zwątpienia przywołuję złośliwą stronę mojej osobowości i przypominam sobie różnych ludzi, których o bycie dobrymi kierowcami nigdy bym nie podejrzewała, a którzy prowadzą auta od lat i bez wypadków.

Oczywiście jeździ się tu inaczej niż, dajmy na to, w Krakowie. 

Drogi są duże. Szerokie. I jest to coś, do czego zdecydowanie muszę się przyzwyczaić. 

Nie ma kilometrów, są mile. 

W docieraniu do konkretnych miejsc pomaga nam GPS. No, może pomaga to trochę za dużo powiedziane. Najpierw podawał nam odległości w kilometrach. Nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie, ale pomyślałam, że lepiej zmienić ustawienia na obowiązujące tu mile. W efekcie automat uprzejmym tonem poinformował mnie, że mam skręcić w lewo za 800... jardów. Wspaniale. 

GPS nie zawsze zgadza się też z moim mężem. Wczoraj kazał mi jechać w prawo, podczas gdy Dawid upierał się, żebym skręciła w lewo. Być może powinnam założyć, że w takich sytuacjach będę olewać oboje i jechać prosto.

Tak czy siak, jeśli ktoś z Was przebywa aktualnie w okolicy San Francisco, niech lepiej uważa na przejściach. Agata nadjeżdża. 

czwartek, 6 września 2012

Wszystko duże?

Podczas dwóch poprzednich, dziesięciodniowych pobytów w Stanach nie zauważałam za bardzo czegoś, co zwykle jest kojarzone z tym krajem: tego, że wszystko jest duże. Owszem, budynki na Manhattanie są wysokie - ale to jest dokładnie to, czego się tam spodziewasz. Cappuccino zamówione na lotnisku pojawiło się w wysokim kubku, w którym spodziewałabym się raczej zobaczyć latte. Ale tak to bywa w kawowych sieciówkach. 


Co innego jest teraz, kiedy jestem tu nie całkiem turystycznie i staję przed problemem urządzenia sobie życia, zrobienia zakupów itd.

"Problem" zaczyna się już na poziomie mieszkania, a raczej kompleksu mieszkalnego, w którym będziemy mieszkać przez kilka pierwszych miesięcy. Zajmujemy nie bardzo duże, ale wygodne i funkcjonalnie urządzone, trzypokojowe lokum. Żeby się do niego dostać, korzystam z mapy. Nie, nie mapy miasta - najbliższą okolicę zdołałam poznać już w maju. Mapa zawiera plan osiedla, złożonego z kilkudziesięciu budynków, ułożonych w coś w rodzaju labiryntu. Jestem tu czwarty dzień i jeśli podczas wychodzenia na ulicę zgubię się raz, uważam to za sukces i przejaw poprawy mojej orientacji w przestrzeni. A ponieważ zaraz może się odezwać ktoś dowodzący, że "to kobiety tak mają", to śpieszę dodać, że w przypadku Dawida jest podobnie.

Problemu z wielkością doświadczam również podczas zakupów. W pobliskim Safewayu pełno jest najróżniejszych babeczek, croissantów i muffinek. Takich zdających się nadawać w sam raz na deser. Szkoda tylko, że zazwyczaj sprzedają je - jak na moje standardy - hurtowo. Naprawdę, w ramach drugiego śniadania chętnie wypiję kawę i zjem babeczkę. Jedną. Nie dwadzieścia.

Dużo bardziej przychylnym okiem patrzę na baniaczki rumu Baccardi, spoglądające na mnie z półki z alkoholem. Obawiam się tylko, że biorąc pod uwagę konieczność prowadzenia samochodu, a co za tym idzie - pozostawania w trzeźwości, baniaczek mógłby mi towarzyszyć przez dobre pół roku, przy założeniu, że będę się starała wypijać drinka codziennie przed snem. Nawet największy fan mojito mógłby się znudzić.

Bywa i tak, że choć czegoś jest dużo, do wyboru zdaje się nie być nic. Od kilku dni poszukuję naprawdę_dobrego_chleba i jeszcze go nie znalazłam. Na szczęście pieczywa jem mało i nie jest to szczególnie palący problem.

