Słońce grzeje mocno. W jego świetle białe linie oddzielające pasy na kilkupasmowej drodze zdają się blaknąć. Samochód stał przez kilkanaście minut na parkingu pod gołym niebem i teraz w jego wnętrzu czuję się jak w jakiejś puszce. Lubię upał i nie lubię klimatyzacji. Mimo to przekręcam gałkę w kierunku niebieskiej linii. Po chwili robi się znośnie. W radiu kończy się piosenka i zaczyna się blok reklamowy. Na pierwszy ogień idzie reklama firmy oferująca ubezpieczenia na wypadek strat poniesionych w wyniku trzęsienia ziemi. Śmieję się trochę na dźwięk słowa "earthquake" wypowiadanego niemal radosnym tonem.
_______
Wydaje mi się, że gdybym przyjechała tu bezpośrednio z Polski, to na tym etapie można by było obserwować u mnie pierwsze objawy depresji. W Szwajcarii na początku frustrowały mnie sklepy zamknięte w niedzielę, brak życia nocnego w takiej formie, do jakiej przyzwyczaiłam się w Krakowie, ceny, bardzo wysokie, nawet jeśli zarabiało się we frankach. Po pewnym czasie uznałam jednak szwajcarski porządek rzeczy za ten właściwy. Pewnie dlatego, że wszystko jakoś działało. Wpadki, które na początku zaliczyliśmy, po jakimś czasie mogły się wydawać zabawne. Na przykład ta z zepsutym sedesem, za którego naprawę musieliśmy zapłacić więcej niż wynosiła moja pierwsza polska pensja.
Inność wszystkiego w Stanach jest dla mnie póki co nie tyle frustrująca, co ciekawa. Być może nauczyłam się nie wartościować pewnych rzeczy. Albo po prostu wiem, że początki są najtrudniejsze i warto skupiać się na tym, co dobre, zamiast szukać dziur w całym.
Oczywiście są rzeczy, których mi brakuje. Na przykład długich spacerów. Jestem przyzwyczajona do chodzenia przez kilka godzin dziennie. Tutaj czasami mimo dobrych chęci jest to prawie niemożliwe. Obiecuję sobie, że w razie potrzeby zacznę chodzić na siłownię - najbliższą mam trzy minuty spacerem od domu. Siłownia nie jest może moją ulubioną forma aktywności fizycznej, ale na pewno lepsza jest taka niż żadna.
Mam wrażenie, że większość artykułów spożywczych można kupić w formie "odchudzonej", nisko- albo bezkalorycznej. I nie mam na myśli tylko takich rzeczy jak Cola Zero czy mleko 0%. Widziałam już na przykład wina "skinny girl". Etykietki zachwalają, że butelka takiego trunku ma tylko 100 kalorii. Są też odchudzone lody. A w restauracji, do której chodzimy czasem na bardzo amerykańskie hamburgery, mają odchudzoną margaritę.
Nie do końca podoba mi się to, że wszędzie trzeba dojeżdżać samochodem. Ale z drugiej strony wiem, że w ciągu tych kilku tygodni udało mi się przełamać w nieporównywalnie większym stopniu niż przez ostatnie siedemnaście lat, które dzielą mnie w tej chwili od wypadku. To jest taki mój prywatny, wielki sukces. Natomiast zdecydowanie nie lubię jeździć w nocy. Ale przecież nie muszę.
Nie ogarniam jeszcze tutejszego systemu miar i wag, ale dzięki strzępkom wiedzy, którą posiadam, mogę się cieszyć, że Emilka waży ponad 20 funtów. Brzmi to lepiej niż "niecałe 10 kg". Z kolei to, że ja ważę ponad 100, jest czymś, o czym staram się za dużo nie myśleć. Nie żeby to wszystko jakoś spędzało mi sen z powiek.
Jako osoba bojąca się prawie wszystkiego (a już na pewno gazu), nie do końca pojmuję tutejszą logikę dotyczącą kuchenek. Już kilka razy słyszałam zachwyty nad tym, że w jakimś mieszkaniu są kuchenki gazowe, a nie elektryczne. Udało się nam już zdziwić kilka osób tym, że w biednej Polsce prawie wszyscy mają gazowe.
Piękne jest to, że książki są takie tanie. Zwłaszcza w porównaniu ze Szwajcarią. A skoro już jesteśmy przy tym temacie: Dawid wprowadził nowy punkt do naszego systemu nabywania książek. Jak zapewne pamiętacie, zasada jest taka, że muszę przeczytać siedem pozycji spośrod tych już posiadanych, żeby kupić jedną papierową. Otóż teraz mogę kupić książkę gratis, pod warunkiem, że sama sobie po nią pojadę. I że za każdym razem będzie to inna księgarnia. Niestety, mąż ograniczył tę swoistą promocję do jednej sieciówki, dlatego istnieje ryzyko, że za kilka miesięcy będę zmuszona wyjeżdżać poza stan Kalifornia.