Wraz z przeprowadzką do Stanów pojawiła się przede mną wizja konieczności prowadzenia samochodu. Na swój sposób mnie to przerażało. Mieszkając w Polsce i w Szwajcarii nie chciałam mieć swojego auta. Bo i po co? Dodatkowy problem. Wolałam jeździć zatłoczonymi tramwajami i czytać książkę, nie przejmując się tym czy chce mi się spać i czy piłam jakiś alkohol. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam jednak, że to kiepski argument przeciwko przeprowadzce.
Ostatnio staram się codziennie używać samochodu, żeby obyć się z tematem. Stopniowo widać pewnie jakieś postępy, wśród których najważniejsze są chyba te w moim nastawieniu. W chwilach zwątpienia przywołuję złośliwą stronę mojej osobowości i przypominam sobie różnych ludzi, których o bycie dobrymi kierowcami nigdy bym nie podejrzewała, a którzy prowadzą auta od lat i bez wypadków.
Oczywiście jeździ się tu inaczej niż, dajmy na to, w Krakowie.
Drogi są duże. Szerokie. I jest to coś, do czego zdecydowanie muszę się przyzwyczaić.
Nie ma kilometrów, są mile.
W docieraniu do konkretnych miejsc pomaga nam GPS. No, może pomaga to trochę za dużo powiedziane. Najpierw podawał nam odległości w kilometrach. Nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie, ale pomyślałam, że lepiej zmienić ustawienia na obowiązujące tu mile. W efekcie automat uprzejmym tonem poinformował mnie, że mam skręcić w lewo za 800... jardów. Wspaniale.
GPS nie zawsze zgadza się też z moim mężem. Wczoraj kazał mi jechać w prawo, podczas gdy Dawid upierał się, żebym skręciła w lewo. Być może powinnam założyć, że w takich sytuacjach będę olewać oboje i jechać prosto.
Tak czy siak, jeśli ktoś z Was przebywa aktualnie w okolicy San Francisco, niech lepiej uważa na przejściach. Agata nadjeżdża.
Akurat jardy do metrów są bliżej niż mile do kilometrów, poza tym lepiej się ogląda piłkę nożną jak się człowiek przestawi na jardy - np. odległość muru od piłki to nie 9.15 m tylko 10 jardów, a karne zwane "jedenastkami" strzela się z odległości 12 jardów :-)
OdpowiedzUsuń