Tak czy siak efekt takiej a nie innej polityki w sklepach spożywczych w moim przypadku jest chyba odwrotny do zamierzonego. Bo zamiast cieszyć się, że mogę kupić całą torbę muffinek taaak tanio - nie kupuję ich w ogóle. 

Czasami to, że coś jest duże, wpływa niegatywnie na rozmiary czegoś innego. Na przykład drogi i chodniki dla pieszych. Te pierwsze są szerokie i - przynajmniej tu, w mieście - wygodne. Co do chodników - zapomnij o rodzinnym spacerze, podczas którego wszyscy idą obok siebie i bez problemu miną drugą taką grupkę idącą z naprzeciwka. Tu gdzie obecnie mieszkam chodniki są jednoosobowe.

O wielkości zestawów z McDonalda na razie nie mogę się wypowiedzieć, bo jeszcze tego nie sprawdzałam. I nie sądzę by szybko to nastąpiło. Lepszego jedzenia na szczęście nie brakuje, a frytek zwyczajnie nie lubię.

_____
Już po dodaniu notki zorientowałam się, że nie poruszyłam problemu wielkości samych mieszkańców Kalifornii. Otóż niektórzy są duzi. Niektorzy są bardzo, bardzo duzi. Ale szczupłych też nie brakuje, więc póki co jakoś nie odnoszę wrażenia, że prezentuję się szczególnie lepiej od reszty ludzi. Zwłaszcza, że nie działa tu moja prostownica do włosow i chodzę z sianem na głowie.

środa, 5 września 2012

Włóczęga do Ameryki

W poniedziałek po czterech latach opuściliśmy Szwajcarię.

Było nieco mniej pompatycznie i sentymentalnie niż zakładałam: zamiast hucznej imprezy pożegnalnej - cykl knajpowych spotkań ze znajomymi. Zamiast ostatniej nocy spędzonej w kącie pokoju na podłodze z butelką wina i plastikowymi kubeczkami - mozolne pakowanie naszego życia do czterech walizek. Zamiast wzruszenia na pokładzie samolotu - poczucie, że lecimy na wakacje. I wrażenie kompletnej nierealności na myśl, że w Europie pojawimy się dopiero w grudniu.

Jeszcze nie wszystko mi się przestawiło. W sklepie podświadomie próbuję używać niemieckiego. O tym, by jechać do sklepu samochodem po dosłownie kilka potrzebnych artykułów nawet nie myślę - przyzwyczajona do kilku godzin spaceru dziennie wybieram trzydziestominutową przechadzkę. Nie rzucam się na jedzenie, choć wybór produktów spożywczych zdaje się znacznie przekraczać ten, z którym miałam do czynienia w Zurychu. Powoli dochodzę do wprawy w automatycznym ustalaniu, która godzina jest aktualnie w Polsce.

Kiedy miałam dwanaście, może trzynaście lat, postanowiłam, że po maturze, zamiast iść od razu na studia, wybiorę się na roczną, pieszą włóczęgę. Planowałam spanie pod drzewami i w stodołach. Podróż przed siebie, bez konkretnego planu czy celu. Rodzice pukali mi się w głowę, a ja sama, odebrawszy świadectwo dojrzałości, myślałam raczej o czekających mnie egzaminach wstępnych na studia niż o dziecięcych, mało realnych planach. 

Dawno już jednak zauważyłam, że większość moich marzeń się spełnia - choć zazwyczaj w nieco inny sposób niż to sobie pierwotnie wyobrażałam. Ba, bywa, że sposób realizacji sprawia, iż wolałabym, by dane marzenie pozostało niespełnione. Tym razem nie było aż tak źle. Do Ameryki nie dotarłam pieszo, ani nawet nie na statku. Poleciałam samolotem, za to w towarzystwie męża, piętnastomiesięcznego dziecka i dwóch kocurów. Jedno się zgadza: nie mam pojęcia, na ile przyleciałam. 

I ponieważ jestem i zapewne jeszcze przez jakiś czas będę pod wpływem nowych wrażeń i emocji, rozciągających się od "aaale fajnie" do "mam tego dość!", będę się starała dać upust temu wszystkiego tutaj.